Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wieś Filipy: Rodzina Kurysiów cudem ocalała

Alicja Zielińska
W środku: Rodzina Kurysiów w 1942 r.
W środku: Rodzina Kurysiów w 1942 r.
Tyle lat minęło, a ja o tym człowieku myślę zawsze z wielką wdzięcznością. On nam uratował życie. Przyjechał w nocy, na rowerze, nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, żeby nas ostrzec. Uciekliśmy w ostatniej chwili. Z rana wpadli Niemcy, mieli nas zastrzelić, a dom spalić - opowiada Irena Piechocka.

Mieszkaliśmy wtedy we wsi Filipy, w gminie Wyszki. 3 czerwca 1943 r. w lesie koło Lizy Starej doszło do potyczki Niemców z żołnierzami z plutonu "Pioruna". Zginęło ośmiu akowców. Jednym z nich był strzałowy Jan Kuryś, brat mego taty, mój stryjek. Miał 21 lat. Niemcy podczas przeszukiwania kieszeni u zabitych znaleźli u Janka książeczkę do nabożeństwa. Była podpisana, obok nazwiska znajdowała się wieś Filipy. Niemcy natychmiast udali się do sołtysa wsi Falki, żeby ustalić, gdzie są Filipy. Taka informacja oznaczała jedno, wyrok śmierci na rodzinę. Sołtys Józef Falkowski, w nocy, nie zważając na grożące mu niebezpieczeństwo, wsiadł na rower i bocznymi dróżkami przyjechał, żeby nas ostrzec. Uciekajcie, wasz Janek zabity, Niemcy przyjadą was rozstrzelać, a chałupę spalą, powiedział jednym tchem. W domu było nas wówczas dziesięcioro, trzy rodziny. Ja miałam sześć lat, a mój brat ledwie trzy miesiące.

Mama - jak potem opowiadała - wzięła braciszka pod pachę, mnie za rękę i i uciekliśmy, nie biorąc niczego. Dziadek poszedł do lasu i siedział w okopach, a my przez dwa tygodnie ukrywaliśmy się u sióstr Młodzieniaszczanek. Wieczorami mama i stryjenka szły po kryjomu do domu, żeby nakarmić pozostawioną w oborach zwierzynę.

Szczęśliwie przeżyliśmy, nikomu nic się nie stało. Ale niewiele brakowało. Rano 4 czerwca 1943 r. o godz. 4.30 z wielkim hukiem przyjechali Niemcy na motocyklach. Okrążyli dom i z nastawionymi do strzału karabinami czekali aż wszyscy wyjdą. Dom był jednak pusty i akcja się nie powiodła. Niemcy odjechali. Nie spalili domu. Można sobie zadać pytanie dlaczego? Przecież jechali z takim zamiarem i tak zazwyczaj robili.

Myślę, że zadecydował o tym splot różnych okoliczności. Swego czasu prof. Adam Dobroński opisał potyczkę pod Lizą Starą w "Kurierze Podlaskim". Przechowuję ten artykuł do tej pory. Otóż w marcu i kwietniu 1943 r. na terenie obwodu Armii Krajowej "Puszcza" (rejon Bielsk Podlaski) podjęto przygotowania do powołania oddziału "Kedywu". Na czele plutonu z rejonu II Brańsk stanął starszy sierżant Jan Falkowski pseudonim "Piorun". Leśni byli dobrze uzbrojeni, kwaterowali we wsi Kowale - Falki, miejscowi ich wspierali, dając żywność, uszyli nawet im mundury na wzór noszonych przez wojsko polskie przed 1939 r.
W nocy z 31 maja na 1 czerwca pluton wyszedł ze wsi na miejsce koncentracji całego oddziału Kedywu, które wyznaczono w lesie koło Lizy Starej. Zebrało się tam około 80 akowców. Ale niestety dowiedzieli się o tym hitlerowcy. Prawdopodobnie donieśli im dwaj gajowi, którzy pracowali u hitlerowca Dorscha, rezydującego w Kamiennym Dworze.

Niemcy w tej potyczce ponieśli duże straty. Zabitych zostało 20 żołnierzy i co najmniej tylu było rannych. Jeden z rannych dostał się w ręce akowców. Za darowanie życia i wypuszczenie na wolność, jak pisze profesor Dobroński, zgodził się opowiedzieć swemu dowódcy, że oddział partyzancki, który ich zaatakował, w większości składał się z Rosjan. Dzięki temu Niemcy nie spacyfikowali wsi, jak bywało zazwyczaj w takich przypadkach. I być może dlatego, nie spalili naszego domu, kiedy nie zastali w nim nikogo. Życie jednak zawdzięczamy sołtysowi, panu Falkowskiemu.

Niedawno rozmawiałam o tym ze swoją stryjenką Stanisławą Kuryś. Ma 93 lata, mieszka w Filipach, była wtedy w domu razem z nami, gdy uciekaliśmy przed hitlerowcami. Pamięta do tej pory ten strach, że za chwilę może być po nas. I jeszcze jedno wzruszające wspomnienie z tamtych czasów, które mi przekazała. Janek przed wyruszeniem do lasu powiedział, że chciałby mieć ciepły sweter. I jego siostra Gienia z trzema koleżankami w ciągu jednej nocy zrobiły mu ten sweter. Nałożył go zadowolony i już nie wrócił.

Mój ojciec, chociaż był w oddziale "Pioruna", nie chciał o tym opowiadać. Do AK lepiej było się nie przyznawać. Po wojnie właśnie przez to rodzice wyjechali na Ziemie Odzyskane. Wówczas wielu akowców uciekało ze swoich domów w obawie przed aresztowaniami, byle zatrzeć za sobą ślady. My osiedliliśmy się w Miastku koło Słupska. Dopiero w 1950 roku ojciec uznał, że można już wrócić, i przyjechaliśmy do Białegostoku. Zabici partyzanci są pochowani w Lizie Nowej we wspólnej mogile. Uczniowie pobliskiej szkoły opiekują się grobem, a proboszcz parafii co roku w rocznicę bitwy odprawia za nich mszę.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny