Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Marian Szamatowicz kandydatem w wyborach 4 czerwca w 1989. Jak pan śmie kandydować, pana miejsce jest w szpitalu

Urszula Ludwiczak [email protected]
Startowałem z nadzieją, że to nie tylko formalność - mówi prof. Marian Szamatowicz
Startowałem z nadzieją, że to nie tylko formalność - mówi prof. Marian Szamatowicz Anatol Chomicz
Słowa te padły na spotkaniu wyborczym profesora Mariana Szamatowicza w Supraślu. Przestrzegał go także syn: Tato, tyś chyba zwariował. Tam nie powinni być lekarze

Dlaczego Pan, profesor medycyny, zdecydował się w 1989 roku kandydować na senatora?

To miały być pierwsze, wolne przynajmniej częściowo wybory. Byłem wtedy członkiem PZPR, dostałem taką propozycję od partii. Komitet wojewódzki wyłonił wtedy kilkunastu swoich kandydatów do Sejmu i Senatu na specjalnej konwencji Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. To było coś nowego na tamte czasy. Ja zostałem wyłoniony jako kandydat na senatora. Zgodziłem się.

Jak wtedy wyglądała kampania wyborcza?

Były ulotki, plakaty, spotkania z wyborcami. W ramach kampanii spotykałem się w różnych środowiskach. Pamiętam, jak podczas takiego spotkania w Supraślu, jedna z kobiet wstała i powiedziała: "Jak pan śmie kandydować, czemu coś takiego pan usiłuje zrobić? Przecież pan jest lekarzem, pana miejsce jest w szpitalu, praca z chorymi, a nie zajmowanie się polityką". Po pierwszych słowach byłem zestresowany, wypowiedź tej kobiety dała mi wiele do myślenia.

Składał Pan obietnice wyborcze?

Zbyt dużych obietnic nie składałem, występowałem pod takim hasłem, że w Polsce powinna nastąpić całkowita zmiana, jeśli chodzi o system prowadzenia gospodarki, że powinna być gospodarka efektywna, rynkowa. Kiedyś się bardzo naraziłem, mówiąc że wszyscy mają jednakowe żołądki, ale nie wszyscy mają jednakowe umysły i że w Polsce powinno być bezrobocie nie totalne, ale takie, które by wymuszało efektywność pracy. Byłem za gospodarką rynkową, ale za bardzo sprawiedliwym podziałem tego wszystkiego, co zostanie wypracowane. Ale nie miałem możliwości zrealizowania tego planu, bo jak pani wie, przegrałem.

Ale z takimi nazwiskami jak profesor Andrzej Kaliciński i profesor Andrzej Stelmachowski, kandydatami Solidarności.

Generalnie wtedy zwyciężali ci, którzy mieli podpis Lecha Wałęsy. W naszym okręgu wybrani zostali profesorzy Kaliciński i Stelmachowski. Ja byłem trzeci. Mam jeszcze taką karteczkę z podpisem nieżyjącego już prof. Wiktora Łotowskiego, mojego kolegi z kliniki, który był wtedy przewodniczącym komisji wojewódzkiej, gdzie jest napisane, że na mnie ponad 50 tysięcy osób oddało głosy.
W Polsce startowało wielu przedstawicieli PZPR na senatorów, m.in. w województwie łódzkim taki policjant, Jan Płócienniczak, który wtedy prowadził popularny program telewizyjny. Ja i on mieliśmy wtedy największe poparcie w kraju. Ale pamiętam, że jeszcze podczas mojej kampanii w terenie, po spotkaniach z wieloma ludźmi, przyszedłem kiedyś do komitetu wojewódzkiego i powiedziałem do towarzyszy, że mam smutną nowinę: "W Polsce nie ma PZPR, są tylko komitety partyjne. Natomiast partia nie istnieje".

To się potem sprawdziło w wyborach. PZPR poza dwoma ustalonymi mandatami w naszym okręgu: Włodzimierza Cimoszewicza i Janusza Szymańskiego, poniosła totalną klęskę.

Decydując się na start w wyborach myślał Pan, że to będzie porażka?

Startowałem z nadzieją, że to nie tylko formalność, ale że mam szansę być senatorem i prowadzić działalność zgodnie z przekonaniami i umiejętnościami.

Gdyby udało się wtedy wygrać, medycyna poszłaby na bok?

Nie, ja wcześniej w życiorysie miałem przecież pracę jako przewodniczący Wojewódzkiej Rady Narodowej. Było wiadomo, że na nią poświęcam swój prywatny czas, a moim podstawowym miejscem pracy jest szpital, praca z chorymi. W ogóle nie zakładałem, żebym mógł zrezygnować ze szpitala. W 1989 roku byłem od pięciu lat kierownikiem Kliniki Ginekologii i dyrektorem Instytutu Położnictwa i Chorób Kobiecych. W planach w ogóle nie było rezygnacji z tych obowiązków. Praca w szpitalu zawsze była na pierwszym miejscu. Przecież, gdy byłem już przewodniczącym WRN, w naszej klinice doszło do poczęcia pierwszego polskiego dziecka z in vitro. Udało się to dzięki wysiłkowi całego zespołu ambitnych ludzi z kliniki. To było ich zasługa, że w 1987 roku, urodziła się dziewczynka z in vitro.

Ten sukces związany z in vitro mógł mieć wpływ na liczbę głosów oddanych na Pana w 1989 roku?

Niewątpliwie tak. To nasze osiągnięcie zostało wtedy bardzo nagłośnione przez mass media. Z wyrazami uznania i sympatią spotykam się do dziś.

Wtedy też w codziennej praktyce pacjentki nieraz mówiły, że mnie poprą. Myślę, że te 50 tys. głosów pochodziło głównie od osób, które mi zaufały jako lekarzowi, a nie politykowi.

A jak rodzina reagowała na Pan start?

W tym czasie mój syn był akurat na rocznym urlopie w USA, rzadko pisaliśmy do siebie. Ale dostałem wtedy od niego list, gdzie napisał: "Tato, tyś chyba zwariował, to nie Twoje miejsce. Tam powinni być adwokaci, ekonomiści, a nie lekarze".

Wysłał mi wtedy książkę w języku angielskim: "Biografia" Lee Iacocca - prezesa Forda i Chryslera, który wyprowadził te firmy z upadających na czołowe pozycje. Syn stwierdził, że jak przeczytam, może mi się to przyda i czegoś się nauczę. I przeczytałem wtedy tę książeczkę.

Głos syna nie wpłynął na zmianę decyzji?

Nie wygrałem wtedy i nic się nie stało.

Pana związki z polityką sięgają studiów. Ale wcześniej pochodzenie - jest Pan synem młynarza ze Sztabina - nie zawsze pomagało.

Na rok 1952, gdy startowałem na studia medyczne, miałem niedobre pochodzenie. Po zdaniu matury celująco, mógłbym dostać dyplom przodownika nauki i pracy społecznej, ale nie dostałem, bo nie byłem członkiem ZMP. Wtedy prawie wszyscy tam należeli, a ja przez przekorę w stosunku do jednego z moich kolegów, którego nie ceniłem, nie należałem. I nie dostałem się na studia w Białymstoku.
Poradzono mi do tego, abym wyalienował się z tego środowiska. I tak się stało. Wyjechałem do Warszawy i tam za trzecim podejściem zostałem przyjęty na Akademię Medyczną. Może nie najgorzej zdawałem potem egzaminy, skoro dostałem dyplom z wyróżnieniem.

Na studiach trzeba było się zapisać do partii?

Ja się zapisałem z dobrej i nieprzymuszonej woli. Na mojej drodze pojawił się wtedy bardzo światły człowiek, wykształcony, którego bardzo ceniłem. Ja się z nim zaprzyjaźniłem i pod jego wpływem zapisałem do PZPR.

Co ciekawe potem z ramienia PZPR pełniłem różne ważne funkcje, ale nigdy nie pełniłem funkcji partyjnej. Nie wiem dlaczego. Inna sprawa, że nigdy nie byłem człowiekiem spolegliwym, nie poddawałem się nakazom.

Jak zostałem przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej, powiedziałem, że przed południem nie wchodzą w rachubę żadne narady, spotkania. Że dysponuję czasem tylko po południu. I tak było.
Gdy wprowadzono stan wojenny, powołano Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego, ja zostałem przewodniczącym wojewódzkiej rady PRON. Od razu zastrzegłem, że tylko na starcie, na okres organizacyjny. I tak się stało. Wtedy przekonano mnie, bo ja należałem przecież do PZPR, że jestem osobą, która zostanie zaakceptowana przez inne gremia (ZSL, SD inne związki, które w skład PRON wchodziły), że jestem osobą niekontrowersyjną.

Gdy przestałem być przewodniczącym wojewódzkiej rady PRON, proponowano mi, abym został rektorem Akademii Medycznej w Białymstoku. Odmówiłem jednoznacznie, mówiąc że szanuję nowe obyczaje akademickie, które zostały wprowadzone, że rektor ma być wybrany. I na nominację się nie zgodzę. Usłyszałem, że jak nie chcę być dalej w PRON, nie chcę być rektorem, to powinienem zostać przewodniczącym Wojewódzkiej Rady Narodowej. Zgodziłem się, nie wiedząc, na co się godzę, ile prywatnego czasu mi to zajmie.

Po 1989 roku związki z polityką nadal były i są.

Nie należę i nie należałem potem do żadnej partii. Ale zawsze deklarowałem lewicowe poglądy i ich do dzisiejszego dnia nie zmieniam.

Jak Pan odbiera naszą polską rzeczywistość po tych 25 latach?

Na pewno żyje się lepiej. Bardzo dużo się zmieniło. Jesteśmy i czujemy się normalnymi obywatelami, Europejczykami. Pamiętam swój pierwszy wyjazd do Japonii, gdy wprowadzano karty debetowe, z wielkim niepokojem wkładałem ją do bankomatu. Teraz to jest standardem. Natomiast bolą mnie te duże rozwarstwienia, jakie są w Polsce. Są ludzie żyjący na niskim poziomie, a z drugiej strony nieprawdopodobnie bogaci. I to bogactwo wynika nieraz z cwaniactwa, sprytu, różnych przekrętów, a nie jest wynikiem uczciwej pracy.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny