Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Gra o tron za plecami POdlaskiej eurojedynki

Tomasz Maleta
Wynik kwartetu podlaskich eurokandydatów Platformy Obywatelskiej skazanych przy prof. Barbarze Kudryckiej na rolę statystów będzie wstępnym testem przed jesiennymi wyborami do sejmiku. To w nich tak na dobrą sprawę rozstrzygnie się przyszłość nie tylko regionu, ale partii, fundacji, stowarzyszeń, firm z otoczenia biznesu, wielu innych środowisk.
Wynik kwartetu podlaskich eurokandydatów Platformy Obywatelskiej skazanych przy prof. Barbarze Kudryckiej na rolę statystów będzie wstępnym testem przed jesiennymi wyborami do sejmiku. To w nich tak na dobrą sprawę rozstrzygnie się przyszłość nie tylko regionu, ale partii, fundacji, stowarzyszeń, firm z otoczenia biznesu, wielu innych środowisk. archiwum
Wynik kwartetu podlaskich eurokandydatów Platformy Obywatelskiej skazanych przy prof. Barbarze Kudryckiej na rolę statystów będzie wstępnym testem przed jesiennymi wyborami do sejmiku. To w nich tak na dobrą sprawę rozstrzygnie się przyszłość nie tylko regionu, ale partii, fundacji, stowarzyszeń, firm z otoczenia biznesu, wielu innych środowisk.

Przewodniczący PO w regionie Robert Tyszkiewicz prezentując podlaskich eurokandydatów podkreślił, że Platforma Obywatelska "uwierzyła w województwo podlaskie". Tak interpretował decyzję władz krajowych partii, by liderką listy była prof. Barbara Kudrycka. - To jednocześnie zobowiązanie PO, byśmy zapewnili mieszkańcom Podlasia reprezentację w PE - dodał poseł.

Bez wątpienia była to aluzja do decyzji władz Komitetu Politycznego PiS, który zafundował Podlasianom powtórkę z 2009 roku i na europejskie wybory ponownie zrzucił spadochroniarza. Pięć lat temu Jacka Kurskiego, teraz prof. Karola Karskiego. Jednak uwaga posła Tyszkiewicza wymaga uzupełnienia. Po prostu: tym razem to podlaskim strukturom PO przypadał przywilej obsadzenia pierwszego miejsca na euroliście (w 2009 roku korzystały z niego struktury warmińsko-mazurskie partii, w 2004 roku - podlaskie). Oczywiście można się zastanawiać, co byłoby w sytuacji odwrotnej. Czy dotychczasowy obyczaj zostałby zachowany? To oznaczałoby, że Barbara Kudrycka startowałby z drugiego miejsca. Wydaje się to mało prawdopodobne, bo ministrowie rządu Donalda Tuska, którzy wybierają się do Brukseli, są liderami swoich list. Ta prawidłowość jest o tyle istotna, że w chwili, gdy była minister zadeklarowała chęć powrotu do Brukseli, podlaskie struktury PO nie mogły kontestować tej decyzji (podobnie jak teraz podlaski PiS decyzji Jarosława Kaczyńskiego o wystawieniu na pierwszym miejscu Karola Karskiego).

Z drugiej strony rozważmy taki wariant: to podlaskiej Platformie przypada prawo desygnowania eurojedynki, ale nie startuje była minister szkolnictwa. Czy w takiej sytuacji struktury partii byłyby w stanie wskazać na tyle silnego kandydata, który nie tylko wygrałby z liderem Warmii i Mazur, ale nie dał powodu władzom krajowym PO - w obawie przed utratą mandatu przez partię - do wariantu a'la Karski? Dopiero przy takim kandydacie można stwierdzić, że Platforma Obywatelska "uwierzyła w województwo podlaskie.

Bez wątpienia prof. Kudrycka ma duże szanse, podobnie jak eurojedynka PiS, ponownie dostać się do europarlamentu (choć jej legitymizacja będzie nie tak szeroka jak dekadę temu, gdy startowała jako ekspert a nie - tak jak dziś - polityk z balastem kilku lat rządzenia). Tak wynika z ordynacji do europarlamentu, która przez swoją dość skomplikowaną proporcjonalność preferuje ugrupowania partyjne dominujące na krajowym podwórku oraz ich jedynki. Co oznacza, że już w chwili skrojenia list wyborczych w okręgu, w którym są tylko dwa mandaty do wzięcia, zawęża się pole wyboru. Zwłaszcza, gdy odzwierciedla on logikę konfliktu politycznego toczącego się od dekady w Polsce.
Co prawda pozostali podlascy eurokandydaci PO deklarują, że nie zamierzają być tylko statystami na tle prof. Kudryckiej, ale też mają świadomość, że prawie niemożliwe jest w okręgu dotychczas dwumandatowym osiągnięcie sukcesu startując z dalszej pozycji. Bez wątpienia jednak osiągnięty przez nich wynik będzie wstępnym, pierwszym testem przed jesiennymi wyborami do sejmiku. To w nich tak na dobrą sprawę rozstrzygnie się przyszłość nie tylko regionu, ale partii, fundacji, stowarzyszeń, firm z otoczenia biznesu, wielu innych środowisk. Ten, kto z nich wyjdzie z tarczą, ten zdecyduje nie tylko o obsadzie synekur wojewódzkich, ale też o 1,2 mld euro z Regionalnego Programu Operacyjnego. Co prawda wydawanie tych pieniędzy obwarowane będzie znacznie większymi restrykcjami niż w poprzedniej perspektywie budżetowej Unii, ale jedno się nie zmieni: decydować o tym będzie marszałek i zarząd województwa. Ten z kolei jest pochodną powyborczych sił w sejmiku: dominującej pozycji w koalicji lub samodzielnego rządzenia. I dlatego wybory samorządowe są ważniejsze niż te majowe. To swoista gra o tron.

W 2011 roku Platforma osiągnęła historyczny wynik w Podlaskiem - w sejmiku zrównała się mandatami z PiS (oba ugrupowania miały ich 11). Remis nie oznaczał, że ten prestiżowy pojedynek był nierozstrzygnięty. Używając terminologii sportowej, padł remis ze wskazaniem na Platformę. To ona uzyskała przewagę w oddanych głosach. Ponadto miała cztery mandaty więcej niż na starcie poprzedniej kadencji (PiS straciło jeden mandat), a przede wszystkim zdeklasowała rywali w dwóch największych miastach regionu i ich okolicach (Białystok i Suwałki). Jak bardzo daleko jest dziś Platforma od tego osiągnięcia, po raz pierwszy przekonamy się 25 maja.

Jeśli spojrzymy na podlaski człon obecnej listy podlaskiej Platformy do europarlamentu - poza jedynką - to z jednej strony odzwierciedla on w pełni to, co wydarzyło się na październikowym zjeździe regionalnych, a wcześniej białostockich, struktur partii, czyli bezwarunkowe skupienie całej władzy w rękach Roberta Tyszkiewicza. Z drugiej - jest reprezentacyjny mniej więcej dla całego regionu. Anna Naszkiewicz, Cezary Kisiel, Mikołaj Mantur to nie tylko przedstawiciele (odpowiednio): Suwałk, Łomży czy powiatu siemiatyckiego, ale też członkowie zarządu regionu PO, czyli najbliżsi współpracownicy przewodniczącego wskazani przez niego do rady regionu na zjeździe (to ona wybiera zarząd).

Tercet ten uzupełnia przewodniczący Rady Miasta Białegostoku Włodzimierz Kusak. Pierwotnie miał być to Robert Jóźwiak, wiceprezes Komunalnego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego w Białymstoku. Co prawda obaj pochodzą z tego samego koła partyjnego, ale w październiku to ten drugi chodził w partyjnej glorii chwały jako jeden z siedmiu najbardziej zaufanych działaczy zaproszonych przez Roberta Tyszkiewicza - po jego wyborze na szefa białostockich struktur partii - na scenę zjazdową. W zupełnie odmiennym nastroju trzy tygodnie później regionalną konwencję Platformy opuszczał Włodzimierz Kusak, który nie został zaproszony do władz regionu, choć wcześniej odpowiadał za finanse partii. Nie ma sensu dociekanie, co takiego stało się, że ponownie zyskał przychylność przewodniczącego. O wiele większe znaczenie ma to, na ile ta kandydatura (oraz wcześniejsza Roberta Jóźwiaka) może być odzwierciedleniem tego, co wydarzy się jesienią w białostockim okręgu do sejmiku. Wynik Anny Naszkiewicz czy Cezarego Kisiela może być takim papierkiem lakmusowym przyszłych preferencji w Suwałkach i Łomży (także dlatego, że są to na swój sposób nowe twarze w regionalnej polityce). Podobnie jak - mimo konfliktu w siemiatyckich strukturach partii - Mikołaja Mantura na południu województwa, gdzie dokonała się największa zmiana w geografii wyborczej (przyłączenie powiatów bielskiego i hajnowskiego do okręgu obejmującego wysokomazowiecki i siemiatycki). Start Włodzimierza Kusaka, a w konsekwencji jego wynik, nie zasygnalizuje niczego.

