Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Koniczek: Do tej pory utrzymuję relację z nagimi kobietami (zdjęcia)

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Krzysztof Koniczek w Galerii Marchand
Krzysztof Koniczek w Galerii Marchand Jerzy Doroszkiewicz
Do tej pory utrzymuję relacje z nagimi kobietami i cenię to sobie - mówi Krzysztof Koniczek, od kilku dekad jeden z najbardziej wyrazistych i rozpoznawalnych malarzy mieszkających w Białymstoku.

W latach 90. XX wieku Krzysztof Koniczek był bardzo rozpoznawalnym malarzem w Białymstoku. Pana obrazy zawsze eksponowała Desa w pasażu na Rynku Kościuszki.

Krzysztof Koniczek: Taki był mój początek, zresztą dosyć agresywny. Malowałem czerwienie z zieleniami, takie ostre zgrzyty szokowały publiczność i stąd chyba wynikała ta rozpoznawalność.

Były też obrazy z nagimi kobietami.

To był nieodzowny element mojego repertuaru i do tej pory utrzymuję relacje z nagimi kobietami i cenię to sobie.

To był taki pomysł na twórczość komercyjną, bo w końcu sztuka była i jest jedynym źródłem utrzymania?

Absolutnie nie! Te obrazy wcale nie schodziły tak na pniu. Żeby kupić nagą kobietę do domu, trzeba mieć i odwagę wewnętrzną, i być troszkę oryginalnym człowiekiem. Nie malowałem grzecznych pejzażyków, chyba że na zamówienie, a nagich kobiet za bardzo nie eksponowałem.

Kiedy tak naprawdę Krzysztof Koniczek pojawił się w Białymstoku?

W 1970 roku. Grałem w Olecku, skąd pochodzę, w piłkę nożną i zagraliśmy też w Białymstoku. Później nawet zdobyliśmy mistrzostwo Polski. W Białymstoku osiadłem po studiach, ale wcześniej udzielałem się między innymi przy reklamach filmowych. Robiliśmy takie jak na owe czasy dość oryginalne, wręcz szokujące reklamy w amerykańskim stylu. Wszystko wtedy było takie szare, smutne.

To chodzi o takie wielkie, ręczne malowidła?

Tak. Olbrzymie plansze, które wisiały nad kinem Pokój, przy kinie Ton. To było nowatorskie w skali Polski. W kraju były plakaty liternicze: tytuł filmu, grafika, a u nas - dzięki temu że w pracowni reklamy pracowali bardzo zdolni ludzie - wychodziły naprawdę fajne rzeczy, które przyciągały oko i pobudzały duszę. Ludzie szli tłumnie do kina.

Podobnie, jak na festiwal Jesień z Bluesem, do którego też Koniczek pędzel przyłożył, kiedy zmarł Ryszard Skiba Skibiński.

Zrobiłem wtedy trzy plakaty pod rząd. Pomagałem scenografom ówczesnego Miejskiego Domu Kultury namalować taki duży wizerunek Skiby. W tym czasie byłem studentem Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Poznaniu.

I w tak zwanym międzyczasie powstał też uniwersalny plakat do promocji wydarzeń w klubie studentów Politechniki Białostockiej Gwint.

A tak. Na ceglanej ścianie był mocny, metaliczny napis „Gwint” z takim blikiem bijącym z pierwszej litery.

Tak, w ówczesnym logo klubu literka „g” była stylizowana niemal na sierp i młot.

Dlatego „g” celowo wyeksponowałem, żeby każdy widział, że i sierpem można krzewić kulturę (śmiech).

Bycie wówczas artystą pozwalało wpływać na przestrzeń, na aranżowanie świata?

W innym klubie studenckim, w ACK „Sepularium”, robiłem na przykład wystrój wnętrza. Z ciemności wyłaniały się trochę takie amerykańskie wizje. Nas wtedy fascynowała Ameryka, żeby coś z niej przenieść na ten siermiężny wschód.

A okładki płyt, książek?

Projektowałem okładkę Wieśkowi Szymańskiemu, Kasie Chorych, ale raczej spontanicznie, choć z dużym zaangażowaniem i ogromną przyjemnością.

Jak młody człowiek, z dość zadziorną sztuką, wszedł w to białostockie środowisko artystyczne?

Trzeba było z przytupem, a od tego był Arsenał (restauracja ulokowana w gmachu Galerii Arsenał przy Mickiewicza). Tam zawiązywały się przyjaźnie i Arsenał był naszym domem. Każdy tam się w pewnym momencie wyrównywał. Jak artysta - to dobrze, jak mniejszy artysta - też dobrze, bo ważne było, żeby na stole coś było i było wesoło.

To rzeczywiście była taka artystyczna knajpa? Dziś w tym miejscu jest chyba jakaś grecka tawerna?

Zachodzę tam czasem z sentymentem do toalety, żeby sobie przypomnieć niektóre momenty, ale to se ne vrati.

Kto tworzył ten krąg ludzi sztuki?

Na szczęście jeszcze niektórzy z tego kręgu żyją - Artur Chaciej, Miecio Szewko. Odeszli Andrzej Koziara, Kazio Jurgielaniec - tych postaci nie da się zastąpić i ciężko bez nich żyć.

Jaki mieli wpływ na sztukę?

O Andrzeju Koziarze chyba wszyscy słyszeli. Był mentorem nas wszystkich - i plastyków, i muzyków, i aktorów. Był takim omnibusem kultury. Kazio Jurgielaniec był moim przyjacielem, właściwie takim bratem. Wiele rzeczy robiliśmy wspólnie. Jego wczesne odejście było ogromnym ciosem.

Andrzej Koziara był też dziennikarzem - częściej wspierał czy krytykował?

Jak było trzeba, to skrytykował. Często krytykował obraz jeszcze przed jego wystawieniem, dzięki temu wiedzieliśmy mniej więcej, o co chodzi i staraliśmy się unikać błędów.

Zaglądał do pracowni?

Byliśmy bardzo blisko. To było trochę takie towarzystwo wzajemnej adoracji, ale i wzajemnej pomocy i przyjaźni.

Przy okazji pewnie nie brakło zabawnych sytuacji?

Kazio Jurgielaniec wykonywał kiedyś na zlecenie komitetu partii (PZPR) taką - jak to się mówiło - chałturę na wielki fronton budynku przy placu NZS, gdzie dziś mieści się Uniwersytet w Białymstoku. Miał już wszystko rozrysowane, ale wiedział, że nie zdąży i poprosił mnie o pomoc. Idąc do niego spotkałem po drodze aktora, Józefa Sajdaka. Grywał w filmach ze Zbigniewem Cybulskim, był w zespole Teatru Dramatycznego i też poprosiłem go o pomoc. Józek miał po prostu zamalować kilka plansz na biało. I zamalował, ale to, co było narysowane. To był dramat! Nie mogliśmy odcyfrować, co Kazik wcześniej zaznaczył i zaczęliśmy malować te hasła od ręki. To nie przeszło. Pieniędzy z tego nie było, za dużo nieporozumień i przykrości - takie były czasy.

Mieliście w Białymstoku swoich mistrzów?

Brataliśmy się wszyscy, ale były ogromne autorytety. Rysio Kuzyszyn, Stefan Rybi i Jurek Lengiewicz zawsze pozostaną ludźmi, którzy mieli sporo do powiedzenia i dużo wiedzieli o sztuce. My, wbrew temu, że byliśmy tacy buńczuczni, niektórych rad jednak słuchaliśmy.

Co mówili?

Starali się za dużo nie mówić. Patrząc na to z perspektywy lat - każdy z nas tworzył inaczej. Bo każdy miał inne wnętrze i inny styl. Nikt nikomu nie zagrażał. Jeżeli były jakieś podpowiedzi, to w dobrym tego słowa znaczeniu, z dobrą wiarą.

No właśnie - Krzysztof Koniczek od początku pokazywał, że nie żałuje farby, a wręcz chce tworzyć obrazy przestrzenne.

Zawsze miałem trochę inklinacji do rzeźby i faktury. Mój obraz powinien pulsować. Zawsze widziałem w nim trzeci wymiar. Kiedy pojawiły się farby akrylowe, dla mnie zaczął się raj. Bardzo polubiłem tę technikę i do dziś stosuję faktury akrylowe i dzięki temu uzyskuję takie efekty. W każdym obrazie dużo się dzieje, podobnie jak w mojej psychice. Nie potrafiłbym tak gładziutko malować, żeby to pokazać.
Teraz dodatkowo na duże obrazy nakładane są mniejsze płótna.

150 cm na metr to dobry format, większego nie wniósłbym do pracowni. Poza tym mieści się do auta. Mogę w każdej chwili przewieźć taki obraz.

Co to za auto?

Nissan Note - kładę siedzenia i się mieści.

Czemu służy wyeksponowanie na dużym obrazie sporego też detalu?

Chcę w ten sposób pokazać taki jakby mikrokosmos. Znaleziony fragmencik obrazu, niekoniecznie tego samego, to swego rodzaju okno na świat. Reszta obrazu jest naszym kosmosem, który nas otacza, tymi zależnościami, które z każdej strony nas atakują. Ten mniejszy fragment, często centralnie umieszczony na dużym płótnie, to nasz mikrokosmosik, gdzie mieszczą się nasze małe pragnienia, upadki i wzloty.

To podpowiedź, że każdy wart jest uwagi, że nasze życie składa się z detali?

Każdy człowiek to osobna konstrukcja! Często nawet sami nie wiemy, jakie kryjemy w sobie bogactwo. Ludzie, którzy mniej obcują ze sztuką, tym bardziej powinni z nią obcować, bo tam dosłownie odkryją siebie. Chociaż z pozoru może się wydawać trudna w odbiorze, ale po rozmowie z twórcą czy kimś bardziej zorientowanym można w niej znaleźć siebie.

Dziś w malarstwie Krzysztofa Koniczka dominują głównie morze i słońce.

Bo są najpiękniejsze, a pięknych rzeczy trzeba się trzymać. Moje morze nie jest tak do końca morskie, jakby się mogło wydawać. Wszędzie jest też powietrze, bo fascynują mnie wszystkie żywioły. Żywioły i towarzyszące im emocje chcę pokazywać w swoich pracach.
A człowiek?

Moje najnowsze prace to seria nagich kobiet. Nazwałem je „Lawowane kawą”. Powstały w Galerii Marchand, na moich dyżurach podczas codziennego funkcjonowania wystaw. Przesiadując w galerii tworzyłem akty. I nie zapominam o nich, bo to siedzi w człowieku - oby jak najdłużej.

Rysowane z natury?

Nie wypadałoby zaprosić modelek do galerii, ale jeszcze mam na tyle zanotowane w pamięci pewne sytuacje życiowe, że nie było z tym problemu. To nie jest studium, cyzelowanie ciała, chodziło mi o aktualne stany duszy. A lawowanie kawą? To takie wzbogacenie rysunku. Bo sam jest tylko kreskami, a lawowanie wprowadza taką miękkość, a przy tym zamazuje, ale i nadaje ekspresji.

Prawdziwą kawą?

Pijąc kawę maczałem w niej malutki pędzelek, a później pomyślałem, że mogłem zrobić dwie... Ale uważam, że nie zmarnowałem tych kaw.

W Galerii Marchand jest dużo miejsca?

Nie pokazałem nawet połowy z tych obrazów, które chciałem. Są upchane, żeby pokazać, że się w tym pomieszczeniu nie mieścimy. Gdyby nie pandemia, miałbym wystawę jubileuszową w Ratuszu i tam bym zajął dwa alkierze.

Jubileusz, ale jaki?

W grudniu kończę 65 lat. Emeryturę dostanę raczej maleńką, bo nigdy nie pracowałem na etacie. Artyści tak mają. Jeżeli ktoś coś nazbierał, to ma, jeżeli nie… Ale ja nie przenoszę się na emeryturę. Będę cały czas tworzył, oby zdrowie dopisało. To tylko wiek - czuję się zupełnie normalnie.

Jak rodzą się obrazy Krzysztofa Koniczka?

Obraz często chodzi za człowiekiem. W pewnym momencie coś się rodzi, obnoszę się z tym wewnętrznie, potem robię szkice i jeśli pojawią się emocje, przenoszę je na płótno. Na przykład malując wspomnienia z Islandii oparłem się w jednym obrazie na realnym widoku tworząc „Wrota Islandii”, a obok jest lawa, żeby widzowie mieli świadomość, że cały czas żyjemy na wulkanie i stąd nazwałem obraz „Pod wulkanem”. Ciągle jesteśmy na jakiejś wojnie, teraz atakuje nas COVID-19, obyśmy wyszli z tego cało.

Niektórzy pisarze codziennie muszą napisać określoną ilość stron, a jak jest z malarzem?

Chodzę co dzień do pracowni, ale zwykle maluję kilka obrazów naraz. Kiedy coś mi nie pasuje, odstawiam jeden i zaczynam pracę przy kolejnym, zaczynam coś nowego. Żeby nie zamęczać się przy jednym płótnie, tylko patrzeć na swoją pracę świeżym okiem. Mój temperament na to nie pozwala. Kiedy mam zleconą pracę, potrafię ją zrobić bardzo dokładnie, wycyzelować, ale moje wnętrze jest na obrazach, które pokazuję na wernisażach.

Czyli?

No taki właśnie wulkan przemyśleń. Bo świat jest bardzo ciekawy. Nie ma co się oszukiwać - z każdej strony może być jakieś zagrożenie, często radość, ale więcej jest tych smutnych informacji - na przykład o klimacie. Ratujmy go! My przez obrazy też będziemy pokazywać piękno przyrody i jej zjawisk, żeby dotrzeć do ludzi. Kochajmy siebie, kochajmy świat, ludzi, a najbardziej trzeba kochać… artystów. Jesteśmy po to, żeby wprowadzić ludzi w inną przestrzeń duchową.

A takie strzeliste drzewa, widziane od dołu - to efekt pleneru?

Nie. Jechaliśmy po chłopaka, który był na obozie sportowym. Popatrzyłem na sosny nad jeziorem Rajgrodzkim - o cholera jakie piękne! I to mi wystarczyło. Potem porównałem je z wizerunkiem skał islandzkich. I tak zestawiłem nasze drewno z bazaltem.

I stąd takie niezwykłe nazwy tych obrazów - drzewa to „Filary nieba” , a skały to „Bazaltowy naszyjnik”? A przy tym - maskotka Jagiellonii to też dzieło Koniczka!

Kibice mieli taki mały wizeruneczek pszczółki, a ja zrobiłem projekt tej maskotki, która od wielu lat już grasuje na boiskach. Uszyła ją pracownia z Białostockiego Teatru Lalek. Jest wykonana perfekcyjnie - przez tyle lat nie wymagała większych remontów. Widać, że Pszczółka się nie oszczędza - samochód by się rozwalił, a kostium wciąż się trzyma. Jest w rękawicach, w masce - można żartobliwie powiedzieć, że jest bezpieczna. Przez wiele lat przynosiła zawodnikom szczęście, zdobywali przy niej mistrzostwa Polski, puchary... Moim zdaniem Pszczoła jest 12 zawodnikiem Jagiellonii. Mam zatem udział w tych wszystkich zwycięstwach, ale w porażkach również - widocznie czasami źle użądliła (śmiech).

Kiedyś wielu białostockich twórców brało udział w Niepospolitym Artystów Poruszeniu.
To były ciekawe idee. Malowaliśmy na żywo z Arturem Chaciejem w 2002 roku wielkiego Pegaza, rok później - na 490. urodziny województwa podlaskiego powstało drzewo artystów na Rynku Kościuszki. Miał być park artystów w okolicach Politechniki Białostockiej przy Wydziale Architektury i wszystko jakoś upadło. Ten Pegaz też w końcu trafił na śmietnik. U nas nie ma zbyt wielkiego szacunku dla sztuki.

Chyba z największym brakiem szacunku spotkał się mural Krzysztofa Koniczka w dawnej restauracji „Elida”, dziś „Recepturze”.

To cios jakiego nigdy wcześniej nie otrzymałem, aż trudno mi o tym mówić. To było malarstwo ścienne wewnątrz Spodka - 5 metrów na 15 metrów. Ten - jak to dziś się mówi - mural nazywał się „Kosmiczna energia”. Nowi właściciele czy najemcy zamalowali go bezdusznie na szaro i stworzyli szarą knajpę. Boli mnie to do tej pory. To barbarzyństwo. Do tej pory nie mogę mówić o tym spokojnie.

To świadczy o braku wykształcenia?

Chyba nie. Może tym ludziom czegoś brakowało, skoro nie potrafili spytać. Bo są możliwości zabezpieczenia takiego malarstwa. Były już starania u konserwatora zabytków, żeby ten mural był obiektem stałym. To miał być dowód działalności artystów w określonych czasach.

Ale chyba coś jeszcze zostało?

W „Zajeździe przy granicy” w Waliłach są moje ogromne obrazy. Nie naruszone, w znakomitym stanie i sprawdzają się tam. Cały zamek w Kiermusach to moje dzieło - nie da się policzyć, ile tam jest obrazów. Stworzyłem cały klimat tego miejsca. Dwa razy po trzy lata z rzędu robiłem plakaty Jesieni z Bluesem. Uczestniczyłem kiedyś w Przystanku Olecko, który tworzył Marek Gałązka. Namalowałem tam wielki obraz, który dzięki mądrości władz tamtejszego ośrodka kultury wisi do tej pory, zajmując ogromną ścianę. Malowałem go na żywo, przy publiczności i muzyce, w moim rodzinnym mieście.

Czy malarz Koniczek czuje się białostoczaninem?

Od 1970 roku, kiedy grałem tu w piłkę nożną. Kiedy krzyczeli na nas: śledzie, najpierw nie wiedziałem o co chodzi i tak 50. lat minęło. To mało?

Z perspektywy tego półwiecza - co dała sztuka Krzysztofowi Koniczkowi?

Chyba to, że spotkałem wielu fajnych ludzi. Na studiach, na wyjazdach na plenery. Czuję się jednym z tej społeczności artystów plastyków, malarzy w Polsce. Spotykamy się, opowiadamy swoje historie, każdy mieszka w innym mieście, ale plener w jakiś sposób łączy. I ciągle mam wrażenie, że zaczynam od nowa. Oczywiście to jest zbliżone do tego co robiłem, ale nie czuję się ani spełniony, ani przepracowany. Wystarczy nowy bodziec i pójdę znowu w ogień.

Czytaj też: Krzysztof Koniczek. Energia

od 12 lat
Wideo

Bohaterka Senatorium Miłości tańczy 3

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny