Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

OiFP. Rafał Supiński, chłopak z Moniek w Skrzypku na dachu w OiFP

Redakcja
Rafał Supiński jest aktorem-śpiewakiem Opery i Filharmonii Podlaskiej
Rafał Supiński jest aktorem-śpiewakiem Opery i Filharmonii Podlaskiej Anatol Chomicz
Anatewka mogłaby być wszędzie. Wydaje mi się, że każdy z nas szuka swego miejsca na ziemi, zastanawia się gdzie jest jego dom - tam gdzie jest rodzina, serce, a może budynek i przedmioty - mówi Rafał Supiński, który kierował pracami wznowieniowymi „Skrzypka na dachu”. Dziś tytuł wraca na scenę Opery i Filharmonii Podlaskiej. Do 19 czerwca zostanie wystawiony 25 razy.

Kurier Poranny: Asystowałeś reżyserowi przy produkcji „Skrzypka na dachu”, teraz przed Tobą bardzo odpowiedzialne zadanie, jakim jest wznowienie tytułu. Czujesz tremę?

Rafał Supiński: To nie jest tak, że zostałem z tym zupełnie sam. Posiadam wskazówki dotyczące reżyserii. Ten drogowskaz pozostaje. Wizja reżyserska w tym spektaklu się nie zmienia. Naszym zadaniem było go wskrzesić. Udało się to z pomocą wszystkich artystów. Cieszy mnie ich zaangażowanie - zarówno chóru, jak i solistów. Wiele pamiętali. Oczywiście mam nagrania, odpowiednią wiedzę jeśli chodzi o wizję reżysera, wiem co pan Roberto Skolmowski chciał przekazać tym spektaklem. Najważniejsze, żeby wiernie oddać duszę przedstawienia i pokazać to, co było, a jednocześnie nadać mu klimat doświadczenia życiowego artystów.

Kiedyś reżyserka Katarzyna Deszcz powiedziała mi, że do momentu premiery spektakl to dzieło reżysera, po niej już tylko artystów. W naszym przypadku trochę tak jest, bo ta produkcja się rozwinęła podczas kilkudziesięciu spektakli, które grane były wcześniej. Przy wznowieniu widziałem jak aktorzy, aktorki i śpiewacy wypełniają swoje role półtorarocznym doświadczeniem życiowym. Teatr to żywy organizm. W czasie prób obserwowałem, jak postaci się rozwijają, jakich nabierają barw. To drobne niuanse jeśli chodzi o mówienie, akcentowanie, dialogowanie, ale w ogólnym rozrachunku mają spore znaczenie. Z artystami jest tak, że rozwijając się jako aktorzy, rozwijamy też siebie prywatnie. Różne doświadczenia przekładamy na scenę.

Rozumiem, że nie możesz dokonywać zmian reżyserskich, ale gdybyś mógł coś zmienić w tej wersji „Skrzypka…” co by to było?

Chyba nie ma takiej potrzeby, by coś zmieniać. Jestem tak pochłonięty tą wizją, że nawet nie myślałem o czymś innym. Musiałbym jeszcze raz na nowo odczytać tekst i odciąć się od tej wersji, żeby móc coś zmienić. W spektaklu wszystko ustawione jest bardzo właściwie. W trakcie prób wznowieniowych zastanawiałem się nad scenografią, która jest dość uboga. Ale zrozumiałem, że akcent jest tu położony na człowieka. Pojawiają się tu takie elementy jak nieduże domki, które aktorzy noszą na swoich plecach. Można je interpretować w ten sposób, że przecież jesteśmy bardzo mobilni albo poszukujemy swojego miejsca, stale wędrujemy.

Symboliczna jest też pewna klamra spinająca przedstawienie - białostocki „Skrzypek na dachu” zaczyna się i kończy w Stanach Zjednoczonych.

To idealne metafora tego, co nazywamy globalną wioską. Jesteśmy w ciągłym ruchu, nie mamy czasu się zatrzymać, a jednocześnie cały czas niesiemy ze sobą bagaż, czyli nasz dom. Ten musical może być refleksyjny, a jednocześnie zabawny. Żyjemy w niezwykle szybkim tempie, cały czas się spieszymy, oglądamy slapstickowe filmy i teledyski, czytamy skrótowe informacje. Takiego tempa oczekujemy także od artystów - spektakl ma być krótki, do obejrzenia w godzinę, fabuła streszczona do minimum. Przy „Skrzypku…” widz w bardzo delikatny sposób zmuszany jest do refleksji i zastanowienia się.

Główny bohater Tewje rozmawia z Bogiem trochę jak z przyjacielem, a jednocześnie wie, że to jego Pan. Widz, nawet niewierzący, może się utożsamiać z taką postacią. Bo czy my nie dywagujemy z Bogiem, nie zastanawiamy się na naszym losem, nie rozważamy o otaczającej nas naturze? Młodzi widzowie pewnie znajdą wiele wspólnego z córkami mleczarza, które się buntują. Pragną miłości, a z drugiej strony są ograniczane przez odwieczną tradycję. To, co najbardziej cenię w tym spektaklu to to, że żadna z tych postaw nie jest oceniana jednoznacznie. Nikt nie mówi co jest dobre, a co złe, widz ma szansę sam się nad tym zastanowić.

Uboga scenografia w tym widowisku wydaje się być jak najbardziej uzasadniona. Tu przecież ważniejsze jest to, co się dzieje między bohaterami, a nie wokół nich.

Dokładnie. Anatewka, czyli wieś, w której rozgrywa się ta historia, mogłaby być wszędzie. Wydaje mi się, że każdy z nas szuka swego miejsca na ziemi, zastanawia się gdzie jest jego dom - tam gdzie jest rodzina, serce, a może budynek i przedmioty.

„Skrzypek na dachu” większości kojarzy się z kultowym filmem w reżyserii Normana Jewisona. Pewnie oglądałeś go kilka razy?

Nasz musical jest inspirowany tym kultowym filmem. Nawet początkowy fragment muzyczny, którego nie ma w libretcie musicalu, pochodzi właśnie z tej ekranizacji. Myślę, że ciekawie została wymyślona scena, w której Tewje dywaguje z Bogiem, a gdzieś obok pojawiają się Cajtl i Motel. W filmie postawiono na zbliżenia, u nas zaakcentowano ją światłem. Na scenie nie da się osiągnąć takich efektów jak w filmie. Kamera jest dynamiczna, ma szeroki i dalszy plan - jest okiem widza. W operze ogląda się całą przestrzeń, tu plany budują światła.

Ale wracając do pytania, to właśnie starałem się nie oglądać zbyt często wspomnianej adaptacji filmowej. Bałem się, że nawet podświadomie mógłbym wykorzystać pewne motywy. Zawsze jest taka obawa. Z książki „Twórcza kradzież” Austina Kleona dowiedziałem się, że w ferworze tworzenia nie jesteśmy nawet świadomi, że wykorzystujemy elementy z dzieł, które wcześniej oglądaliśmy. Bo są dobre, bo nam pasują, następnie przetwarzamy je, przenosimy do swojej realizacji.

Przy tym wznowieniu byłeś w specyficznej roli. Prowadziłeś próby, ale grałeś też Motla. Raz stałeś po tej stronie, co reżyser i mówiłeś swoim kolegom co mają zrobić, jak zagrać, a za chwilę wchodziłeś na scenę i grałeś razem z nimi. Jak to godzisz? Nie masz rozdwojenia jaźni?

Na początku trochę się tego obawiałem, bo ja nie jestem takim typem osobowości, która za wszelką cenę walczy o swoje zdanie. Walczę o nie, ale staram się także pomóc. Nie mówię artystom, że mają coś zrobić „bo tak!”, ale wspólnie szukamy rozwiązania. Pracując z nimi widziałem niesamowitą wyrozumiałość i chęć pomocy. Oni mają wiedzę na temat swoich postaci, a ja mam trochę większą, bo myślę o spektaklu jak o całości. Zawsze starałem się mówić im, żeby spróbowali zrobić coś inaczej. Oni już mnie znają. Pracowaliśmy chociażby przy „Czarodziejskim flecie”, „Carmen” i wiedzą czego mogą się po mnie spodziewać. Rzeczywiście, możemy się spierać, ale uważam, że twórcza praca polega na dialogu. Z takiej rozmowy zawsze coś wynika. Jestem zaskoczony tym, że artyści są tak pokorni i słuchają wskazówek takiego młokosa jak ja. Jednak nie nazwałbym siebie reżyserem, bo nie mam nawet takiej wiedzy, odpowiedniego wykształcenia. Jestem asystentem reżysera, który przypatruje się mistrzom i jest w stanie coś powtórzyć.

Chciałbyś rozwijać się w tym kierunku czy wolisz tę drugą stronę sceny, gdzie grasz i śpiewasz?

Będąc w podwójnej roli - asystenta reżysera i aktora - jest mi trochę łatwiej. Jako osoba prowadząca próbę wiem, z czym zmaga się dany aktor. Wymaga to empatycznego oka i ucha. Na którejś próbie jedna z solistek powiedziała do mnie „Rafał, to co robisz jest niesamowite. Twoje uwagi reżyserskie są konkretne, a jednocześnie czuć twój szacunek do człowieka. Nie zatrać tego, idź w tym kierunku, bo masz potencjał”. Parę razy słyszałem podobne głosy. Słuchając takich opinii oczywiście pojawia się pokusa, by rozwijać się na polu reżyserskim. To jak pysznie wyglądające ciastko, które znajduje się za szybką, a ktoś mówi, że możesz je dostać. W pewnym momencie zaczynasz zastanawiać się czy to ciastko jest właśnie dla ciebie. Na razie mam inne plany artystyczne, chciałbym się rozwijać jako aktor, osoba śpiewająca. Czasem, gdy słucham muzyki lub czytam jakiś tekst, łapię się na tym, że wizualizuję sobie, jak by to mogło wyglądać na scenie. Dlatego nie wykluczam, że kiedyś w przyszłości reżyseria również pojawi się w polu moich zainteresowań.

Asystowałeś reżyserom przy operach „Carmen” i „Czarodziejski flet”, a także przy „Skrzypku na dachu”. Lepiej odnajdujesz się w repertuarze klasycznym czy nieco lżejszym, jakim jest musical?

Sztuki muzyczne wydają mi się łatwiejsze niż dramatyczne. Gdy słyszę muzykę czuję, jak niesie ona całą historię. Wielcy kompozytorzy w swoich partyturach zapisali nie tylko nuty, ale także konkretne sceny, bohaterów i ich charaktery. To wszystko można z łatwością odczytać. W sztuce dramatycznej jest trochę trudniej, bo to pole jest znacznie szersze. To reżyser decyduje o danej postaci. Opera głównie oparta jest na muzyce, na pięknym śpiewaniu, do tego dochodzi inscenizacja, która to dopełnia. W musicalu ważne jest słowo, muzyka, interpretacja aktorska i inscenizacja całości. W „Miss Saigon”, którą oglądałem w Londynie widziałem wszystkie te elementy. W operze czasem jest tak, że aktorzy pięknie śpiewają i to wystarczy. Publiczność przychodzi właśnie dla śpiewu i muzyki. Gra aktorska nie jest aż tak istotna.

Możemy Cię też oglądać na scenie Teatru Dramatycznego, gdzie wcielasz się w szekspirowskiego Romea. Sporo w nim śpiewu, ale to jednak sztuka dramatyczna, a nie muzyczna. Jak się odnalazłeś w nowym zespole i jak sobie radziłeś z nową materią?

To moja pierwsza sztuka dramatyczna. Wyzwanie tym większe, że to klasyka, wielki Szekspir. Bardzo się ucieszyłem, że zostałem wybrany do tej roli. W maju zagramy kilka przedstawień szkolnych, jestem bardzo ciekaw reakcji tej publiczności. Reżyserce pani Katarzynie Deszcz zależało na klasycznej, ale atrakcyjnej i zrozumiałej inscenizacji.

Uważam, że literatura klasyczna jest świetną platformą do odbicia się do współczesności. Przykład tego mamy chociażby w „Kandydzie, czyli Optymizmie” granym w Białostockim Teatrze Lalek. Sztuka ta powstała na podstawie klasycznego tekstu Woltera z XVIII wieku, a jest w niej mnóstwo bardzo współczesnych i trafionych w punkt wątków. Wiele rzeczy powstaje na kanwie klasyki. W „Skrzypku...” Tewje rozmawia z Bogiem, u Szekspira Romeo rozwodzi się nad swoim z losem, Edyp z greckiej tragedii dywaguje z bogami i nad swoim fatum. W teatrze postmodernistycznym brakuje konfliktu, bohater może wszystko, nie ma w nim wewnętrznego konfliktu. Twierdzę, że jeśli dana postać może wszystko, to znaczy, że nie ma nic do powiedzenia. Ta walka wewnętrzna postaci czy wobec świata, dywagacja powoduje, że powstaje pewien konflikt - wówczas tworzy się sztuka, a widz może utożsamić się z danym problemem. Teatr powinien przynosić w jakiś sposób katharsis.

Rafał Supiński

Ma 27 lat, pochodzi z Moniek. Absolwent Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Krakowie. Edukację kontynuował w Czechach na Janáčkova Akademie Múzických Umění w Brnie. Dwukrotny stypendysta Małopolskiej Fundacji „Sapere Auso” oraz stypendysta Fundacji im. Z. i W. Pokusów Wspierania Edukacji Młodzieży Wiejskiej. Zagrał m.in. w polskiej prapremierze farso-wodewilu „Pińska szlachta” w reżyserii M. Pinihina (Teatr Rampa w Warszawie), w światowej prapremierze musicalu „Mały Lord” Stevena Markwicka w reżyserii Janusza Szydłowskiego w Operze Krakowskiej i w słuchowisku Radia Kraków „Wesele” Stanisława Wyspiańskiego w reżyserii Andrzeja Seweryna.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny