MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Stracone dekady Kościoła

Krzysztof Nyszkowski
W tym, że to ludzie młodzi, zwłaszcza w wielkomiejskich ośrodkach, są zazwyczaj mniej związani z Kościołem i jego moralnością, nie ma nic nadzwyczajnego. Dla socjologów  to zjawisko naturalne i znane od lat.
W tym, że to ludzie młodzi, zwłaszcza w wielkomiejskich ośrodkach, są zazwyczaj mniej związani z Kościołem i jego moralnością, nie ma nic nadzwyczajnego. Dla socjologów to zjawisko naturalne i znane od lat. Wojciech Wojtkielewicz
Małe parafie miały pogłębić relacje między wiernymi, tworzyć wspólnotą duchową i materialną. Po dziesięciu latach widać, że więzi te coraz częściej nie wytrzymują próby czasu. Podobnie jak stosunek wiernych do humanistyki i nauki Kościoła.

Wierzący, ale niezbyt chętnie praktykujący, a ponadto nie do końca akceptujący naukę Kościoła katolickiego - taki pobieżny obraz wyłania się z badań religijności mieszkańców Archidiecezji Białostockiej. Wyniki opublikowane na początku kwietnia przez Instytut Statystyki Kościoła Katolickiego pokazują tendencje charakterystyczne dla religijności w skali ogólnopolskiej, jak też uwarunkowania typowo lokalne.

Paradoks etyczny

Co prawda białostocka religijność na tle krajowej wybija się zdecydowanie ponad średnią, ale i w tej wydawałoby się ostoi konserwatyzmu coraz bardziej kiełkują ziarnka liberalizmu obyczajowego. Dobitnie pokazują to wskaźniki odzwierciedlające stopień akceptacji katolickiego modelu moralności. Coraz bardziej wierni są skłonni dopuszczać seks przedmałżeński, rozwód czy antykoncepcję. O ile rozbieżność między poglądami wiernych a nauką Kościoła w sferze etyki seksualnej coraz mniej dziwią, bo jest to tzw. sfera miękka, czyli najbardziej podatna w dobie globalizacji na oddziaływania współczesnych trendów, zachowań i postaw, o tyle zaskakujący jest dysonans antropologiczny.

Z jednej strony w sprawie aborcji - zapewne dzięki licznym kampaniom - przeważa kościelna opcja pro life. Z drugiej - aż 41 proc. dopuszcza, a 24 proc. uzależnia to od pewnych okoliczności, metodę in vitro. Można przypuszczać, że tak liczna akceptacja ze strony wiernych dla zapłodnienia pozaustrojowego (sprzecznego z nauką Kościoła), to wpływ także licznych kampanii społecznych pro life, ale zupełnie o odmiennych od teologicznej wizji stworzenia życia.

To kolejny przykład jak konserwatyzm postaw podatny jest na nurty liberalne. Relatywizm ten widać jednak najdobitniej w podejściu do eutanazji - fundamentalnej kategorii dla humanistyki chrześcijańskiej. A skoro tylko połowa ankietowanych tak jednoznacznie jej nie dopuszcza, to bez wątpienia Kościół w Polsce stoi - patrząc chociażby przez pryzmat białostocki - przed poważnym wyzwaniem. Podobnie jak Kościół w Białymstoku, bo wskaźniki z badania przeprowadzonego przez instytut statystyki, pokazują, że idea Kościoła opartego na małych parafiach, z "lekka" się rozmyła.

Dalej niż bliżej

Jedenaście lat temu przeprowadzono w Białymstoku reorganizację administracji kościelnych. Przybyło jedenaście nowych parafii. Poniekąd był to finał procesu zapoczątkowanego na progu przemian ustrojowych w kraju. Urzędnicy "władzy ludowej" przez lata blokowali zezwolenia na nowe parafie na różne sposoby. Przełom nastąpił po 1989 roku. W krótkim czasie powstało w Białymstoku kilkanaście parafii. To był punkt wyjścia do wielkiej reorganizacji. Bo wcześniej nieraz bywało tak, że niektórych wiernych księża odwiedzali po kolędzie co drugi rok. Nic dziwnego, skoro największe parafie liczyły od 25 do 30 tys. W takich skupiskach trudno o jakąkolwiek efektywną pracę, nie wspominając o duszpasterskiej, która z założenia powinna opierać się na indywidualnych kontaktach z parafianami.
- Tymczasem wierni w takich zbiorowiskach nie dość, że pozostawali anonimowi, to zazwyczaj spotykali się tylko w przypadkowych grupach na niedzielnych nabożeństwach - tłumaczyli ponad dekadę temu białostoccy hierarchowie powody reorganizacji administracji. Miała ona opierać się na idei małych wspólnot liczących nie więcej niż pięć-sześć tysięcy osób.

Wysyp parafii wielu wiernym kojarzył się z perspektywą materialnych obciążeń - nie tylko na budowę kościoła, ale też na plebanię dla księdza, zagospodarowanie placu. Nic dziwnego, że reorganizacja wśród części białostoczan nie budziła entuzjazmu. Oponowali zwłaszcza ci, dla których nowa parafia była kolejnym przydziałem. Płacili na budowę poprzedniej - teraz musieli łożyć na nowo. Nie brakowało jednak też tych, którzy w tym, co małe, widzieli także coś więcej. - Bo tylko tak możemy stworzyć prawdziwą wspólnotę parafialną, poczuwającą się do odpowiedzialności za jej duchowy rozwój, w łączności ze swoimi duszpasterzami i odwrotnie, znającą swoje potrzeby materialne i duchowe - tłumaczyli pasterze białostockiego Kościoła.

Po dekadzie, badanie religijności przeprowadzone przez kościelny instytut statystyki, zweryfikowało te nadzieje. Co prawda sporo ponad połowa ankietowanych zna imię i nazwisko swego proboszcza (w kraju wskaźniki te są niższe), ale bardzo mała jest aktywność wiernych w życiu parafii oraz słabe przywiązanie do wspólnoty parafialnej. Aż 92 proc. nie należy do żadnej organizacji kościelnej. Prawie 80 proc. nigdy nie otrzymało pomocy od księdza. Tylko kilkanaście procent zauważyło działanie rad parafialnych, przy tym aż 95 proc. zetknęło się z działalnością Świadków Jehowy.

Wyniki te, jakkolwiek byśmy do nich ostrożnie nie podchodzili, pokazują, że idea małych wspólnot osiedlowych nie oparła się czasowi. Zwłaszcza, że wbrew założeniom, parafie często pełnią jedynie funkcje "sakralno-usługowe", zamiast tworzyć realną wspólnotę i być przestrzenią spotkań z Bogiem.

Syndrom Ballady o Januszku

Gdybyśmy próbowali doszukiwać się punktu stycznego między kryzysem identyfikacji parafialnej a wspomnianym wcześniej relatywizmem wartości, to z badania kościelnych statystyków wyłania się to najsłabsze ogniwo. Najczęściej luźno przywiązanymi do Kościoła, religijności i katolickich zasad moralnych są ludzie młodzi w wieku od 25 do 34 lat. Wśród nich dominują głównie urzędnicy, biznesmeni, inteligencja, ale także i robotnicy, mający wykształcenie średnie lub wyższe. To właśnie ta grupa wiekowa najrzadziej chodzi do kościoła i daje przyzwolenie na seks przedmałżeński, antykoncepcję, rozwody, a ślub cywilny uważa za tak samo ważny jak kościelny.

W tym, że to ludzie młodzi, zwłaszcza w wielkomiejskich ośrodkach, są zazwyczaj mniej związani z Kościołem i jego moralnością, nie ma nic nadzwyczajnego. Dla socjologów to zjawisko naturalne i znane od lat. Tyle że Kościół ponosi porażkę - mimo wszystko w jakimś stopniu sekularyzacyjną - w grupie, która de facto miała być jego największą nadzieją. I to w sytuacji, gdy od lat miał możliwość oddziaływania właśnie na tę grupę i kształtowania jej poglądu na świat w sposób powszechny, bezpośredni i wydawałoby się skuteczny. Tymczasem nie trzeba badań statystycznych, by przekonać się, że nauka religii w szkole nie przyniosła dobrych owoców. Bo to właśnie wspomniany przedział wiekowy powinien być jej największym beneficjantem. Tymczasem nieraz bywa tak, że na niedzielnej mszy dla dzieci i młodzieży średnia wieku oscyluje w granicach grubo po pięćdziesiątce.

Wielokrotnie od proboszczów i ich podwładnych podczas homilii można usłyszeć, że w triadzie: rodzina-szkoła-parafia najważniejsza jest ta pierwsza. Jeśli opiera się na zdrowych fundamentach, a rodzice są przykładem dla dzieci, wówczas więź młodego pokolenia z parafią, a przez to z nauką Kościoła, będzie na tyle mocna i silna, by oprzeć się pokusom płynącym ze współczesnego świata. A ponieważ z każdym rokiem kolejne rodziny przeżywają kryzys, nic dziwnego, że przekłada się to na demontaż wzorców.

Coraz częściej jednak można spotkać się ze zjawiskiem znanym z "Ballady o Januszku". Pokazuje ona historię wdowy, która w Polsce powojennej samotnie wychowuje syna (urodził się po śmierci ojca - zginął w hitlerowskim obozie koncentracyjnym). Opowiada o miłości bezwarunkowej - matki do syna. Tyle że im więcej rodzicielka się stara, tym więcej dostaje od pierworodnego upokorzeń. Zaczęło się w dniu Pierwszej Komunii Świętej. Wtedy to Januszek uroczył matkę wiązanką słów, która stanowiła dosłownie preludium do późniejszych świństw - najgorszych, jakie tylko sobie można wyobrazić.
Wprawdzie ballada odnosi się do innych czasów, to symptomy podobnych zachowań - choć jeszcze w nie tak skrajnej postaci - można zaobserwować także dzisiaj. Sam byłem świadkiem jednego z nich, jak spiesząca się - być może prosto z pracy - matka wchodząc do świątyni na spotkanie rodziców i dzieci przygotowujących się do bierzmowania spotkała w drzwiach wychodzącego syna (gimnazjalistę). Na pytanie, dlaczego wychodzi usłyszała, że teraz jest czas tylko dla rodziców. Matka zawróciła syna. Widocznie coś ją tknęło, bo okazało się, że w spotkaniu nadal uczestniczyli rodzice z dziećmi.

Oczywiście, przykładu tego nie można generalizować. Pokazuje on jednak, że mimo dobrych chęci i wzorców rodzice w zestawieniu z prądami, które oddziałują dzisiaj na młodzież, po prostu wcześniej czy później z góry są skazani na porażkę. Podobnie jak druga część wspomnianej triady.

Sprawiedliwość dziejowa, dziejowa konieczność

Wprowadzenie dwie dekady temu religii do szkół było z jednej strony zadośćuczynieniem za dekrety gomułkowskie relegujące ponad trzydzieści lat wcześniej katechezę z murów szkolnych. Bez wątpienia było też dziedzictwem roli, którą Kościół odegrał w poprzednim systemie. I jej redefinicją w nowych warunkach ustrojowych, którą państwo zamierzało honorować. Z bardziej praktycznego punktu widzenia, nauczanie religii w szkołach było też na rękę rodzicom. Bo całość edukacji odbywała się w jednym miejscu. Z drugiej strony zwalniała od wysiłku, nadzoru.

Z kolei dla Kościoła szkolna katecheza miała być nadbudową intelektualną bazy opartej na wierze. Po latach, i to też widać z przytaczanych już badań białostockiej religijności, okazało się to iluzją. Wśród duchownych, choć jeszcze z pewną dozą nieśmiałości, można spotkać pogląd, że przyczyn odpływu młodych od parafii, a tym samym wiary, należy upatrywać właśnie w powrocie religii do szkół. Gdy odbywała się w salkach parafialnych, była czymś poza szkolną rutyną, czymś niestandardowym, z własną tożsamością. Służyła integracji wiernych. Dawała poczucie bezpieczeństwa, a zarazem ufności, że członkowie tej wspólnoty przyjdą z pomocą, gdy znajdziemy się w trudnej sytuacji. Nie wspominając, że po katechezie w salach parafialnych nabyty poziom wiedzy religijnej pozostał na amen. Bo nikt do niej nie zmuszał. Była wartością, która wydała owoce w postaci wspomnianej już przeze mnie średniej na niedzielnej mszy dla młodzieży. I piszę to z perspektywy zarówno uczestnika tamtych katechez zakończonych maturą z religii, jak i dzisiejszego, pośredniego odbiorcy obecnego systemu edukacji.
I tak jak dwadzieścia trzy lata temu powrót katechezy do szkół wydawał się swoistą sprawiedliwością dziejową, tak jej ponowne - w miarę niedalekiej perspektywie - wyprowadzenie do sal katechetycznych jawi się także dziejową, ale koniecznością. I to nie z powodów trudności budżetowych państwa, zwycięstwa w wyborach opcji z nurtu libertyńskiego, ale z przekonania, że ta dotychczasowa skała nie jest tą najlepszą opoką dla Kościoła. Zarówno tego osiedlowego postrzeganego dziś przez pryzmat kryzysu identyfikacji parafialnej, jak i relatywizmu postaw etycznych i moralnych w skali krajowej. W

W artykule korzystałem z wyników badań poziomu religijności w Archidiecezji Białostockiej i materiałów archiwalnych zamieszczonych na stronach poranny.pl i wspolczesna.pl

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny