Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Domowe obiadki omal nie wykończyły białostockich restauracji

Andrzej Lechowski dyrektor Muzeum Podlaskiego w Białymstoku
Murowanym sposobem na sukces każdego festynu jest tak zwana kuchnia regionalna. Kto by się tam przejmował tym, że nie ma ona wiele wspólnego z miejscową tradycją.
Murowanym sposobem na sukces każdego festynu jest tak zwana kuchnia regionalna. Kto by się tam przejmował tym, że nie ma ona wiele wspólnego z miejscową tradycją. Fot. sxc.hu
Co bardziej przedsiębiorcze białostoczanki, nie starając się o żadne koncesje, zaczęły w swoich domach serwować obiady. Proceder rozkwitł na dobre. Oficjalna gastronomia poczuła się zagrożona. Władze zaczęły się zastanawiać, jak ukrócić obiadowe podziemie.
Ul. Warszawska około 1919 roku. W trzecim budynku od prawej, pod nr. 23, była restauracja Warszawianka.
Ul. Warszawska około 1919 roku. W trzecim budynku od prawej, pod nr. 23, była restauracja Warszawianka. Ze zbiorów Krzysztofa Sawickiego

Ul. Warszawska około 1919 roku. W trzecim budynku od prawej, pod nr. 23, była restauracja Warszawianka.
(fot. Ze zbiorów Krzysztofa Sawickiego)

Murowanym sposobem na sukces każdego festynu jest tak zwana kuchnia regionalna. Kto by się tam przejmował tym, że nie ma ona wiele wspólnego z miejscową tradycją. Kiszone ogórki, smalec, wymyślnie peklowane szynki i obowiązkowe nalewki cioci Broni czy stryja Wacława już za chwilę będą coniedzielnym białostockim hitem.

A gdyby tak zrobić festyn niedzielnych, domowych obiadków. Uruchomić dawno zapomniane jadłodajnie. W międzywojennym Białymstoku na Rynku Kościuszki były trzy, na Lipowej dwie następne, a dalej na Ciepłej, Pałacowej, Zamenhofa, słowem wszędzie. Około 1920 roku na łączącej Zamenhofa i Sienkiewicza ulicy Brańskiej pod dwójką, popularną jadłodajnię otworzył Lejzor Rubinsztejn. W prowadzeniu lokalu pomagał mu syn Mojżesz. Stołujący się tu białostoczanie chwalili sobie kuchnię Rubinsztajnów. Była smaczna, a i ceny były umiarkowane. Niestety z czasem zaczęły się dziać w tej jadłodajni niepokojące rzeczy. Wszystko zaczęło się w 1926 roku gdy oprócz jadła zaczęto podawać gościom i "pojło". Z czasem proporcje pojła zaczęły zdecydowanie górować nad jadłem, skutkiem czego "goście bywali bardzo weseli i urządzali huczne skandale i awantury z biciem kufli od piwa i twarzobiciem". Znane były też całonocne pijatyki urządzane przez grupę "białostockich biboszów". Wobec powyższego zaczęto jadłodajnię tę nazywać "krokodylówką", co było synonimem spelunki.

Nie najlepszą też opinią cieszyła się restauracja "Sielanka" na Kilińskiego. W potocznej opinii uchodziła ona za "zwykłą żerodajnię III klasy, ot taką knajpuchę". Ci co postanowili zjeść tam obiad musieli dopominać się o wszystko. Gdy proszono o chleb do zupy, to słyszano "posłano po niego, zaraz przyniosą". Musztarda zawsze "wyszła", a chrzan "jeszcze się robił". Miłośnikom deserów serwowano "chroniczny kompot ze zgniłych śliwek i robaczywych jabłek". Obrusy na stolikach nie prane były "od czasów królowej Bony". Całości wrażeń dopełniała obsługa. Szczególnie wyróżniały się nadęte kelnerki. Były nieuprzejme i gburowate.

Nic przeto dziwnego, że w Białymstoku zaczęło kwitnąć potajemne restauratorstwo, zwane domowymi obiadkami. Pomysł był prosty. Oto, co bardziej przedsiębiorcze białostoczanki, mające kucharskie talenty, nie starając się o żadne koncesje zaczęły wydawać obiady osobom postronnym. Proceder ten odbywał się w mieszkaniach, a reklama szła pocztą pantoflową. Ot, wszyscy w okolicy doskonale wiedzieli, gdzie można smacznie i tanio zjeść.

Zjawisko to tak się rozpowszechniło, że zaczęło zagrażać oficjalnej gastronomii. W 1935 roku zaczęto nawet mówić o konieczności wprowadzenia specjalnych przepisów sanitarnych, fiskalnych i gospodarczych, mających ukrócić obiadowe podziemie. Zanim jednak władze zdecydowały się podjąć rzuconą im kuchenną rękawicę to do akcji wkroczyli białostoccy kelnerzy. Już od pewnego czasu w ich środowisku wspominało się o konieczności zorganizowania jednego, wspólnego związku zawodowego. Miał on bronić kelnerów przed groźbą zwolnienia z pustych restauracji.

I tak w październiku 1935 roku w Białymstoku powstał związek pracowników gastronomicznych. Nie była to wielka organizacja. Zrzeszała zaledwie 50 członków. Ich prezesem został J. Strzelbicki, sekretarzem P. Faluciński, a skarbnikiem A. Kin. Już na pierwszym zebraniu o niczym innym nie mówiono tylko o pensjach. Były marne. Średni zarobek wynosił 2 zł dziennie za 16-18 godzin pracy. Aby poprawić tę sytuację białostoccy kelnerzy zasięgnęli języka u swych warszawskich kolegów. Ci bowiem będąc w podobnej sytuacji postanowili założyć własny bar "Pod setkę", który z miejsca zyskał popularność wśród klientów. Uradzili więc, żeby zrobić też coś na warszawską modłę. Jednak na gadaniu się skończyło.

Inną drogę w walce z potajemnym restauratorstwem wybrał Stanisław Tawłowicz, właściciel restauracji Warszawianka na Warszawskiej 23. Chcąc zwabić urzędników i interesantów z pobliskiego magistratu, w listopadzie 1935 roku skalkulował wszystkie obiady po 80 groszy! Do tego bezpłatna szatnia i zniżka o 20-25 proc. na wszystkie inne iż dania i napoje serwowane w Warszawiance. Dziś za 80 groszy to żaden obiadek, ale gdyby tak jakie potajemne restauratorstwo znaleźć - marzenie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny