MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Bojary - historia na zdjęciach

Alicja Zielińska
1) Szkoła Powszechna nr 10, 1945 rok. Znajdowała się na rogu Piasta i Skorupskiej. 2) Latem 1941 roku przed naszym domem na ul. Piasta. 3) Wesele wujka Ryśka, ul. Starobojarska 4) A tu ja ze skrzypcami i koleżanką
1) Szkoła Powszechna nr 10, 1945 rok. Znajdowała się na rogu Piasta i Skorupskiej. 2) Latem 1941 roku przed naszym domem na ul. Piasta. 3) Wesele wujka Ryśka, ul. Starobojarska 4) A tu ja ze skrzypcami i koleżanką Archiwum prywatne
Pan Waldemar opowiadał o swoim wyjeździe do Monachium w latach 70. ubiegłego wieku. Przyniósł ze sobą również album o Bojarach, wydany z inicjatywy Centrum im. Ludwika Zamenhofa. Kilkanaście zdjęć w nim zamieszczonych pochodzi z jego rodzinnych zbiorów. Każda fotografia to oddzielna historia, wspomnienie, świat, którego już nie ma.

- Pamiętam doskonale, w najdrobniejszych szczegółach, jak zrobiono to zdjęcie - pokazuje na jedną z fotografii. Przedstawia grupkę osób przed domem.

- Trwała okupacja niemiecka. Mimo trudnych czasów ludzie jednak jakoś żyli. I tu akurat, korzystając z pięknego lata, rodzice urządzili małą prywatkę. Gospodarzem domu był Józef Kondrusik. Jest tu jego syn, zięć, wnuczka, znajomi. Każdy coś tam przyniósł do jedzenia, my mieliśmy patefon nakręcany na korbkę.

Dom za naukę zawodu

Przed wojną ojciec pana Waldemara był znanym w okolicy mistrzem szewskim. Józef Kondrusik poprosił, by przyjął do terminu, jak się wtedy mówiło, jego syna Mikołaja. Za naukę zawodu oraz za uzgodnione komorne zaproponował rodzinie Szlisermanów przeprowadzkę do swego nowo postawionego domu. - Tata zapłacił za rok z góry i po wykończeniu pomieszczeń zamieszkaliśmy tam. Mieliśmy duży pokój, ogromną kuchnię. Tata - co ważne - zyskał pomieszczenie na warsztat, a mama grządkę na warzywa - wspomina pan Waldemar z sentymentem.

Dobrze im się tu żyło. Ulica Piasta była pełna zieleni. Po obu stronach chodnika rosły lipy i jarzębiny. Domy były zadbane, otoczone ogrodami, które od wiosny do jesieni wspaniale kwitły. Pod koniec ulicy jezdnię przecinał niewielki mostek i rzeczka Dolistówka z krystalicznie czystą wodą, z której korzystali okoliczni mieszkańcy. Z zaopatrzeniem też nie było kłopotów. Tę rolę spełniały znakomicie rodzinne sklepiki.

- Na zbiegu Staszica i Glinianej stał sklep masarski pana Goździka. U rozwidlenia Piasta i Glinianej mięsny pana Kruglańskiego, po przeciwnej stronie, na rogu Piasta i Skorupskiej spożywczy spółdzielni Społem. A naprzeciwko ulokował się zakład fryzjerski pana Naruńca - wylicza Waldemar Szliserman. - W dalszej części Piasta, bliżej Dolistówki było jeszcze kilka jatek - małych sklepików spożywczych i mięsnych. Całości dopełniały warsztaty rzemieślnicze: krawieckie, szewskie, ślusarskie, stolarskie.

Nasz raj na ziemi

Na Bojarach przy ul. Słonimskiej (niedaleko obecnego Urzędu Miejskiego) było przedszkole. Uczęszczały tam jednak przeważnie dzieci z rodzin bardziej zamożnych, urzędników, nauczycieli lub zawodowych wojskowych. Naszym miejscem zabaw były place kolejowe i teren nad rzeczką Dolistówką oraz staw za torami. Trójkąt ulic Granicznej i Spacerowej, gdzie znajdowała się smolarnia oddzielał od reszty wysoki parkan. Terenu pilnował dozorca Woropajew z rodziną. Był on zarządcą kolejowym smolarni, gdzie konserwowano podkłady kolejowe nazywane popularnie szpałami. Ale wiadomo owoc zakazany najbardziej smakuje, więc ciągnęło nas w pobliże tego placu. Rezultat był taki, że do domu wracałem w mokrych, zabłoconych butach, bo dojazd do smolarni był rozjeżdżony przez furmanki dowożące drewno na podkłady kolejowe. W końcu rodzice kupili mi gumowe buty z długimi cholewkami, czarne, z różową podszewką. Tak bardzo mi się podobały, że poszedłem w nich spać. Mama zdjęła mi je kiedy zasnąłem. Mimo wszystko nie uchroniły mnie przed zamoczeniem nóg. No bo jakże inaczej, zaraz następnego dnia postanowiłem je sprawdzić i wlazłem do najgłębszej kałuży.
Moimi kolegami z tamtych lat byli synowie sąsiadów Skrętowskich, Wacek i Jurek. Ich ojciec był listonoszem. Chodził w zielonym mundurze z pasem wojskowym oraz w czapce z okutym mosiądzem daszkiem z orzełkiem oraz trąbką - symbolem poczty polskiej.
Przy stawie mieściła się stacja pomp PKP, nazywana z rosyjskiego wodokaczką. Pompy te zasilały w wodę stację kolejową i pobliskie domy kolejarzy. Pomimo tego, że staw był ogrodzony wysokim metalowym parkanem, to jednak nam nie przeszkadzało, aby się w nim kąpać. Natomiast przy rzeczce Dolistówce na okolicznych łąkach rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej i w palanta. A koszykiem wiklinowym łowiliśmy kiełbiki, piskorze, karasie. Czasem nawet trafiał się szczupak.

Lody w wafelkach

Latem najbardziej lubiłem, gdy na ulicy rozlegał charakterystyczny turkot kół wózka i donośny głos lodziarza: lody, lody, komu lody. Dzieciaki tylko na to czekały i biegły za nim. Wózek był na dwóch drewnianych kółkach, pomalowany na biało, a w nim umieszczone miedziane pojemniki z lodami: waniliowe, czekoladowe i truskawkowe. Pojemniki obłożone były naturalnym lodem, aby masa się nie rozpuściła.
Lodziarz w białym fartuchu nabierał łyżką okrągłe gałeczki i podawał je w wafelkach. Co to był za smak, takich lodów już potem nie jadłem. Smaki i wspomnienia z dziecięcych lat pozostają na całe życie. Chociażby andruty - czekoladowe wafelki pakowane w kolorowe obrazki ze zwierzętami, ptaszkami czy żołnierzami z różnych epok. Sprzedawała je w swoim sklepiku pani Malinowska. Wtedy wszyscy kupowali na zeszyt, nie z braku pieniędzy, ale z wygody, my również, po wypłacie mama regulowała należność. Koledzy namówili mnie, abym zakupił większą ilość tych wafelków. Kiedy trzeci raz z rzędu udałem się po wafelki, pani Malinowska, widząc przez okno, że rozdaję je chłopakom, więcej mi już nie dała.

Buza od Macedońca

W niedzielę rodzice szli na spacer do miasta. Najpierw do parku na planty, które już wówczas były piękne, a potem na ulicę Lipową, uważaną za białostocką promenadę. W okolicach cerkwi znajdowała się popularna cukiernia "U Macedońca." Sprzedawano tam buzę, nieznany gdzie indziej smaczny napój gazowany oraz chałwę - ogromne blaty o różnych smakach i kolorach leżały w szklanych gablotach. W cukierni stały okrągłe stoliki z kamiennym blatem z białego marmuru i składane metalowe białe krzesełka. Zawsze bardzo się cieszyłem na te wyprawy.

Natomiast zimy w okresie mego dzieciństwa były bardzo srogie, takie mrozy jak w tym roku uważano za normalne. A do tego jeszcze dużo śniegu. Od niskich temperatur pękały drewniane płoty i drzewa, a śnieg na ulicach leżał do wiosny. Nie było takiego zwyczaju, aby sprzątać go z jezdni, nawet w śródmieściu. Odgarniano go tylko z chodników, które posypywano piaskiem lub popiołem z pieca. Po ulicach jeździły sanie i kuligi z zawieszonymi janczarami na szyjach końskich. Samochodów było tyle co dziś na jednej ulicy.

Od pierwszych mrozów gospodarze z podmiejskich wsi Pieczurki, Grabówka, Sobolewo wycinali w stawach i rzekach bloki lodu, wieźli je saniami do miasta i sprzedawali rzeźnikom i masarzom do przechowywania latem mięsa i wyrobów wędliniarskich. Pryzmy lodu składowano niczym piramidy, przysypywano trocinami, aby latem słońce go nie roztopiło. Lód był niezbędny, ponieważ nie istniały jeszcze lodówki.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny