Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białystok ma bliźniaki z nieprawego łoża

Tomasz Maleta
Białystok z lotu ptaka
Białystok z lotu ptaka Wojciech Wojtkielewicz
Tak, jak przy budżecie obywatelskim, tak w przypadku miejskiego konserwatora zabytków władzom Białegostoku opłaca się ponieść cenę jego inkorporacji do przestrzeni publicznej. Nawet jeśli genetycznie są to bliźniaki z nieprawego łoża, a ich adopcja jest obarczona grzechem pierworodnym.

Budżet obywatelski i miejski konserwator zabytków. Do niedawna oba terminy traktowane były przez władze Białegostoku na zasadzie non grata. Niepożądane do tego stopnia, że każdą próbę dyskusji nad wprowadzeniem ich do przestrzeni publicznej traktowały jako kwestionowanie wyników wyborów samorządowych. W przypadku budżetu obywatelskiego wielokrotnie słyszeliśmy, że prezydent i większość w radzie miasta dysponuje wystarczającą legitymizacją, a żądanie, by się nią podzielili z białostoczanami, jest wręcz herezją. Tymczasem już jesteśmy po pierwszej edycji głosowania obywatelskiego nad rozdziałem 10 mln zł. Znamy też siedem projektów, które magistrat będzie realizować od przyszłego roku.

Ontologia z powołaniem miejskiego konserwatora zabytków jest bliźniacza. Wielokrotnie byliśmy świadkami tego, że dbałość o dziedzictwo miasta, którego i tak mamy jak na lekarstwo, przejawiała się zaiste w dziwny sposób. Tam, gdzie powinno być konserwatywne, jest liberalne. Tam, gdzie od tego liberalizmu może nie stronić wychodząc naprzeciw oczekiwaniom mieszkańców, wydawało się być mocno konserwatywne.

Kłopotliwe dziedzictwo

Być może takie ambarasu z dziedzictwem dałoby się uniknąć, gdyby władze Białegostoku wzorem innych miast - także tych niezbyt bogatych w zabytki - powołały miejskiego konserwatora zabytków. Zresztą pośrednio z taką propozycją wystąpił wielce zasłużony w owej "dbałości" o dziedzictwo miasta - wojewódzki konserwator zabytków. Już dawno gotów był oddać pieczę nad zachowaniem historycznej tkanki miasta poza trzema wyjątkami: Pałacem Branickich, katedrą i kościołem św. Rocha. Tyle że władze Białegostoku nie chciały słyszeć o takiej kohabitacji.

- Koszty byłyby niewspółmiernie wysokie w stosunku do efektów - podkreślał wiosną 2012 roku prezydent Tadeusz Truskolaski. - Formalnie by powołać taki urząd w magistracie, trzeba byłoby zatrudnić w nim dwie czy trzy osoby i je opłacać.

Ostatecznie przekonał radnych (czyli stojącą wówczas za nim murem i mającą większość w radzie miasta - Platformę Obywatelską), by nie powoływali konserwatora. Problem chyba był jednak, gdzie indziej pogrzebany.

Przy stanie zatrudnienia w magistracie dwa dodatkowe etaty nie byłyby dużym balastem. Zresztą niekoniecznie trzeba od razu kontraktować nowych pracowników, można było przesunąć ich z biura zabytków. Jednak by pełnić tę funkcję w zgodzie z samym sobą, trzeba być nieraz w opozycji nie tylko do wojewódzkiego konserwatora zabytków, ale przede wszystkim prezydenta. Do tego stopnia, że miejski konserwator zabytków wstrzymałby budowę drogi, dopóki dom przy ul. Grunwaldzkiej nie znalazłby się - tak jak obiecano - w skansenie. I nie dopuściłby do tego, że zostanie rozebrany budynek, którym miasto chwaliło się w przewodnikach turystycznych. Nie pozwoliłby na budowę muzeum przy Warszawskiej czy ewentualną rozbiórkę Chłodni. Pozwolił na podświetlenie fragmentów wagi na Rynku Kościuszki, kanału przy Galerii Arsenałów czy dawnych murów bramy przy Pałacyku Gościnnym. I zapobiegłby dalszemu gwałtowi na resztkach historii. A przede wszystkim był gwarantem tego, że obietnica publiczna złożona przez władze zostanie dotrzymana. Zwłaszcza w przypadku kolizji oczekiwań białostoczan z polityką miejską. Przy takiej ontologii zapewne nie miałby też oporów przed zgodą na remont starego placu zabaw na Plantach.

Przypomnę, że ten projekt zgłoszony do budżetu obywatelskiego już na wstępie odrzuciła komisja selekcyjna. Nie z powodów formalno-prawnych (to jedynie leżało w jej kompetencjach), a prognozowanego braku zgody wojewódzkiego konserwatora zabytków. Po prostu: oczekiwania mieszkańców w tym przypadku były na przekór wizji urzędniczej. Aprzecież prezydent Białegostoku deklarował, że w takich wypadkach pomysły mieszkańców powinny mieć pierwszeństwo. W kontekście tego sprzężenia zwrotnego brak w strukturach miejskiej administracji samorządowej urzędnika - bardziej dbającego o oczekiwania mieszkańców niż realizującego cele swojego zwierzchnika - nie dziwi. Od przyszłego roku ma się to jednak zmienić. Przynajmniej jeśli chodzi o etat dla osoby nadzorującej zabytki w Białymstoku.
Co takiego stało się, że właśnie w tym roku władze miasta zmieniły zdanie zarówno w sprawie budżetu obywatelskiego, jak i miejskiego konserwatora zabytków?
Rok niepodobny do innych

W przypadku publicznego głosowania nad rozdziałem 10 mln złotych swoje piętno zapewne odcisnęło wiosenne zamieszanie w Platformie Obywatelskiej. Hasła o "braku obywatelskości partii, która ma w nazwie przymiotnik obywatelska" padały nie tylko ze strony opozycji, ale części dotychczasowego zaplecza partyjnego. To nie były już tylko rysy na monolicie klubowym w radzie miasta, ale wyraźne pęknie, które trwa do dziś. Nic dziwnego, że w takim klimacie rządząca do tej pory niepodzielnie większość postawiła na kompromis w decydowaniu o podziale miejskich pieniędzy. Co prawda w lipcu radny PO Mariusz Nahajewski, ojciec białostockiego budżetu obywatelskiego, na łamach "Obserwatora" zapewniał, że była to finalizacja jego starań podjętych jeszcze w 2010 roku, ale nie da się ukryć, że to przyspieszenie wynikało poniekąd z położenia, w jakim wiosną znalazła się Platforma. Paradoksalnie skorzystał z tego najbardziej prezydent, który duchowo adoptując ideę budżetu stał się niemalże "ojczymem" - tak bardzo jeszcze niedawno niechcianego przez jego własne środowisko samorządowo-partyjne - "dziecka". I trzeba przyznać, że z tej swoistej gry z obywatelami wyszedł z tarczą.

Dziś już niewielu pamięta o genezie budżetu, większość woli wskazywać na blaski pierwszego głosowania, a ewentualne jego cienie traktować na zasadzie mniejszego zła. Tyle że taka optyka zamazuje jego sedno. Nie da się ukryć, że zgadzając się, by obywatele dostali namiastkę decyzyjności, władze miasta mimochodem zyskały coś znacznie więcej niż tylko zysk wizerunkowy. Skutecznie odwróciły uwagę od prawdziwych problemów lokalnych finansów i braku efektywnej kontroli nad postępowaniem władz samorządowych tam, gdzie w grę wchodzą setki milionów złotych (np. park naukowo-technologiczny). W zachwycie nad możliwościom rozdzielenia 10 milionów złotych, nikt nie zwraca uwagę, że w zeszłym roku trzy razy więcej miasto wydało na obsługę długu publicznego (w tym ma być to już 40 mln). Z tej perspektywy zgoda na budżet obywatelski była dla rządzących klasycznym mniejszym złem. Z jednej strony dawała szansę na odbudowanie medialne nadszarpniętego wiosennym fermentem wizerunku, z drugiej do zamortyzowania społecznego niezadowolenia. A zważywszy na to, że przy okazji nadano debacie partypacyjnej własną narrację, opcja sprawująca władzę upiekła przysłowiowe dwie pieczenie na jednym ogniu. Gdyby jej się to nie opłacało, to zapewne nadal o budżecie obywatelskim białostoczanie mogliby tylko marzyć. Podobnie jest w przypadku zgody na powołanie miejskiego konserwatora zabytków.

Zabrakło rachunku sumienia

Bynajmniej nie odnajdziemy w niej chęci odkupienia win za inercję w poprzednich latach. Wszak każde postanowienie poprawy powinno być poprzedzone rachunkiem sumienia i żalem za grzechy. Próżno szukać tych pierwiastków w oficjalnym uzasadnieniu zaprezentowanym przez rzeczniczkę prezydenta: - Powołanie konserwatora przez długi czas było postulowane przez radnych i środowiska zainteresowane tą tematyką. Dlatego prezydent postanowił przychylić się do tych postulatów.

Wyjaśnienie nie tyle lakoniczne, co na tyle charakterystyczne dla obecnie rządzących, by uznać je za niewystarczające. Bo nic nie stało na przeszkodzie, by już kilka lat wcześniej w tym samym duchu podejść do sprawy. Tylko że wtedy być może wiele miejskich planów inwestycyjnych spaliłoby na panewce bądź znacznie opóźniło się. Pod warunkiem oczywiście, że osoba sprawująca nadzór nad miejskimi zabytkami bardziej kierowałaby się potrzebą ochrony dziedzictwa niż celami polityki miejskiej.

Dziś, gdy większość tych potencjalnie kontrowersyjnych spraw zostało już rozstrzygniętych, przeważnie w sposób niekorzystny dla historycznej tkanki miasta, zgoda na miejskiego konserwatora zabytków na wydźwięk mniejszego zła. I tak jak przy budżecie obywatelskim, tak i teraz opłaca się ponieść tę cenę. Nawet jeśli genetycznie są to bliźniaki z nieprawego łoża, a ich adopcja jest obarczona grzechem pierworodnym. A przecież wystarczyło, by retorykę o inkorporacji idei budżetu partycypacyjnego oraz uzasadnienie zgody na miejskiego konserwatora zabytków uzupełniły właśnie rachunek sumienia, żal za grzechy i szczere postanowienie poprawy. To zrodziłoby przekonanie, że nawrócenie na obywatelskość miejskich decydentów jest trwałe i niepodyktowane doraźnymi korzyściami koniunkturalnymi czy też wyborczymi. A w przypadku zabytków przejętych od wojewódzkiego konserwatora dawało nadzieję, że ich ochrona będzie na miarę odkupienia za zaniechania poprzednich lat.

I dlatego nie zdziwiłbym się, jeśli w przyszłym roku będą już trojaczki z nieprawego łoża, bo na tych samych zasadach nastąpi adopcja - kolejnego niechcianego przez dominujący od siedmiu lat nurt w samorządowo-partyjnym krajobrazie Białegostoku "dziecka" - rad osiedla. Zwłaszcza jeśli ich reaktywacja będzie pokłosiem rozpoczętej właśnie przez magistrat akcji: Twój Białystok 2020.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny