Już jednak nie jako port powstały za unijne pieniądze nadzorowany przez samorząd wojewódzki zarządzający Regionalnym Programem Operacyjnym, ale lądowisko dla samolotów przewożących do kilkunastu osób wybudowane przez miasto Białystok. Po uprzednim utwardzeniu trawiastej drogi i zamontowaniu systemu umożliwiającego nocne lądowanie.
- Prezydent powinien poszukać środków na tę inwestycję, szanse jej powodzenia zależą obecnie tylko od dobrej woli stron, czyli miasta i aeroklubu. Wierzę, że można tu osiągnąć kompromis, tym bardziej że nie przeszkód formalnych. Ta inwestycja ma już decyzję środowiskową - mówił marszałek Jarosław Dworzański podczas ogłaszania decyzji o rezygnacji z budowy regionalnego lotniska.
Zaprawdę, historia zatoczyła koło. Prezydent Białegostoku, który przez lata powtarzał, że budowa lotniska to sprawa marszałka, teraz sam będzie musiał przejść przyspieszony kurs pilotażu. Bardzo intensywny, bo w listopadzie 2009 roku "odlotniskowił" Krywlany (po tym jak okazały się gorszą lokalizacją nie tylko od Sanik, ale Nowych Chlebiotek i Topolan). Na pytanie dziennikarza "Gazety Wyborczej", czy nie była to zbyt pochopna decyzja, Tadeusz Truskolaski odpowiadał: - Myślę, że została podjęta w bardzo dobrym momencie. Tym bardziej że analizy środowiskowe wykazują, że właśnie tam najlepiej jest zbudować halę widowiskowo-sportową.
Historia zatoczyła koło. Widoki na halę są znacznie gorsze niż w poprzednim rozdaniu unijnych pieniędzy. Na dodatek marszałek w formie imperatywu oczekuje od prezydenta, by to gospodarz Białegostoku przejął teraz ster, wyłączył autopilota (województwo już nie jest inwestorem) i doprowadził w końcu do szczęśliwego, szybkiego i miękkiego lądowania na Krywlanach. W miejscu, które od 2006 roku przedstawiciele środowiska dziś niepodzielnie rządzącego regionem i miastem, traktowali niemalże jak strefę zakazaną dla samolotów pasażerskich.
Wielokrotnie pisałem, że wybór białostockiej lokalizacji był najlepszy, najprostszy, najbardziej logiczny. Co nie oznacza, że także i tu powstałoby lotnisko (bez względu na wielkość). W skrócie: "Problemem nie są pieniądze na lotnisko, lokalizacja, a ogarnięcie jaźnią tej inwestycji przez jaśnie panującą nam przez ostatnie dwie dekady klasę polityczną na Podlasiu (z prawa, jak i z lewa oraz centrum). Regionowi od dawna w sprawie portu lotniczego potrzebne jest decydowanie zrozumiałe dla wszystkich, transparentne, aktywne. Dopóty tego nie będzie, nie będzie lotniska. Bez względu na to, kto następny przejmie stery. I ile będzie miał pieniędzy na lot".
Dziś mógłbym powiedzieć, że wyszło na moje. Z tym, że nie mam żadnej satysfakcji. Bo historia nie tylko zatoczyła koło, ale powtarza się jako tragifarsa.
W styczniu 2011 roku Generalna Dyrekcja Ochrony Środowiska faktycznie przekreśliła możliwość lokalizacji lotniska w Sanikach (w sądzie rozpatrywana jest skarga na tę decyzję). W każdej demokracji aksjologicznej werdykt ten oznaczałby koniec kariery politycznej i samorządowej wszystkich tych, którzy nie dopuszczali, że GDOŚ może wydać taką decyzję. I zapewniali, że wszystko jest na najlepszej drodze do budowy lotnisko. W Podlaskiem zaś ów werdykt był przepustką do dalszego decydowania o lotnisku (ekspertyz, raportu, wydawania pieniędzy, sloganów), bo kilka dni później Jarosław Dworzański z namaszczenia władz centralnych Platformy ponownie został marszałkiem.
Pamiętając o tym, wcale się nie dziwię, że dziś Jarosław Dworzański nie ma poczucia, że w sprawie podlaskiego lotniska źle wykonywał swoje obowiązki. Co więcej, za ten trud, koncept i sześcioletni wkład do historii podlaskiej awiacji i przyszłości regionu, należy mu się tytuł już nie marszałka, a generalissimusa.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?