Cztery lata temu Platforma uzyskała w okręgu Białystok - miasto pięć mandatów. Głównie była to zasługa Tadeusza Truskolaskiego - lokomotywy wyborczej PO. Swoje dołożył też ówczesny wiceprezydent Tadeusz Arłukowicz (teraz de facto dysydent partyjny na szczeblu białostockim). Senator, choć startował z drugiego miejsca, zebrał o 25 proc. głosów więcej niż Jarosław Dworzański - lider listy PO w okręgu nr 5. Tyle że obecnie, abstrahując od ogólnokrajowych uwarunkowań, żadne znaki na białostockim niebie i ziemi nie wskazują na powtórkę wyniku sprzed czterech lat.

Po pierwsze: ubiegłoroczny ferment w białostockim samorządzie ostatecznie zaowocował powstaniem nowego klubu z byłych działaczy miejskiej Platformy. Dotychczasowy monolit przeszedł do historii, a ugrupowanie, które zaczynało kadencję z bezwzględną większością, teraz zdane jest na radnych pozaklubowych. Co prawda po ubiegłorocznych wstrząsach zdefragmentowało swoje zasoby, ale to może nie wystarczyć, by w przyszłości zapewnić komfort jednostki centralnej tego systemu - czyli prezydentowi - w postaci stabilnej większości w radzie miasta. Bez względu na to, czy wystartuje on pod szyldem PO czy też stworzy swój własny komitet wyborczy. To rozróżnienie być może jest atrakcyjne z punktu widzenia marketingu politycznego. Stwarza iluzję pozornej rozdzielności politycznej tych podmiotów, w praktyce jednak niewiele zmienia. Bo w istocie zachowuje charakter nierozerwalnego związku łączącego Tadeusza Truskolaskiego z białostocką Platformą pod wodzą Roberta Tyszkiewicza. Co najwyżej jest to próba zminimalizowania spodziewanych strat w wyborach do rady miasta. Siłą rzeczy musi odbić się to także na jakości reprezentacji Platformy w białostockim okręgu wyborczym do sejmiku, a w konsekwencji na liczbie zdobytych mandatów.

Po drugie: Co prawda prezydent Tadeusz Truskolaski jeszcze nie zadeklarował, czy wystartuje po raz trzeci, ale jeśli uczyniłby to pod szyldem własnego komitetu wyborczego (takie pogłoski od pewnego czasu rozpalają białostocką scenę samorządową), to tym samym zamyka drogę Platformie do sukcesu w wyborach do sejmiku w okręgu Białystok-miasto. Własny komitet w wyborach prezydenckich, a przede wszystkim lista do rady miasta, wyklucza udział prezydenta na liście PO do sejmiku. Co prawda polska polityka widziała już różnego rodzaju konfiguracje, ale prawo zabrania startu kandydata w tych samych wyborach do dwóch rad samorządowych.

Dopóty prezydent nie zadeklarował, czy wystartuje w wyborach, ewentualne scenariusze o własnym komitecie wyborczym, należy traktować na zasadzie domysłów politycznych. Na pewno taka deklaracja nie padnie wcześniej niż po zakończeniu eurowyborów. Nie zmienia to faktu, że Platformie bez mocnego kandydata w Białymstoku, który nie tyle zapewniłby utrzymanie obecnego stanu posiadania (bo to raczej nie wydaje się możliwe), trudno będzie marzyć o odgrywania decydującej roli w przyszłym sejmiku. Oczywiście pod warunkiem, że PiS nie zdobędzie większości.

Właśnie wybory do europarlamentu są najlepszą okazją do zaprezentowania takiego silnego kandydata, który pociągnąłby listę jesienią. Trudno oczekiwać, by symbolizował to Włodzimierz Kusak. Na dodatek zgłoszenie już teraz Jacka Cylwika, byłego radnego wojewódzkiego Platformy, jako lidera białostockiej listy SLD do sejmiku, jasno pokazuje, że Platforma o takim Wersalu jak w kampanii przed czterema laty, może zapomnieć. A bez ponownego sukcesu w Białymstoku, gra o tron może skończyć się utratą wpływu na synekury wojewódzkie i nadzór nad rozdziałem unijnych pieniędzy.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny