Co Pani poczuła, kiedy po raz pierwszy, na własne oczy, zobaczyła obraz El Greca „Ekstaza świętego Franciszka”?
Słyszałam o nim już na studiach. Za każdym razem to były enigmatyczne określenia na temat obrazu, którego tak naprawdę nikt nie widział. Powątpiewano, śmiano się, mówiono, że chyba jednak nie ma go w Polsce, skoro nie było go na żadnej wystawie. Miałam mgliste wyobrażenie; w głowie słyszałam pokpiwania moich uczelnianych profesorów. To zgasiło trochę moją ciekawość. Kiedy w 2000 roku zaczęłam pracować w Muzeum Diecezjalnym w Siedlcach, przypomniało mi się, co na temat tego obrazu słyszałam. Spytałam dyrektora, księdza Henryka Drozda: „Czy rzeczywiście w Siedlcach jest obraz El Greca?” Odpowiedział: „Tak”. „Czy mogłabym go zobaczyć?” – zapytałam. Usłyszałam: „Nie”.
Dlaczego: „Nie”?
Obraz nie był pokazywany publicznie. Obawiano się bowiem o jego los. Kiedy już od lat 70. wiadomo było, że to rzeczywiście obraz El Greca, dzieło z 1580 roku, jeden sześciu najcenniejszych obrazów w Polsce, ukrywano go w kurii siedleckiej.
Bano się, że ktoś ukradnie dzieło?
Mógł go ktoś ukraść albo mógł być nakaz przewiezienia obrazu do jakiegoś dygnitarskiego gabinetu i po prostu stamtąd mógłby nie wrócić. Wiemy, że takie rzeczy miały dawniej miejsce. Przyjęto więc taką formę ochrony niezwykle cennego obiektu, by otoczyć go po prostu tajemnicą. Nie istniało wtedy jeszcze Muzeum Diecezjalne w Siedlcach, gdzie mógł być bezpiecznie eksponowany. Nawet wtedy, gdy Muzeum otwarto dla publiczności w 2000 roku, nie było jeszcze sprecyzowanego planu publicznej prezentacji obrazu El Greca „Ekstaza świętego Franciszka”. Sytuacja zmieniła się 4 lata później. Dzięki kilku sponsorom, w tym przede wszystkim Totalizatorowi Sportowemu dokonano remontu budynku, wybrano w Muzeum dla obrazu El Greka jedną z 15 sal ekspozycyjnych, dobrano odpowiedni system zabezpieczeń. To było w październiku 2004 roku. I właśnie dochodzimy do tego momentu…
… kiedy zobaczyła Pani obraz El Greca po raz pierwszy. Jak było?
Aura tajemnicy otaczała nawet to, skąd i w jaki sposób zostanie dostarczony ów cenny obraz do sali, w której będzie można go publicznie pokazywać. Było wiadomo, że będzie dla niego specjalna sala, z pancerną szybą.
Obraz został przywieziony do muzeum; czekałam na niego ja i czekały panie Iza Galicka i Hania Sygietyńska, które specjalnie przyjechały z Warszawy, aby móc go zobaczyć przed wystawą. Byłyśmy podekscytowane. Otworzyły się drzwi i wniesiono obraz zawinięty w tkaninę. Położono go na biurku w sekretariacie. Wszyscy nachyliliśmy się nad obrazem…
Jeśli wspomniała pani o Izabelli Galickiej i Hannie Sygietyńskiej, to one odegrały istotną rolę w tej historii.
Rzeczywiście odegrały ogromną rolę; to ich intuicja pozwoliła, aby obraz ujrzał światło dzienne. One nadały mu nowe życie. Zniszczony, podarty, ciemny, brudny, nieinteresujący nikogo, przekładany z miejsca w miejsce, tkwił na terenie plebanii w Kosowie Lackim, koło Sokołowa. Gdzieś na strychu, przy szmatach; podobno był przygotowany do wyrzucenia. Ostatecznie proboszcz zawiesił go w swoim pokoju, ale obraz wydawał się straszny. A one dostrzegły w nim wielkie dzieło.
Działo się to dawno temu…
Tak, to były lata 60., czasy bardzo już odległe, a one były wówczas młode i niezwykle zaangażowane w inwentaryzację zabytków.
Jak trafiły do Kosowa Lackiego?
Pracowały w Instytucie Sztuki PAN. Inwentaryzowano wtedy obiekty w całej Polsce, również te ocalałe z pożogi wojennej. Do dziś inwentaryzuje się obiekty, które znajdują się w kościołach, w zakrystiach, w pałacach – a potem tworzy się katalogi zabytków sztuki w Polsce, które nie są własnością prywatną. Panie Galicka i Sygietyńska podróżowały od miejsca do miejsca; jeździły do księży proboszczów z prośbą o możliwość wejścia do kościoła, by zinwentaryzować wszystkie cenne obiekty. Nie zawsze spotykały się z miłym przyjęciem; obawiano się czy aby ujawnienie w kościele cennych obiektów nie ściągnie złodziei. Niemniej jednak okazywano im to, co mogły sfotografować, opisać. I tak też było w Kosowie Lackim. Kiedy dokonały prac w kościele, poszły na plebanię, do księdza proboszcza, żeby się pożegnać. Wówczas przez uchylone drzwi ujrzały zawieszony nad kanapą obraz; obraz dziwny, stary, brudny. Na tyle je zaintrygował, że postanowiły mu się dobrze przyjrzeć. Sfotografowały go, dopytywały proboszcza o jego historię. Parę lat później opublikowały artykuł, w którym poinformowały, że natrafiły na obraz wielkiego mistrza El Greco.
Wyobrażam sobie reakcje!
Wiadomość wydawała się tak piorunująca i niewiarygodna, że w środowisku historyków sztuki jej nie przyjęto. Wydawało się, że to żart, zwłaszcza, że wiadomość o artykule i jego treści ujawnił PAP 1 kwietnia. I taki stosunek długo się utrzymywał; na historyczki sztuki, które odkryły obraz, prześmiewczo mówiono „Elgreczynki”. Niemniej one były pewne swego, czekały jednak na potwierdzenie konserwatorskie. Długo do tego nie dochodziło, ponieważ obraz, otoczony sensacją z racji na artykuł i informacje w prasie, przyciągał dużo turystów do Kosowa Lackiego. Żeby nie tworzyć tam kłopotu, obraz przewieziono do kurii siedleckiej – wówczas Kosów Lacki należał do diecezji siedleckiej, zaś dziś do diecezji drohiczyńskiej. I tak pod opieką biskupa przechowywany był przez kilka lat. Aż w latach 70. ksiądz biskup Jan Mazur zdecydował się oddać go do konserwacji, by upewnić się, czy rzeczywiście jest to wielkie dzieło, czy może fałszywa informacja. Konserwacja potwierdziła – to obraz mistrza. Ciarki po plecach przeszły wszystkim tym, którzy przez lata nie dowierzali i kpili z tych wiadomości. Ale to zmobilizowało duchowieństwo siedleckie, by jeszcze bardziej chronić ten obraz. Skoro jest tak cenny, to trzeba go zabezpieczyć. Jest jednym z sześciu najcenniejszych obrazów w Polsce. Jedną z form ochrony było niepokazywanie go, niewypożyczanie na żadne wystawy.
To trochę sposób „psa ogrodnika” – sam nie obejrzę i innym też nie dam.
Tak to mogłoby wyglądać. Stąd dla historyków sztuki, dla naukowców, dla tych, którzy mnie uczyli historii sztuki na KUL-u cała sprawa z obrazem wydawała się enigmatyczna; obrazu nigdzie nie ma, nikt go nie ogląda, nie analizuje, nie ma publikacji na jego temat. A jeśli tak, to nie istnieje. To jest swoiste nieszczęście w dziejach tego obrazu, bo teraz z trudem wchodzi on w obieg historii sztuki. Niemniej, należy zrozumieć, że kiedy nie było bezpiecznego miejsca, wydawało się, że niepokazywanie obrazu jest dla niego najlepszą ochroną. To się zmieniło w 2004 roku, kiedy stworzono odpowiednie procedury, gdzie i jak obraz będzie pokazywany.
Wracamy do sekretariatu i tego momentu, kiedy pierwszy raz widzi pani ten obraz. I co?
To był wzruszający moment. Panie Iza Galicka i Hania Sygietyńska czekały na niego długie lata.
Chyba nie ma ważniejszej rzeczy dla historyka sztuki niż odkrycie dzieła mistrza? Ta historia brzmi jak scenariusz do filmu.
Niezmiennie rzadko się zdarza takie doznanie; może się ono przytrafić inwentaryzatorom zabytków. Może przytrafić się komuś, kto prowadzi dom aukcyjny. Ale to są naprawdę wyjątkowe sytuacje, żeby natrafić na tak spektakularne dzieło, o którym nikt nic nie wie. Nie szukano bowiem tego obrazu, nikt o nim nie wiedział. Zatem natrafienie na niego w latach 60., a potem analizy, konsultacje z Hiszpanami, postawienie hipotezy, że to obraz El Greca, to tylko pierwszy z etapów, kiedy życie tego obrazu nabierało nowych wartości. Warto dodać, że pani Iza i Hania, wiedząc, że obraz zostanie umieszczony za pancerną szybą, powiedziały, że póki go nie zobaczą przed montażem, nie będą miały pewności, czy to jest ten sam obraz. To wynikało z obawy, że skoro tyle czasu nikt go nie oglądał, to może teraz pokazujemy jego współczesną kopię.
Po raz trzeci wrócę zatem do tej chwili: wszyscy pochylacie się nad tym dziełem – i co?
Ważne jeszcze było to, aby to zgrać w odpowiednim momencie, aby panie przybyły na czas, bo nie byliśmy pewni, o której ten obraz trafi do muzeum. One jadąc z Warszawy też nie miały pewności, czy zdążą. Wszystko się pięknie zgrało. Kiedy obraz położono na biurku, one miały łzy w oczach. Dotykały delikatnie i mówiły: „To on”. „To ten”. Patrząc na niego przez szybę, tego by nie stwierdziły. Mnie również udzieliło się ich wzruszenie; ja też czekałam na ten obraz. To była niepowtarzalna chwila. Wtedy mogłam być blisko obrazu, widzieć go i czuć ten wyjątkowy moment. Następnego dnia odbyły się uroczystości: msza święta, byli zaproszeni goście, przecięcie wstęgi. Od tamtej pory obraz jest w stałej ekspozycji muzeum.
Przyciąga cały świat?
Można tak powiedzieć. Turystów jest sporo, choć teraz, w czasie pandemii wszyscy rozumiemy, że jest trochę inaczej. Przez lata, kiedy był pokazywany, to myślę, że widzieli go ludzie z całego świata. Czasem Siedlczanie zapraszają swoje rodziny, z Finlandii, Szwecji, Niemczech, Wielkiej Brytanii, mówiąc: „Przyjdźcie do muzeum, mamy fajny obraz”. Przybywali więc ludzie z różnych zakątków świata, żeby stanąć przez obrazem El Greca i poczuć jego wyjątkowość.
Na czym ona polega?
Dla jednych obraz będzie turystyczną sensacją, bo jest o nim głośno, wystarczy więc podejść, popatrzeć - na obrazie jest święty Franciszek. Ale to nie do końca tak się odbywa. Stanięcie przed tym obrazem oznacza wczucie się w niezwykle misternie oddane, choć pośpieszną ręką, niepokoje, które trawią ludzką duszę; które mogą ukoić się w samotności albo w kontemplacji. To jest temat tego obrazu. Kiedy zobaczy się czy wczuje w tę atmosferę metafizyczną…
… trochę złowrogą, bo te chmury...
Tak się może wydawać, bo chmury za postacią świętego Franciszka są bardzo dramatyczne; malowane szybkimi pociągnięciami pędzla, z widocznym duktem. To budzi niepokój. Ale nie zostało to namalowane po to, żeby wystraszyć. Zawsze zachęcam turystów, aby, patrząc na ten obraz, spróbowali przenieść się do czasów, kiedy on powstał i zastanowili się, dlaczego powstał. To nie jest obraz, który w 1580 roku Domenikos Theotokopulos namalował po to, żeby wszystkim opowiedzieć, jak modlił się święty Franciszek i co mu się przytrafiło. Z całym szacunkiem do przeżyć świętego Franciszka i doznań, jakie wówczas miał. Ale w tamtych czasach sztuka kościelna odgrywała inną rolę. Wszystkie doznania, które są na obrazach sakralnych tamtych czasów, są podpowiedzią, by przeżywać je podobnie. By podobnie składać ręce. By podobnie unieść głowę. By podobnie nadstawić ucha. To były zwykle bardzo emocjonalne opowieści. Praca El Greca powstała po Soborze Trydenckim. To moment, kiedy kościół wchodzi w czasy kontrreformacji, zabiegania o wiernych, działania na uczucia i niepodobna się do tego nie odnieść. Malarz to wiedział. Był posłuszny ideom, które wówczas propagowano. Można więc by było przyjąć, że to po prostu jeden z wielu kontrreformacyjnych malarzy. Ale nie! Stosując zasady ustawienia postaci, emocjonalnych, wyrazistych gestów, dodaje jeszcze niezwykłego ducha i natchnienie; wprowadza w każdym swoim obrazie – i w tym też – odpowiednią strefę, która jest niejako wstępem do tajemnicy. Czyni to poprzez światło, które elektryzuje, czyni to poprzez ujarzmienie przestrzeni i robi to inaczej, niż wszyscy w tamtych czasach. Zarzuca bowiem perspektywę, iluzję rzeczywistości. To są te chmury, o których pani mówi. One robią niepokojące wrażenie. Mają za zadanie wywołać inną, nierealną rzeczywistość i oczywiście potęgować u odbiorcy doznania modlitewnego przeżycia, spotkania z Bogiem, tęsknoty i zapłakanych oczu świętego Franciszka, aby u siebie też poczuć takie wzruszenie. Dlatego te chmury są odrealnione.
Uderzyło mnie to, co przy okazji prezentowania obrazu powiedział biskup siedlecki Zbigniew Kiernikowski – że ekstaza to przejście z rzeczywistości ziemskiej do rzeczywistości boskiej.
Tak; to jest właśnie temat, który pojawia się w czasach kontrreformacji. Pamiętajmy, że wtedy kościół wchodzi w ostrą konfrontację z protestantyzmem, który nie uznaje obcowania ze świętymi. Nie uznaje też modlitewnych wzniesień. Dlatego kładzie się duży nacisk na tego typu doznania w kościele katolickim, na wzmacniane wizerunkami postaci, które przeżywają takie chwile. Po to, by inni wiedzieli, że warto czynić podobne poruszenia wewnętrzne; podobne drgania duszy. Ważnym też jest, aby odnieść się do świętego Jana od Krzyża, wielkiego hiszpańskiego mistyka tamtych czasów, którego doznania i pieśni inspirują malarza. No i też należy pamiętać, że to czasy, kiedy Wielka Inkwizycja budziła strach i grozę wśród Hiszpanów. Malarz doświadcza innej sytuacji, innej atmosfery niż ta, którą wcześniej poznał we Włoszech, czy na Krecie, gdzie się urodził. To wszystko, tę całą atmosferę Hiszpanii odnajdujemy w obrazach El Greca, oddanych poprzez koloryt, strach, grozę i uduchowienie.
Czaszka na dole obrazu to „memento mori”?
Tak, jest typowym motywem tamtych czasów, przypominającym, że należy zostawić wszystko, co jest kruche, słabe, przypominające o nietrwałości. A rozchylenie dłoni i ufna postawa wobec Boga, nawet, jeśli te dłonie będą dotknięte niewyobrażalnym bólem, bo przywołane są stygmaty – taka ścieżka do Boga pozwala na zobaczenie Jego twarzy. Bycia z Nim jeszcze zanim się umrze.
Mam ciarki na plecach już od tego, jak Pani o tym obrazie opowiada.
Bo to niezwykłe doznania, które są zaznaczone w tej malarskiej opowieści.
To obraz z XVI wieku, choć trudno nam w to uwierzyć…
… o, właśnie!
Co El Greco mówi do nas dzisiaj – do ludzi z XXI wieku?
Dobre pytanie, bo z jednej strony możemy próbować wchodzić w rzeczywistość tamtych czasów i odnajdywać przesłanie, o którym teraz mówimy. Ale co to może znaczyć dla ludzi, którzy w dzisiejszych czasach nie szukają już, być może, takich doznań w sztuce? Dla człowieka XXI wieku obraz nie musi nieść religijnych wartości. One są w nim głęboko osadzone, ale nie to musi być tym magnesem przyciągającym do dzieła. Ale to, że malarz w XVI wieku malował tak, jak zaczęto malować dopiero w XX wieku. Chodzi o ten sposób kładzenia farby, obrys białą linią, o rwaną linię, kontur nerwowo oddany, o wprowadzenie barw, jakich nie ma w rzeczywistości. Lazurowe szaty, które są na wielu obrazach El Greca, albo zieleń, która przechodzi w złoto, świetlistość – jest odniesieniem do nierealnej rzeczywistości. Mało tego. To był malarz, który eksperymentował w sztuce, a w tamtych czasach nie było to takie oczywiste. Malowano według reguł, według schematów. Nie było eksperymentatorów tej klasy co El Greco. A eksperymentował kolorami i nadawał kolorom wartość emocjonalną. Ten obraz jest tego dobrym dowodem.
Co to znaczy?
To znaczy, że kolory, które odnajdujemy w tym obrazie wydają się dość ponure, ale jak się im dobrze przyjrzymy, to tam nie ma granatu, jest niebiesko-zielony, trochę turkusowy kolor chmur, jest szarość habitu; te kolory są smutne. W ten sposób odczuwamy melancholijny nastrój obrazu. Gdyby ukazać ową kompozycję – ustawioną postać z rozchylonymi dłońmi, kierującą wzrok ku niebiosom – w innych kolorach, na przykład w żółto-czerwonych, niebo byłoby rozświetlone, mielibyśmy poczucie, że ten obraz niesie radosne treści, mocno potęgującej władzy i boskość. Żadna fotografia nie oddaje tego, o czym mówimy. Dopiero bezpośredni kontakt z dziełem daje możliwość poznawania tych barwnych niuansów i ich wartości. Kolory nabierają wartości emocjonalnej – to dopiero podchwycili artyści w XX wieku. Ekspresjoniści niemieccy odkryli, że tak można malować. Wtedy okazało się, że ktoś już to robił, że był taki malarz, El Greco, zapomniany kompletnie, bo zmarł w 1614 roku i nikt po nim nie podjął tego typu sposobu wypowiedzi. Dopiero sztuka XX wieku odkrywa, że nie trzeba odzwierciedlać rzeczywistości, bo to robi fotografia; że można bawić się kolorami, kompozycją. Wtedy dopiero dopatrzono się, że robił już to El Greco. W swojej twórczości zarzucił stosowanie zasady perspektywy. Co było nie do pomyślenia w XVI wieku! Wtedy dążono do tego, żeby malować tak, jak widzi oko. Dlatego dla widza współczesnego, który nie tylko szuka religijnego aspektu tego obrazu, może to być niezwykłe doznanie, bo obraz robi wrażenie współczesnego malowidła. Plakatu.
Wyobrażam sobie, że od tamtej pory, czyli od 2004 roku, kiedy „Ekstaza świętego Franciszka” zawisła w muzeum, widziała Pani ten obraz wiele razy.
Niezliczoną liczbę razy (śmiech).
Jest w nim coś, co jeszcze Panią zaskakuje?
Tak; to niekończąca się opowieść. Odnajduję w tym obrazie różne jego aspekty. Albo psychologiczny, kiedy czytam to przesłanie, które odnajduję potem w swoim życiu – wyjść z mroku po to, żeby cieszyć siebie i swoją duszę bliskością i świetlistością Boga. A bywa, że odnajduję w nim aspekt artystyczny. Dlatego mówię, że to niekończąca się opowieść, jeśli chodzi o to, co jeszcze można w tym obrazie znaleźć. Choć wydawałoby się, że wystarczy jedno szybkie spojrzenie i widzimy wszystko: stojąca postać, trzy czwarte ukazaną do widza, lekko odwrócona, patrząca w niebo. Ale ważna jest świadomość, że autorem jest człowiek, który po raz pierwszy eksperymentował na taką skalę w sztuce, otworzył drogę innym, pracował w artystycznej próżni, bo nie czerpał wzorów od poprzedników.
Sam wyznaczał drogę.
Właśnie! Tyle, że oczywiście nie wiedział tego. Nie był wizjonerem i nie myślał: „Za 400 lat będą malować tak jak ja”, nie. Miał za nic to, co wówczas było zasadą. Nie tylko wówczas, bo jeszcze przez 400 lat, do XX wieku.
Ile dzisiaj ten obraz jest warty – pewnie często o to Panią pytają?
Pytają (śmiech). Gdyby był wystawiony na aukcji – oczywiście nie będzie, bo nie jest na sprzedaż – to myślę, że kilkanaście milionów dolarów mógłby osiągnąć. Obrazy El Greca czasem pojawiają się na aukcjach i osiągają wysokie kwoty.
Jak to się stało, że obraz El Greca znalazł się w Polsce?
Najprawdopodobniej w latach 20. XX wieku obraz był do kupienia w antykwariacie w Warszawie na Brackiej. Takie są źródła. Obraz został zakupiony i przewieziony na Podlasie; tropy prowadzą do księdza, który był miłośnikiem sztuki. Kupił obraz nie wiedząc, że to jest obraz El Greca – wiedział, że na obrazie jest święty Franciszek w modlitewnym uniesieniu. Obraz podarował swojemu bratankowi, też księdzu, który miał na imię Franciszek. Możemy zatem przyjąć, że kupiono prezent księdzu, dając mu patrona. Możemy też sądzić, że jeśli był w antykwariacie do sprzedania, to mógł robić wrażenie współczesnego obrazu. Sygnatura była zamalowana, nie wiadomo było, kto jest autorem. W ten sposób obraz trafił najpierw do Parysowa, potem do Kosowa Lackiego. Jeszcze przed wojną właściciel tego obrazu zmarł. Przyjechała rodzina by wziąć co cenniejsze po zmarłym krewnym. Obraz został, bo pewnie się nie podobał.
Trzeba mieć wiedzę, żeby rozpoznać i ujrzeć piękno?
Myślę, że do wszystkiego, co trafia w nasze ręce, co oglądamy, trzeba mieć czułość i delikatność. Mieć poczucie, że nie musi nam się podobać, ale może mieć wartość artystyczną albo duchową. Dobrze tę wartość odkrywać. Często mówię turystom, którzy przychodzą do muzeum: „On nie musi się wszystkim podobać”. Ale jeśli mamy tę delikatność, wrażliwość i chcemy znaleźć to, co jest wartościowe w dziele, to damy mu szansę przetrwać.