Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

BTL. Kandyd, czyli Optymizm albo Polska i świat w krzywym zwierciadle (zdjęcia, wideo)

Jerzy Doroszkiewicz
Kandyd, czyli Optymizm już na scenie Białostockiego Teatru Lalek.
Kandyd, czyli Optymizm już na scenie Białostockiego Teatru Lalek. Jerzy Doroszkiewicz
Nowa premiera przygotowana przez Białostocki Teatr Lalek nawiązuje do najlepszych tradycji tej sceny. Przepełniona humorem śpiewogra „Kandyd, czyli Optymizm” niesie w sobie filozoficzny podtekst, a jej odbiór przez widzów przypomina czasy, kiedy największe owacje wywoływały sceny będące aluzjami do współczesności.

Tak było przynajmniej na przedpremierowym przedstawieniu. Przywitani barokową muzyką widzowie są wprowadzani przez stosownie odzianych aktorów w kanwę powstania powiastki filozoficznej Woltera. Wystarczyło, by usłyszeli o możnych panach o niezbyt wnikliwych głowach, by na widowni rozległy się śmiechy, przy zwyczajnie zdawałoby się brzmiącym słowie „lud”, padła pierwsza salwa śmiechu. Czyżby reżyserowi Pawłowi Aignerowi udało się przekonać widzów od pierwszych chwil, że za fasadą barokowej opowieści kryją się wciąż współczesne treści? Bieg przedstawiania ukazywał, że twórca błyskotliwej adaptacji „Texas Jima” miał znowu nosa.

Tak jak w oryginale, cała opowieść zaczyna się w posiadłości baronów de Thunder-ten-tronckh w niemieckiej Westfalii. Do ukazania klimatu epoki, wystarczyły Pavlovi Hubičce stroje przypominające ówczesną modę dworską, takoweż ukłony i nieco przerysowana gra aktorów. Ich postaci nawet nie zdają sobie sprawy, że odgrywają role w nadnaturalnym teatrze marionetek. W adaptacji scenicznej niemal każdy z aktorów gra po kilka postaci, nie wspominając o brawurowych zmianach kostiumów. W tekście padającym ze sceny pojawia się też wiele smaczków, które widownia błyskawicznie wyłapuje. Kiedy Kunegunda (w tej roli jak zwykle uwodzicielska Sylwia Janowicz-Dobrowolska) zaczyna rozpaczać najpierw po francusku, a później po niemiecku natychmiast pojawia się dwóch żołnierzy w lateksowych mundurach, jeden nawet w przypominającej hitlerowskie formacje czapce. To Błażej Piotrowski i Mateusz Smaczny śpiewająco i tanecznie wprowadzają widzów w trudy służby oficerów werbunkowych, którym „trudno przeniknąć do środowiska”. Po tych słowach uważni widzowie znów wybuchają śmiechem. Warto przypomnieć, że teksty piosenek napisał na potrzeby warszawskiej adaptacji Maciej Wojtyszko, i trzeba przyznać, że porażają nie tylko inteligencją i humorem, ale paradoksalnie, ponadczasową aktualnością pewnych obserwacji. Tu także pierwszą z popisowych scen gra Michał Jarmoszuk – ów tytułowy Kandyd. W swej naiwności nie wie, co to armia i werbunek, ale szybko przypomina widzom, że i w czasach Woltera istniała cenzura, stąd służba królowi Bułgarów w istocie dotyczy króla Prus. Jak bohater slapstickowej komedii w szaleńczym tempie uczy się musztry, aczkolwiek nie dane mu jest skorzystać z tak cenionej przez filozofów wolnej woli.

Paweł Aigner fantastycznie obmyślił scenę bitwy pomiędzy wojskami francuskimi i niemieckimi. Oprócz świetnie rozegranego wątku komediowego znów odwołującego się do tradycji początków niemego kina, choć na scenie rzecz jasna wypełnionego dźwiękami i słowami, dyskretnie pokazuje też losy szeregowego mięsa armatniego. Umierający żołnierz w zakrwawionej koszuli tak samo podle traktowany jest bowiem przez dowódców i jednej, i drugiej armii.

Tymczasem Kandyd rusza w dalszą podróż. Zanim widz zorientuje się, że bohater trafił do Holandii na scenie pojawia się młodzieniec w koszulce z Bobem Marleyem. Ten orędownik ganji nie jest tu bez powodu, a świadoma określonych ruchów i póz przybieranych przy kontakcie z marihuaną znów może pokładać się ze śmiechu. To jednak tylko preludium do absolutnie wspaniałej sceny zbiorowej.

Rozebrani do stylowej bielizny wszyscy uczestnicy spektaklu błyskawicznie zamieniają zwykły stół w okręt, który płynie po wzburzonych wodach do Lizbony. Kiedy spod stołu wytacza się Ryszard Doliński grający najpierw morską falę, a później gromy i uderzenia sztormowego wiatru huragan przechodzi po widowni. Huragan czystego, oczyszczającego śmiechu. To jeszcze nic. Za moment ta sama trupa będzie musiała zagrać ni mniej ni więcej, tylko… trzęsienie ziemi. I daje przysłowiową radę. A że sytuacja bohatera opowiastki nie jest do pozazdroszczenia, chwilę później ten sam fantastyczny w każdej sekundzie spektaklu Doliński, już jako Inkwizytor skaże przepełnionego optymizmem filozofa Panglossa na szubienicę. Tu także, przy pomocy minimalnych środków, na scenie dzieje się bardzo dużo, a wieszać może pomagać nawet odważna publiczność z pierwszych rzędów.

Komediowym wątkom w pierwszej części przedstawienia wręcz nie ma końca. Świetnie przygotowani wokalnie Sylwia Janowicz-Dobrowolska i sam Michał Jarmoszuk w brawurowo operowy sposób odśpiewują swoje spotkanie, wzbudzając huraganowe brawa. Swój świetny epizod, także wokalny, ma grający gościnnie Filip Gurłacz. Niemal w całości wyśpiewany falsetem kuplet o klejnotach wzbudza niekłamaną litość wśród zatroskanych o całość cielesną kreowanego przez niego bohatera panów, damy z pewnością uwiódł czarowną figurą i brawurowym śpiewem. Kiedy swoją historię leciwej damy i córki papieża opowiada widzom Barbara Muszyńska, dostaje w pełni zasłużone brawa.

Okazuje się, że dla aktorów, reżysera i scenografów Białostockiego Teatru Lalek nie ma rzeczy niemożliwych. Pięknym przykładem kreatywności może być strój sługi gubernatora – połączenie ramoneski z epoletami torreadora. Także zagrana tu rola tłumacza pozwala odkryć jeszcze jedną komediową twarz Krzysztofa Bitdorfa. Zaś Ryszard Doliński zanim rozchyli poły czerwonego płaszcza, zachowuje się jak głodny ludzkiego mięsa Hannibal Lecter. Wyborne.

W przedstawieniu nie brak efektownego fechtunku, ciekawie też zostali wyobrażeni ludożercy odziani w stroje przypominające Sowietów z czasów rewolucji a może najazdu na Polskę 17 września roku pamiętnego. Jak nic pasuje tu piosenka o tym, że często „małpy” cieszą się względami pięknych dam większymi, niż światli i wrażliwi (jak Kandyd) mężczyźni. Znów Maciej Wojtyszko trafił w punkt.

Najmocniejszym w tej adaptacji etapem podróży Kandyda w poszukiwaniu owego tytułowego optymizmu jest dotarcie do Eldorado. Jakże swojsko ono wygląda. Ubrani w zupełnie współczesne stroje biesiadnicy w chocholim tańcu pląsają na weselu, a gościnnie występująca w przedstawieniu Justyna Schabowska jako panna młoda, popisowo womituje, jakby przeszła dobrą szkołę u Wojciecha Smarzowskiego. To Eldorado to z drugiej strony „kraj bez żadnej drogi”, ale zamieszkiwany przez mieszkańców, którzy mają jedno zdanie, bezrefleksyjnych, uważających, że „jeżeli człowiekowi jest gdzieś znośnie to powinien się tego trzymać”, za to przekonanych, że Europa chce ich zjeść. „Gdyby mogli wymordowaliby nas do ostatniego” mówi szef ceremonii, a może szef Eldorado – w tej roli uczesany nieco w klimacie ojca chrzestnego Ryszard Doliński, po czym intonuje najbardziej przejmujący song całego spektaklu, z powtarzającym się lamentem „jak można chcieć wyjechać z Eldorado”. Równie współczesnej piosenki o dzisiejszej emigracji dawno nie słyszałem ze sceny. Bawi też puenta, mówiąca, że tam najbardziej szanuje się obcokrajowców. Czyż ta postawa nie przypomina ciągle pewnej grupy Polaków?

Cierpieniu Dolińskiego w rozsypującym się w oczach Eldorado towarzyszy pesymizm filozofa Marcina (w tej roli niezwykle stonowany Piotr Damulewicz). Jego zdaniem – „optymizm to obłęd”. Zanim Kandyd odnajdzie swoje miejsce na ziemi, widz zobaczy następną oszałamiającą scenę zbiorową – karnawału w Wenecji. Stroje z prawdziwymi palącymi się świecami i kostiumy zalane zastygłym woskiem jakże trafnie oddają zastygłych we wspomnieniach dawnej świetności ludzi je noszących. To chyba największy majstersztyk, o jaki pokusił się Pavel Hubička.

Idąc za ciosem, do ponownego spotkania wszystkich postaci opowiastki doprowadza na statku, który gra przewrócony stół. Aktorzy BTL prowadzeni przez reżysera z pomysłową scenografią bez problemu wyczarowują ze zdezelowanego mebla galerę płynącą do Konstantynopola. Tam żyją w nudzie, dopóki nie wezmą się do „uprawy swojego ogródka”.

BTL wystawia spektakl Kandyd, czyli Optymizm

BTL wystawia spektakl Kandyd, czyli Optymizm (zdjęcia, wideo)

O co w tym wszystkim chodziło Wolterowi, a o co może chodzić dziś? Z pewnością filozof widząc wojny targające Europą, zastanawiał się czemu i komu one służą, przestrzegał jednak przed zbyt łatwym optymizmem i przechodzeniem nad wszystkim do porządku dziennego. Podróż Kandyda po świecie nie jest li tylko nagromadzeniem okropieństw czyhających na wędrowców. Wszak udaje mu się wyjść cało z niejednej opresji i tylko miłość nie pozwala mu na zawsze osiąść w swojskim Eldorado. A więc nadzieja istnieje. Czy warto jednak zawsze obstawać przy swoim, dotrzymywać słowa i wiązać się z osobą zapamiętaną z pierwszego zauroczenia? Zmieniają się filozofowie, którzy miast deliberować nad losami świata, także muszą uwierzyć w szczęście, jakie może dać „własny uprawny ogródek”. Czy była to także zawoalowana krytyka klasy próżniaczej – trudno powiedzieć. Pewne jest jedno. "Wszystko jest i będzie dobrze na tym najlepszym ze światów" dopóki BTL będzie wystawiał tak mądre, brawurowo i z poświęceniem zagrane spektakle, w których nie ma nieważnych ról, a publiczność czuje wręcz fizycznie, jak gigantyczną pracę wykonali wszyscy uczestnicy przedstawienia, ku jej uciesze i zadumie.

I tu przydałby się na zakończenie jakiś akcent muzyczny. Na przykład na tubie, na jakiej gra na scenie Bogdan Drewnowski. Ale można tylko napisać: Wielkie brawa.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny