Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Znów zobaczyć Krasnakuck...

Redakcja
Romuald Murmyło, prezes Koła Związku Sybiraków w Sokółce
Romuald Murmyło, prezes Koła Związku Sybiraków w Sokółce
Z Romualdem Murmyło, prezesem Koła Związku Sybiraków w Sokółce rozmawia Martyna Tochwin.

Kurier Sokólski: Jest pan Sybirakiem. Jak się zaczęło pana zesłanie?

Romuald Murmyło: 13 kwietnia 1940 roku z Nowego Dworu koło Sokółki zostaliśmy wywiezieni: ja, 2- letni brat, 10- letnia siostra i mama. Ja miałem wtedy 8 lat. Wywieźli nas do Kazachstanu pociągiem.

Pamięta pan podróż?

- Tak, podróż trwała trzy tygodnie. Dowieźli nas do Pawłodaru nad Irtyszem. Wyładowali nas i przesiedliśmy się na barkę, którą płynęliśmy półtorej doby i dopłynęliśmy do miejscowości Krasnakuck. Zamajaczyły nam z daleka chałupy i tam wyszliśmy na brzeg. Przyjechało tam w sumie około 500 osób.

Jak wyglądało codzienne życie w Krasnakucku?

- Wszyscy dorośli poszli do pracy, a młodsi zostali, żeby zbierać opał i pilnować młodszego rodzeństwa. Pracowali w różnych zawodach: robili cegły, pracowali w elewatorze zbożowym, kołchozie. Ja również pracowałem jako uczeń garncarskiego cechu. Pracował tam jeden Rosjanin, dwóch Czeczenów i dwóch Polaków: ja i Tadek Barański. I proszę sobie wyobrazić, że po ponad 50 latach czytając materiały sybirackie znalazłem Tadka Barańskiego.

To niesamowite spotkanie po latach. Czy teraz utrzymujecie ze sobą kontakt?

- W tej chwili Tadek dzwoni do mnie co dwa tygodnie. Regularnie ze sobą rozmawiamy.

A jakie jest pana pierwsze skojarzenie z Sybirem?

- Mrozy, mrozy okropne, śnieżyste zimy, choroby. Medycyna wtedy była, jaka była... Była taka lekarska Gartina. Zachorowałem na cyngę i to w pierwszym roku zesłania. Nie dałem rady chodzić. Mama pisała wtedy rozpaczliwe listy do wujka w Sokółce, że ja jestem chory. A lekarka Gartina mówiła, że ja będę chodzić. Potrzebne mi są tylko witaminy i tłuszcz. I wtedy myśmy dostali chyba sześć paczek z mąką, tłuszczem, kaszą. To nas podratowało.

Z Sybirem kojarzy się też głód. Jak sobie z nim radziliście?

- Ci, którzy pracowali, otrzymywali tak zwany pajok w naturze: ziemniaki i zboże. Pracujący otrzymywał 5-6 kilogramów zboża, a dziecko na utrzymaniu 2 kilogramy. Często też chodziliśmy po kłosy, chociaż nie wolno było tego robić. Mogli to robić tylko kołchoźnicy i rodzina wojskowego.

Mimo zakazu zbieraliście kłoski. Nie baliście się, że zostaniecie przyłapani?

- Życie uczy wielu umiejętności. Ja robiłem tak: duży worek schowałem w piołunie, a przy sobie miałem tylko małą torebkę. Jak ją zapełniałem, to wysypywałem do worka. Przyjeżdżali Rosjanie, robili raban i zabierali nam tylko torebki. Chodziliśmy też na przekopki ziemniaków. Kołchoźnicy kopali, a myśmy szli 100 metrów za nimi i zawsze jakiś kartofel się znalazł. A że pracowały tam też Polki, to nam pomagały. Pamiętam, że zostawiały ziemniaki wtykając w wyznaczone miejsca patyk, a tam było nawet po 2 kilogramy ziemniaków schowanych w ziemi.

Zimą musiało być szczególnie ciężko.

- W naszym pasiołku była stołówka. Tam gotowano obiady dla Rosjan. Pamiętam, że tam były kromki chleba schowane za szkłem w bufecie, przeznaczone dla tych, którzy byli w delegacji. My mogliśmy sobie tylko popatrzeć na ten chleb przez szybkę. Ja stałem tam w długiej kapocie z niebieskim czajnikiem, a obok pan jadł zupę. A ja tylko przez plecy patrzyłem czy on wszystko zje. Jak tam cokolwiek zostawało na dnie, to jak on odchodził to ja szybko zlewałem to do czajnika. I tak chodziłem od stołu do stołu. Zlewałem różne zupy bez względu na to, czy to był barszcz czy zupa rybna. Tak zbierałem litr czy półtora. W stołówce pracowała Polka Zosia Karczewska i ona znała nas wszystkich. W pewnym momencie dawała nam znak, żeby podejść. To ja szybko czajnik jej podsuwałem, a ona do czajnika wlewała jedną, drugą chochlę. I tak zdobywałem 4 litry zupy.
W momencie zsyłki miał pan 8 lat. Dużo pan pamięta?

- Bardzo dużo pamiętam, na przykład mnóstwo nazwisk miejscowych ludzi. Byli z nami Bułgarzy, Ukraińcy, Czeczeni, Rosjanie. Najwięcej było oczywiście Kazachów.

A gdzie mieszkaliście?

- Mieszkaliśmy na ulicy Kirowej, dom numer 46. Tam była gospodyni, która była Włoszką: Linda Dantawna. Była rozkochana w muzyce, śpiewie. Mieliśmy toczki (radio) i jak tylko ktoś śpiewał, to ona do mojej mamy mówiła, żeby być ciszej i słuchać muzyki. Takich inteligentnych osób było dużo.

Za co trafiliście do Kazachstanu?

- Za to, że mój ojciec był legionistą. On pochodził spod Tarnopola, a tam najwcześniej zaczęły się tworzyć organizacje wojskowe. Początkowo służył w 55 pułku austriacko-węgierskim, brał udział w wojnie z Włochami. Później, jak zaczęła się tworzyć polska armia, to wstąpił do wojska i służył w 4 pułku strzelców podhalańskich. Bolszewicy zabrali go w 1939 roku. Jakiś czas siedział w Grodnie, a potem gdzieś go wywieźli. Do dzisiaj szukam, gdzie jest pochowany.

Wszyscy wróciliście do Polski?

- Ja wróciłem z całą rodziną w 1946 roku. 9 maja 1946 roku mieliśmy wszyscy się stawić nad Irtysz. Ludzie ciągnęli wtedy z różnych stron, ale to już nie byli ci sami Polacy, co sześć lat temu.

A co się zmieniło?

- Wszystko. Wygląd, twarze, ubranie. Tylko w oczach był błysk, że wracamy do kraju. Przez te sześć lat myśmy się bardzo upodobnili do tych miejscowych. Oni na początku, jak myśmy przyjechali, to patrzyli na nas jak na "polskie pany". Tak o nas mówili. A potem pamiętam płacz, pożegnanie z Kazachami, z którymi niesamowicie się zżyliśmy.

Co było po powrocie do Polski?

- Wróciliśmy do Sokółki, bo mama stąd pochodziła i tutaj była rodzina. Żyło się tak samo jak w Krasnakucku z dwoma wyjątkami: żyło się wśród swoich i nie byliśmy głodni. A poza tym wszystko było tak samo. Było ciężko aż do czasu, kiedy stanęliśmy na własnych nogach. Jestem bardzo wdzięczny i pełen uznania dla swojej mamy i wszystkich mam, które i tam dbały o swoje rodziny, żeby przetrwały i tutaj, żeby dać dzieciom szkołę. Ale człowiek jak przyjedzie z takiego miejsca, to jest bardziej zaradny i się tak łatwo nie załamuje. Robi się hardy i obcesowy.

Mówi pan, że chciałby jeszcze kiedyś pojechać do Krasnakucka. Dlaczego?

- Chciałabym to wszystko jeszcze raz zobaczyć. Ale pojechać tam tylko na tydzień, dwa. Nie na dłużej. Jeden z Sybiraków, kolega Tadka Barańskiego dwa lata temu był tam. Okazało się, że od tamtego czasu, kiedy ja tam byłem, wiele się zmieniło. Nie nazywa się to Krasnakuck, tylko Agada. Nie ma żadnej lepianki, żadnej chaty, w jakich myśmy mieszali. Jest pełna elektryfikacja, domy, bloki, asfaltowe ulice. Jest lotnisko. Więc gdybym ja tam teraz pojechał, to nie znalazłbym już swego domu. Bo ja pamiętam tamte ulice imienia Lenina, Stalina. Ale może żyją tam dzieci i wnuki tych, z którymi obcowałem. Chciałabym ich spotkać.

Życzę zatem spełnienia tego marzenia. Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny