Robin D.G. Kelley, autor biografii „Thelonious Monk. Geniusz inny niż inni” zakochany w jazzie, nie tylko Theloniousa Monka, wykonał benedyktyńską pracę. Jej efekty ubrał w linearną pozornie formę, mimo to jego opasłe tomiszcze nie jest li tylko zwykłą biografią muzyka. Ukazuje tło kulturowe, cytuje fragmenty opinii krytyków, przygląda się z odpowiednią dozą powściągliwości prywatnemu życiu muzyka i wieloletniej, postępującej chorobie psychicznej.
Ale dominującym tematem, poza oczywiście muzyką, nagraniami, sposobem budowania fraz, porozumieniem między muzykami grającymi z Monkiem jest wszechobecny w życiu jazzmana amerykański rasizm. W genialnie zatytułowanym rozdziale „Co to jest jazz? To Nowy Jork, człowieku!” Thelonious Monk ma 5 lat i już wie, że na ulicach miasta trwa walka. „Nazywali mnie małpą” wspominał po latach. Po pół wieku nadal wspominał w wywiadach: przerobiłem temat bicia się z białasami, kiedy byłem dzieciakiem. Według małego Monka, kwintesencję rasizmu stanowili nowojorscy policjanci. „Zdawało się, że codziennie dostają rozkaz, żeby iść na ulice i nazwać każdego czarnego dzieciaka „gnojem””.
Na szczęście dla fanów jazu i samego Theloniousa, najważniejsza w jego życiu była zawsze muzyka. A tę czerpał – jak większość czarnoskórych muzyków – najpierw z wizyt w kościele. I szybko sam zaczął w kościołach grywać. I wbrew obiegowej opinii, nie wszystkie kościoły tworzone przez czarne społeczności i czarni duchowni akceptowali w świątyniach elementy jazzu i bluesa podczas mszy! Wręcz przeciwnie. Kiedy już Monk zaczął zarabiać graniem, opisuje jak ważną rolę pełniły w USA związki zawodowe. Policja dawała pozwolenie na granie, związki dbały o swoje składki. Kto widział ostatnio choćby „Irlandczyka”, na świeżo pamięta, o jakie wpływy i jakie sumy toczyła się gra. I c z tego, kiedy najlepsze miejsca do grania, szczególnie z transmisjami radiowymi, były zarezerwowane dla białych. Takie to były czasy.
Dziś byle celebryta stara się wykreować własny styl. W czasie II wojny światowej Thelonious Monk w berecie i z wpinką z małym fortepianem był kreatorem mody. To jemu przypisywano rozkręcenie modowego szaleństwa ery bebopu. Za to on sam uważał, że był właściwie wynalazcą tego stylu w muzyce jazzowej. „Dizzy i Bird... niczego mnie nie nauczyli” mówił Monk w wywiadzie. „Uważa się ich za twórców współczesnego jazzu, podczas gdy jedynie interpretowali moje pomysły”.
Thelonious Monk to także współtwórca legendy i potęgi wytwórni Blue Note. I skoro nie każdy akceptował samą muzykę, pokazywano go jako wielkiego artystę, twórcę bebopu. Policja wolała czarnoskórego muzyka widzieć raczej jako nieprzestrzegającego segregacji rasowej narkomana. Po raz pierwszy trafia do więzienia w 1948 roku za posiadanie niewielkiej paczuszki z marihuaną. Drugi raz dał się złapać z heroiną. Nie przyznał się do kogo należała i znów musiał trafić za kratki. Bo nikt nie chciał uwierzyć, ani zbadać muzyka, by sprawdzić że z heroiną nie miał do czynienia.
Praca muzyka to także podróże i związane z nimi anegdoty. Okazuje się, że kiedy Thelonious Monk po raz pierwszy wylądował w Paryżu w roku 1954, bez swoich stałych muzyków, zespół skompletował podczas „polowania na zioło”. Ale to jeszcze nic. Skrupulatny Robin D.G. Kelley opisuje wizytę kwartetu jazzmana i jego żony w Warszawie w roku 1966. Zagrał wtedy dwa koncerty, nagrał program dla telewizji i prawie tydzień odpoczywał w Polsce. Zaś w Pałacu w Wilanowie podobno rzucił się na łoże, a zadziwieni strażnicy muzealnych wnętrz nie wiedzieli jak zareagować. Muzykowi oczywiście się upiekło. Tak wspominał tę wizytę perkusista zespołu Benjamin Riley.
Z czasem u pianisty choroba psychiczna czyniła coraz silniejsze nawroty. Po raz pierwszy do szpitala psychiatrycznego trafił w 1957 roku, czyli w wieku lat 40. Wyszedł bez diagnozy, choć w tamtych, nieodległych przecież czasach, w przypadku czarnych pacjentów i bezkompromisowych artystów często stwierdzano schizofrenię paranoidalną. W 1970 roku, po ciężkim epizodzie maniakalnym trafił na dwa miesiące do psychiatryka. I - nie do wiary – leczono go… elektrowstrząsami. Dwa lata później zmienił lekarza, szpital i został poddany eksperymentalnej wówczas jeszcze terapii litem. Podobno czuł się lepiej, ale kilka razy wracał jeszcze do szpitala.
Muzycy, fani i krytycy twierdzą zgodnie – był geniuszem jazzowego fortepianu. Współtworzył historię gatunku, choć przyszło mu żyć w czasach, których historia USA powinna się wstydzić. A jednak potrafił tworzyć. Talent zatriumfował i przeszedł do historii. Zaś na rasizm wciąż musimy uważać. Książkę dla wydawnictwa Kosmos Kosmos przetłumaczyli Piotr Jagielski i Marcin Kowalczyk, tytuł zaś Filip Łobodziński.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?