MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Wyższa Szkoła Inżynierska. Byli awangardą miasta

Aneta Boruch [email protected] tel. 85 748 96 63
45 lat minęło - czas na spotkanie towarzyskie w gronie kolegów. Przed pierwszą siedzibą WSI przy ul. Grunwaldzkiej stoją od lewej: Marek Szymczukiewicz, Kazimierz Żynel, Jan Wołosik i Witalis Kuryłowicz.
45 lat minęło - czas na spotkanie towarzyskie w gronie kolegów. Przed pierwszą siedzibą WSI przy ul. Grunwaldzkiej stoją od lewej: Marek Szymczukiewicz, Kazimierz Żynel, Jan Wołosik i Witalis Kuryłowicz. Andrzej Zgiet
Dostać się na studia było trudno. Za to na absolwentów czekali kadrowcy z ofertami pracy z różnych zakładów. 45 lat temu dzienną Wyższą Szkołę Inżynierską w Białymstoku opuścili pierwsi inżynierowie. Właśnie spotkali się na kolejnym zjeździe swojego roku.
45 lat minęło - czas na spotkanie towarzyskie w gronie kolegów. Przed pierwszą siedzibą WSI przy ul. Grunwaldzkiej stoją od lewej: Marek Szymczukiewicz,
45 lat minęło - czas na spotkanie towarzyskie w gronie kolegów. Przed pierwszą siedzibą WSI przy ul. Grunwaldzkiej stoją od lewej: Marek Szymczukiewicz, Kazimierz Żynel, Jan Wołosik i Witalis Kuryłowicz. Andrzej Zgiet

45 lat minęło - czas na spotkanie towarzyskie w gronie kolegów. Przed pierwszą siedzibą WSI przy ul. Grunwaldzkiej stoją od lewej: Marek Szymczukiewicz, Kazimierz Żynel, Jan Wołosik i Witalis Kuryłowicz.
(fot. Andrzej Zgiet)

Nabór na wydział mechaniczny odbył się już po egzaminach wstępnych na inne uczelnie. Dlatego spora część pierwszych dziennych słuchaczy WSI, aby studiować w Białymstoku zrezygnowała z innych uczelni, na które już się dostali.

Witalis Kuryłowicz był właśnie po pomyślnie zdanych egzaminach na prawo w Toruniu, gdy dowiedział się o możliwości studiowania w Białymstoku. I zdecydował się tu na naukę. - Zdecydowały przyczyny ekonomiczne: bliskość domu i możliwość dostania akademika - przyznaje.

Marzeniem Kazimierza Żynela była fizyka. Dostał się na nią, ale ostatecznie rodzinna tradycja - ojciec zajmował się metalem - skierowała go na wydział mechaniczny. Jan Wołosik zdał już na Politechnikę Częstochowską, ale jednak pociągnęło go w rodzinne strony.

Po raz pierwszy spotkali się w murach uczelni w1964 roku. A teraz spotykają się co pięć lat, w kolejne okrągłe rocznice otrzymania dyplomu. Wspomnieniom nie ma końca.

Giełda pracy pod salą egzaminacyjną

To był pierwszy rocznik inżynierskich studiów dziennych w Białymstoku. Przecierali szlaki kolejnym. Dziekanat i rektorat mieściły się na ulicy Grunwaldzkiej, zajęcia odbywały się na Sosnowej i Zamenhofa. Naukę na wydziale mechanicznym rozpoczęło około 60 osób, a dyplomy w terminie dostało 29. Bo ani dostać się, ani studiować tu wcale nie było łatwo.

- Studia były wymagające - wspomina po latach Marek Szymczukiewicz. - To było coś pośredniego pomiędzy politechniką a dobrą szkołą techniczną. Kadra była nastawiona na to, że wykształci inżynierów dobrze znających swój zawód, więc przedmioty obowiązywały mocno praktyczne. A do tego dobrze rozwinięte laboratoria.

- Kadrę stanowili wybrani ludzie, którzy przyszli głównie z przemysłu - podkreśla Kazimierz Żynel. - Dlatego przygotowanie praktyczne było na wysokim poziomie.

Ówczesny rynek nie mógł doczekać się absolwentów WSI. Byli dosłownie rozrywani. Podczas egzaminu dyplomowego pod drzwiami stali kadrowcy z gotowymi umowami o pracę. Tylko podpisać. - Był ogromny głód na ludzi z wyższym wykształceniem technicznym - mówi Witalis Kuryłowicz. - To my mogliśmy wybierać w pracodawcach jak w ulęgałkach.

"Na wychodzących z sali egzaminacyjnej czekali już przedstawiciele białostockich zakładów pracy. Kierownictwo Wytwórni Wyrobów Precyzyjnych w Czarnej Białostockiej gotowe było zatrudnić wszystkich 29 inżynierów. Dobić targu wprost na giełdzie, tuż po wyjściu z egzaminu udało się przedstawicielom WWP na razie tylko z kilkoma osobami, które nie miały jeszcze podpisanych umów z innymi zakładami" - opisywała w 1968 roku "Gazeta Białostocka".

Realia były takie, że gdy Witalis Kuryłowicz przyszedł do pracy w liczącym 300 osób zakładzie w Bielsku Podlaskim, był jedynym z wyższym wykształceniem. W ciągu roku przeszedł wszystkie szczeble służbowe i w wieku 23 lat został kierownikiem warsztatu, kierującym 150 osobami.

20 chłopaków, kilkadziesiąt kobiet pod jednym dachem

Jak na każdych studiach, tak i wtedy, nie samą nauką student żył. W akademiku przy Krakowskiej, gdzie zakwaterowano przyszłych inżynierowie kwitło bogate życie towarzyskie.

- Mieszkało tam nas około 20 chłopaków i kilkadziesiąt młodych kobiet, pracowniczek Fast, bo to był budynek Młodego Robotnika - doskonale pamięta Witalis Kuryłowicz. - Akurat przekazywano go uczelni na akademik. Jeszcze obowiązywał podział: osobne piętra dla nas, i osobne dla kobiet. I osobne wejścia.

Potańcówki i zabawy były na porządku dziennym. Po ich zakończeniu jednak komisja sprawdzała czy w męskich pokojach nie ma dziewcząt i na odwrót. Dość często inżynierska ekipa robiła też wypady na ulicę Świerkową, gdzie mieściło się mocno sfeminizowane Studium Nauczycielskie. Dużą atrakcję stanowiło powstanie w niedługim czasie studenckiego radia Akadera.

Materialnie ówcześni studenci stali świetnie. System pomocy był bardzo rozbudowany. Do tego stopnia, że np. Jan Wołosik miał aż trzy stypendia: mieszkaniowe, kieszonkowe i stołówkowe. No i zawsze można było dorobić w spółdzielni studenckiej przy malowaniu, ładowaniu buraków w łapskiej cukierni czy sypaniu wapna. Z perspektywy czasu tamci studenci oceniają, że teraz młodzież ma pod tym względem o wiele trudniej.

Wtedy także odbyły się pierwsze Pogonalia (nazwa od herbu Pogoń), odpowiednik dzisiejszych Juwenaliów. Na tamte czasy to była nowość w Białymstoku. Ulicami szedł barwny pochód, przebierańcy tańczyli na Plantach. Może wyglądało skromniej, ale wszystko działo się bardziej spontanicznie niż teraz.
Dużą wagę przywiązywano do sportu. Witalis Kuryłowicz uprawiał lekkoatletykę. - Wychowanie fizyczne mieliśmy na nieistniejącym już stadionie przy ulicy Jurowieckiej. Odbywały się zawody międzywydziałowe, międzyuczelniane. Rozgrywano mistrzostwa Polski wyższych szkół inżynierskich, bo wtedy takich uczelni było w kraju siedem. Wygrywaliśmy, zajmowaliśmy czołowe miejsca.

Czasy były siermiężne i studenccy sportowcy musieli wszystko finansować z własnej kieszeni. Dopiero, gdy jechali na mistrzostwa, dostawali kolce i koszulki. A na co dzień dodatkowe talony na wyżywienie. Popularny był wówczas brydż. Marek Szymczukiewicz został nawet wicemistrzem okręgu.

- Skończenie uczelni technicznej bez znajomości gry w brydża było wówczas niepodobieństwem - podkreśla Jan Wołosik.

Do woja marsz

Osobnym rozdziałem we wspomnieniach jest wojsko, które obowiązywało wszystkich wtedy studentów. Dostawali mundury i chodzili na zajęcia w ramach Studium Wojskowego. Jeździli też na obozy. Do dziś pamiętają swój pierwszy obóz, w styczniu w Ostródzie. Dostali tam wycisk niesamowity. Pobudka o szóstej rano i w mróz dookoła placu alarmowego trzeba było ganiać i robić rozgrzewkę. W wakacje po pierwszym roku odbyła się przysięga, po której dostali przepustki i poczęstunek nad jeziorem. Ostatni zaś obóz wojskowy mieli w Rzeszowie, gdzie po zdaniu końcowych egzaminów, otrzymali tytuły podchorążych.

Wojskowi byli też bliscy chłopakom z WSI z jeszcze jednego powodu. W Studium Wojskowym wykładali ludzie, którzy jednocześnie chodzili na studia wieczorowe.

- I między nami była zależność wzajemna - śmieje się Janusz Szymczukiewicz. - Jak taki kapitan czy major wracał zmęczony i potrzebował pomocy w akademiku, to na następny dzień bywało, że odgrywał się na studencie, który mu pomógł. By okazać swoją wyższość.

Od robotnika do kierownika

Za to pracy wówczas było w bród. - Ba, nawet istniał nawet obowiązek pracy - mówi Jan Wołosik. - Skierowanie dostawało się od razu po studiach.

Działo się tak wtedy, gdy absolwent sam sobie nie znalazł firmy i nie podpisał trzyletniej umowy o pracę. Bo w tamtym systemie po ukończeniu studiów trzeba było trzy lata odpracować państwu, które je sfinansowało.

Rygorystycznie tego przestrzegano. Gdy kolega Marka Szymczukiewicza z niższego rocznika wyjechał do Kanady, musiał zwrócić koszty studiów w Polsce - na tamte pieniądze było to 120 tysięcy złotych. Dla porównania pensja stażysty wynosiła ok. 1200 złotych.

Zakłady przemysłowe w regionie czekały na młodych inżynierów z otwartymi ramionami. Fabryka Przyrządów i Uchwytów, Spomasz, WWP Czarna Białostocka - potężne zakłady potrzebowały wykształconych fachowców. Ale nie rozpieszczały ich bynajmniej.

- Zaczynaliśmy od praktyki robotniczej - wspomina Marek Szymczukiewicz. - Przez pół roku uczyliśmy się praktycznego zawodu. Pracowaliśmy na różnych stanowiskach, na początku na trzy zmiany, tak jak robotnicy. I stopniowo przygotowywano nas do pracy inżynierskiej, czyli np. konstrukcji wyrobów.
Pierwsi absolwenci WSI bardzo cenią ją za odebranie uniwersalnego przygotowania do zawodu inżyniera. To pomagało im przez całe życie. Gdy na początku drogi zawodowej Marek Szymczukiewicz trafił do białostockich Uchwytów, opracowywał w nich urządzenia podciśnieniowe, które szły głównie na eksport. - Gdy potem pojechałem do Iraku, a po kilku latach także do Stanów Zjednoczonych, to radziłem sobie bez problemu, bo nasze przygotowanie było bardzo uniwersalne. W samym centrum Manhattanu byłem szefem grupy nadzoru technicznego. Obsługiwaliśmy windy i inne urządzenia, instalowaliśmy najnowsze systemy komputerowe. I dawałem sobie radę.

Inżynier wtedy i dziś

Z tego punktu widzenia inżynierowie z lat 70. są nieco krytycznie nastawieni do tych współczesnych. Widzą duże różnice w przygotowaniu do zawodu i do pracy.

- Prowadzę obecnie firmę usługową i często dostaję dokumentację, przygotowywaną przez obecnych młodych inżynierów, wykształconych na różnych politechnikach - opowiada Kazimierz Żynel. - Mam porównanie w stosunku do tego, czego nas nauczono np. z rysunku technicznego. Nie kwestionuję, że dzisiejsi inżynierowie mają dużą wiedzę, jeśli chodzi o projektowanie komputerowe, ale komputer sam nie zrobi wszystkiego. Rysunki, które absolwenci wykonują sami, bez udziału komputera są naprawdę tragiczne, trudne do odczytania. Za naszych czasów rysunek techniczny był podstawą wykształcenia.
Ojciec Marka Szymczukiewicza mawiał, że inżynier w pewnym sensie powinien znać się na wszystkim: być mechanikiem, radzić sobie z urządzeniami elektrycznymi, ale też i automatyką.

- I nasza WSI dobrze nas do tego przygotowała - zapewnia.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny