Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Jackowski: Trzeba zerwać z lepko-różowym podejściem i patrzeć prosto w oczy. Tako rzecze rzeźbiarz

Jerzy Doroszkiewicz
Jerzy Doroszkiewicz
Michał Jackowski na tle swojej instalacji. Jej premiera miała miejsce podczas Nocy Muzeów 2018
Michał Jackowski na tle swojej instalacji. Jej premiera miała miejsce podczas Nocy Muzeów 2018 Wojciech Wojtkielewicz
Odwiedzając ogród francuski przy Pałacu Branickich, czy śpiesząc ulicą Lipową po parzystej stronie, wiele osób nawet się nie spodziewa, że patrzy na dzieła umysłu i rąk jednego i tego samego artysty. Ogrodowe rzeźby i instalację „Podróż” stworzył białostoczanin Michał Jackowski. I o wiele więcej. Z żoną Agnieszką i dziećmi tworzą dziewięcioosobową rodzinę.

Pan jest praktycznym facetem?

Michał Jackowski: Myślę, że każdy rzeźbiarz jest dość praktycznym człowiekiem. Ta profesja po prostu wymaga praktyki.

Studiował pan na ASP, ale konserwację dzieł sztuki - wiadomo - pracy nie zabraknie.

Ten kierunek był rezultatem pewnego kompromisu. Cóż może wiedzieć człowiek mając 18 lat? Trochę się kierowałem autorytetami, które mnie przygotowywały na studia. Rodzice naciskali, żebym wybrał architekturę. Mój nauczyciel z liceum katolickiego, Dymitr Grozdew, który mnie przygotowywał do egzaminów na studia, bardzo na mnie naciskał, żeby iść do akademii sztuk pięknych.

Muzeum Rzeźby. Noc Muzeów 2018. "Rzeźba. Michał Jackowski - Antique games" - wernisaż wystawy

Muzeum Rzeźby. Michał Jackowski. Antique games - rzeźba. Był...

To może rodzice chcieli, żeby poszedł Pan w ich ślady?
Mój tata jest inżynierem elektrykiem, ale imał się różnych rzeczy - nigdy u nikogo nie pracował. Miał hurtownię jeansów, w latach 80. zbudował parę jachtów, pracował w Niemczech, bardzo długo zajmował się drobiarstwem, ale w pewnym momencie zachorował i musiał zrezygnować. A ja teraz w tym kurniku prowadzę pracownię.

Właśnie chciałem zapytać, skąd taki młody rzeźbiarz tak szybko dorobił się własnej pracowni?

A to jest dorobek trzech pokoleń. Ona została przerobiona ze starej paszarni. Mój dziadek kupił tę ziemię, przekazał ojcu na fermę drobiarską i poszło. Dziadek urodził się w Letnikach, a babcia w Sochoniach i sprowadzili się do Białegostoku. Już pradziadek mieszkał w naszym domu rodzinnym przy ulicy Gajowej. Cała rodzina ze strony mamy mojej mamy to rodowici białostoczanie.

To Pan jest dosłownie - białostockim rzeźbiarzem.

Po studiach w warszawskiej ASP miałem propozycję pozostania w stolicy, nawet dostałem własną pracownię po starszym rzeźbiarzu, który musiał komuś przekazać lokal komunalny, ale wróciłem na ojcowiznę. I przez pierwsze lata zimą rzeźbiłem pod namiotem, dogrzewając się gazem, zanim powstała pracownia z prawdziwego zdarzenia.

Rzeźba to taki bardziej męski rodzaj sztuki?

Dziś technika sprawiła, że nie trzeba walić młotem i dłutem, można to robić młotkiem pneumatycznym, kątówką.

Eee, to jaka to rzeźba?
Najlepiej żeby rzeźbiarz wydrapał pazurami? Trzeba pamiętać, że na tych sławnych rzeźbiarzy z przeszłości pracowały całe rzesze rzemieślników, którzy przekuwali im ich prace. Teraz w Polsce nie ma takiego rzemiosła. Musiałem sam sobie stworzyć warsztat i wszystkiego się nauczyć, żeby móc rzeźbić w marmurze, teraz też mogę robić odlewy z brązu.

Czyli artysta to 1/10 talentu, a reszta to wiedza jak to zrobić, żeby niczego nie zepsuć?

Tak, wiedza i praca. Dużo też zawdzięczam studiom konserwacji sztuki. Tam zdobyłem solidny warsztat, mogłem dojrzeć w rzemiośle, a potem zacząć realizować swoje pomysły. Taka była moja droga. Moim priorytetem była rodzina. Miałem swoje marzenia związane z rzeźbą i one się realizują.

Jakie uczucia towarzyszą Panu, kiedy już ma ten kawałek marmuru i zaczyna nad nim pracę?

Jeżeli jest to duża rzeźba, to zawsze jest taka trwoga - jak ja to zrobię? Pamiętam, jak stawałem przed 10-tonowym blokiem i wiedziałem, że na koniec zostaną może cztery tony. Do marmuru prowadzi długa droga. Najpierw musi być idea, potem trzeba wykonać bozetto, taki szkic rzeźby w glinie, powiększyć go, zastanowić się. Zaczyna się od małej skali, potem większej, uwiecznia w gipsie i dopiero mając taki model można przekuwać marmur. Na początku to ciężka praca. Kątówka, tarcza o średnicy 300 mm, później mniejsza, maska, okulary, nauszniki i miesiące pracy, zanim się dojdzie do właściwej powierzchni. Wtedy zaczynam rozumieć książki „Kamień i cierpienie”, czy „Udręka i ekstaza” o Michale Aniele. Cały czas myślę o kompozycji, wiem, że zrobiłbym to dwa razy lepiej, inaczej, ale trzeba postawić kropkę nad i dojść do powierzchni, którą zaprojektowałem. Bardzo mieszane uczucia. Ale na koniec marmur zawsze daje niesamowitą satysfakcję. Kiedy się go poleruje, kamień zaczyna żyć - wtedy jest dreszcz.

A skąd Pan go bierze?

Jeżdżę do Włoch, do Carrary, tam od ponad 10 lat wydeptuję swoje ścieżki i kupuję ten cudowny materiał.

Co to znaczy?

Że bardzo fajnie pracuje ze światłem. Carrara to tylko nazwa danego złoża, ludzie potocznie wiedzą, że to biały marmur. On ma kilkanaście odmian i w zależności od tego, jakie jest ziarno, tło (bardziej białe lub szare) ono wpuszcza w siebie światło nawet do trzech centymetrów w głąb. Kiedy przystawi się rękę do krawędzi to jest wręcz przezierny. Po wykonaniu pracy on w pewien sposób oddaje światło, jakby emanuje światłem. Jest też równym materiałem, podczas rzeźbienia nie ma niespodzianek, więcej jest w drewnie. Chociaż niespodzianki zdarzają się wszędzie. 15 lat doświadczenia coś daje. Wiem za co płacę i wiem, co wybierać.

A ludzie wiedzą za co płacą, kiedy zamawiają u Pana rzeźby nagrobne?

Od samego początku zawsze rozmawiamy o pomyśle i razem dążymy do celu. Tworzę je z marmuru. Stoją na przykład na kwaterach na Powązkach.

Ile za to trzeba zapłacić?

Od kilkudziesięciu do kilkuset tysięcy złotych. Często to lata pracy nad moimi autorskimi kompozycjami. Staram się wczuć w potrzeby zmawiającego, ale na końcu jest mój pomysł. Ludzie często przychodzą z własnymi ideami, ale zdjęciem jakiejś „chińszczyzny” i prośbą żeby zrobić podobne tylko lepsze, ale ja się na to nigdy nie godzę. Dla mnie sztuka sakralna jest dosyć istotna, bo powinna nieść jakiś przekaz, zresztą moim zdaniem - jak każda sztuka. Pozytywny i podnoszący. W rzeźbach nagrobnych jakaś część mnie też się spełniała, seria „Antique Games” powstawała przez 10 lat w formie pomysłów i szkiców i uparcie dążyłem do tego, żeby sobie zarobić na ten cykl. Teraz będę chciał unikać rzemiosła, bo i czasu już coraz mniej na sztukę. Nie rozdwoję się. Chociaż w tej chwili robię jedną pracę na Powązki i dwie na białostockie cmentarze, ale widzę, że to mogą ostatnie takie zamówienia.

To niedobrze…

Dlaczego?

Bo to co zostaje na cmentarzach będzie częściej oglądane i bardziej Pana upamiętni niż nawet rzeźba „Podróż”.

Mam ogromny szacunek do cmentarzy. Sam też sporo ich zwiedziłem. Jako konserwator pracowałem na cmentarzach koło Drezna, pod Istambułem, różnie i zawsze to są takie galerie sztuki, tyle, że… monotematyczne. Ale wiele się tam nauczyłem. Rzemiosła, realizacji projektu, w Białymstoku jest jeszcze dużo miejsca do zagospodarowania.

Ale to drogo kosztuje.

Drogo to rzecz względna. Zależy co komu jest drogie, czy stawka, jaka wychodzi za dwa lata pracy porównywalna z układaniem glazury na budowie w tym czasie to dużo (śmiech)? Za to jest satysfakcja, że pracuje się z kimś, kto jest mecenasem sztuki. Taki pięciometrowy anioł mojego autorstwa, który stanął na cmentarzu św. Rocha jest takim pomnikiem budującym klimat tego miejsca.

To szkoda to zostawić.

Pracuję właściwie projektami. Teraz skupiam się na „Antique Games”. Otworzył się pewien sposób myślenia o jakichś zjawiskach, nie wiem jak to się rozwinie i jak się życie potoczy.

Mam wrażenie, że nieliczni białostoczanie, którzy podróżują przez centrum zdają sobie sprawę, kto jest autorem umieszczonej tam „Podróży”.

Mam mały żal do miasta, że nie ma tam żadnej tabliczki informacyjnej…

Eee, to Pan przegapił, nawet na cmentarzach na lastrykowych płytach teraz każdy zakład kamieniarski umieszcza swoją wizytówkę.

Ja tego nie robię, na rzeźbie jest podpis, ale nie ma takiej typowej muzealnej tabliczki. Nie ma też oświetlenia, a i sama rzeźba miała być nieco większa, a teraz konkuruje z nią przystanek autobusowy.

Ale jest w niej i tajemnica…

Tę rzeźbę każdy musi troszeczkę odkryć. Ukrytych jest w niej 10. układów optycznych. Znajdują się w nich slajdy z historii BTL-u podświetlone naturalnym światłem. Ludzie przecierając te soczewki porysowali je trochę. Moim pomysłem było stworzenie takiej galerii teatru, wymienianej co jakiś czas… Chciałem, żeby ta rzeźba opowiadała jakąś historię. Miała też mieć kontynuację - miała tworzyć szlak rzeźb będących świadectwem różnych wydarzeń w BTL-u. Chyba urzędnicy nie za bardzo mają pomysł na artystyczne zagospodarowanie Białegostoku.

Chodząc po parku francuskim przed Pałacem Branickich wszędzie widać ślady Jackowskiego.

To kilkanaście lat współpracy. Stałem się „nadwornym rzeźbiarzem Branickiego”. Teraz w parku jest więcej moich rekonstrukcji niż oryginałów, ale ostatnio odpuściłem. To była ciekawa praca, zaczęła się od konserwacji. Specjalnie podjąłem się prac rekonstrukcyjnych w Wilanowie, żeby poznać warsztat Jana Chryzostoma Redlera, który ozdabiał ten pałac i oczywiście Pałac Branickich. To także Pawilon pod Orłem - cały wystrój rzeźbiarski, wszystkie te złote elementy.

A ten orzeł to z czego jest?

W czasach Branickich był wykonany z drewna. Z tego co wiem, Branicki jeszcze za życia odtwarzał go dwa razy, zostały tylko ryciny. Zastosowaliśmy materiały odporne i sprawdzone, czyli kompozyty, a potem trzeba było pokryć je złotą folią i wygląda jak za Branickiego.

Kiedy ma się umiejętności, praca czeka na konserwatora w każdym zakątku kuli ziemskiej. Gdzie Pan był najdalej?

W Adampolu koło Istambułu. Byłem w ekipie profesora Smazy w roku 2000. Ratowaliśmy cmentarz we wsi założonej przez Czartoryskiego po powstaniu listopadowym.

Pan się nie kryje ze swoją przynależnością do Kościoła katolickiego. Nie czuł się pan nieswojo w Turcji?

Skądże! Nie jestem jakimś ortodoksem, każdego człowieka trzeba szanować i pokazywać swoją osobą, co się reprezentuje. Miłość, jaką moja wiara chce pokazywać - pokazywać sobą. Nie ma miejsca na złe samopoczucie, kiedy wie się, że w drugim człowieku zawsze jest jakieś dobro.

Pan ma siedmioro dzieci. W dzisiejszych czasach to rzadkość?

Tak, Benedykt ma już siedem miesięcy. To nasze siódme dziecko - moje i mojej żony Agnieszki.

Jeden z synów ma rzadkie dziś imię - Augustyn. To pokłosie poznawania nauk świętego Augustyna?

Tak. Wszystkie imiona naszych dzieci są inspirowane postaciami zakonników. Jawią się nam oni jako bardzo mocni duchowni, oderwani od przyziemności, posiadania, w swoim życiu często dawali piękne świadectwo wiary. Pierwsza była Maria, potem Franciszek, Antoni, Ignacy, Augustyn, Zofia i najmłodszy Benio.

Miłość jest nieodłączna od prawdy i prawego życia?

Nasz związek to dla mnie wszystko. Na tym opiera się nasza rodzina i to ona daje mi energię do tworzenia.

Czy założony w 2011 roku Klub Ojców wciąż funkcjonuje?

Doświadczyłem bardzo profesjonalnego podejścia do ojcostwa przez taką fundację tato.net, która prowadzi warsztaty dla ojców. Pojechałem na międzynarodowe forum ojców do Warszawy, a później zapragnąłem zorganizować podobne warsztaty w swoje pracowni, bo nie lubię oddalać się od swojej rodziny. Przyszło około 20 facetów, był taki ogień, wspólne doświadczenie i okazało się że to zmienia ludziom życie. Po trzech tygodniach od warsztatów mieliśmy się skontaktować i sprawdzić, czy zrealizowaliśmy podjęte zobowiązania. Mówili, że kiedy zajęli się ojcostwem na poważnie, wiele zmieniło się w ich życiu, w małżeństwie. Aż mi się łezka w oku zakręciła i pomyślałem, że nie mogę tego zostawić. Zobaczyłem, że to działa i tak przez pięć lat przez te warsztaty organizowane w mojej pracowni przez fundację tato.net przeszło już kilkuset facetów. Później jest potrzebna grupa wsparcia, żeby po warsztatach euforia nie opadła i dlatego raz w miesiącu spotykamy się na dwie godziny i bierzemy na warsztat jakiś ojcowski temat, dzieląc się swoim doświadczeniem. Teraz prowadzi go Andrzej Konarski, ja użyczam miejsca, dostaliśmy za tę inicjatywę nagrodę Prezydenta RP.

Jak pogodzić życie artysty i konserwatora z opieką nad dużą rodziną? Żona nie może podjąć pracy.

Żona pracuje, tyle że nie zarabia (śmiech). Wydaje mi się, że znacznie ciężej niż ja. To świadoma decyzja, że w życiu jest czas na wszystko. Rodzenie, wychowywanie, a teraz powoli wraca do malarstwa. Poznaliśmy się na ASP i to była miłość od pierwszego wejrzenia, jeśli chodzi o mnie. A miałem założenie - żadnej żony, dziewczyny, tylko ja i sztuka, ale długo to nie trwało. Do pierwszej imprezy studenckiej. Ja założyłem sobie, że pracuję jak na etacie. Nie bawię się w jakieś romantyczne wizje, natchnienia, są godziny pracy - od 8 do 17 i koniec. Jeżeli pracuję po godz. 17 to kradnę czas rodzinie. Jeśli wziąłem na siebie pewną odpowiedzialność, wręcz odczytuję to jako moje powołanie, staram się pracować dla rodziny. Stąd decyzja, że generalnie nie pracuję poza Białymstokiem, szczególnie jeśli chodzi o prace konserwatorskie. Tamte wyjazdy były w trakcie studiów.

„Antique Games” to swego rodzaju igraszki współczesności z przeszłością - odwołanie do klasycznej rzeźby starożytnych?

Uwielbiam trzymać się korzeni. Uważam, że każdy z nas z czegoś się wywodzi, operuje jakimś językiem, a przede wszystkim moim celem jest kontakt z widzem, rozmowa z człowiekiem. Trzeba operować zatem językiem, który będzie zrozumiały. A jaki lepiej rozumiemy niż język sztuki klasycznej, oparty na wzorcach płynących z basenu Morza Śródziemnego? Jesteśmy w tym osadzeni od tysięcy lat, to rozumiemy. Jednocześnie jesteśmy tu i teraz, konsumpcja, sklepy, hamburgery, różne symbole, które rozumie młodzież. Staram się brać na warsztat wartości klasyczne, w formie, która na pierwszy rzut oka nawiązuje do Grecji, a jednocześnie wplatam dymki komiksów, gumę do żucia, mamonę, hamburgera, różne układanki. Pierwszym pomysłem była rzeźba „Bowling”, czyli zestaw 10 kręgli, które miały mieć głowy filozofów tworzących naszą cywilizację i współczesnych naukowców. Ich teorie się obala, a one powstają na nowo… Ta seria łączy klasykę ze współczesnymi tematami i mam nadzieję, że jest czytelna. Rzeczywiście, za każdą pracą stoi jakaś opowieść, można je odnaleźć na mojej stronie internetowej. Nie ma opisów - są pytania. Myślę, że one naprowadzają na to, co miałem na myśli, a jednocześnie dają szansę własnej odpowiedzi. Nie chciałbym być taki wprost.

Pana strona w internecie przykuwa uwagę elegancją, a wierzy Pan w szczerość kontaktów internetowych?

Za każdym kontaktem stoi jakiś człowiek. Przede wszystkim wierzę w ludzi, że za tą zasłoną anonimowości będzie coś szczerego. Znajomy z Facebooka nie jest jednak prawdziwym znajomym. Zawsze najpierw musi być to znajomość z realu. To narzędzie do promocji, chodzi o dotarcie do publiczności.

Performance „Sticky Pink” to była próba obnażenia powierzchowności kontaktów międzyludzkich?

I jako ojciec, i jako mąż, i jako człowiek żyjący w społeczeństwie zauważam, że coraz częściej wdeptujemy w relacje, coś, co się do nas przykleja, bez jakiegoś głębszego poznania człowieka, opierając się tylko na powierzchowności. Mnie też to się zdarza. I wtedy jak w rzeźbie „Sticky Pink” - nie patrzymy sobie w oczy, które przecież są oknem duszy, między nami jest coś, co się rozciąga jak guma do żucia. A jak wiadomo - żuje się ją dopóki ma smak, a potem - wypluwa. W życiu chodzi o to, żeby zawalczyć o coś więcej.

Żeby życie miało smak?

Nawet kiedy go nie ma, to można dodawać przypraw, szczególnie miłości. Ona jest najwspanialszą przyprawą w życiu. I zerwać z podejściem w stylu „sticky pink”, lepko-różowym, i spojrzeć sobie w oczy. „Sticky Pink” istnieje też w postaci biżuterii. W tym wypadku ta guma do żucia jest tak rozciągnięta, że twarze zaczynają patrzeć sobie w oczy i jednocześnie tworzą bransoletę. Zatem jeśli się ją nosi, można w ten sposób sygnalizować - chcę patrzeć drugiemu człowiekowi w oczy, mieć z nim relację, a nie być tylko sklejonym czymś, powierzchownym, sztucznym, co przyciąga uwagę kolorem. W tej rzeźbie też najpierw to kolor przyciąga uwagę, a nie twarze. Ludzie zachwycając się kolorem, zapominają o człowieku, który jest tam gdzieś na końcu.

Co jest najważniejsze w życiu Michała Jackowskiego oprócz rodziny i miłości?

Relacje z drugim człowiekiem. I dlatego mamy tyle dzieci. Jak się przeliczy matematycznie - to w naszej rodzinie jest ich ponad 50! To niesamowicie ciekawe, ale też olbrzymie pole do pracy z człowiekiem dla nas wszystkich.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wideo
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny