Punktem wyjścia jest krwiożercze Hollywood. Autor scenariusza wyciskacza łez nie potrafi powtórzyć sukcesu, podobnie jak Hank Moody z wspomnianego serialu. Zdradzę, że także uda mu się nawiązać kipiący seksem romans ze studentką i, że podobnie jak Moody, by utrzymać się, musi wykładać pisanie na uniwersytecie. I tu podobieństwa się kończą. Moody-Duchovny w rozpasanym Los Angeles zabijając niemoc twórczą korzystał z życia do imentu, tymczasem Grant na prowincji odkryje w sobie belferskie powołanie. Przy okazji wypowie wiele zabawnych bon motów, przejdzie swego rodzaju przemianę, będzie się starał naprawić stosunki z dorosłym synem, wreszcie sam będzie się starał wydorośleć.
W takich rolach Hugh Grant, ze swoim łobuzerskim spojrzeniem i brytyjskim akcentem wypada bardzo przekonująco. Nie inaczej jest i w "Scenariuszu na miłość", szczególnie że drugoplanowe role gra parada charakterystycznych aktorów w rolach lekko zdziwaczałych profesorów. Reżyser filmu, Marc Lawrence, świetnie dobrał obsadę, a Marisa Tomei wręcz idealnie kontruje bliskie syndromowi Piotrusia Pana zachowania głównego bohatera. Idealnie wyważone, nie przekraczające dobrego smaku żarty, co prawda być może pojawiły się już w innych lekkich komediach, ale tu pasują idealnie do scenariusza. Podobnie jak muzyka - lekki smooth-jazz z elementami bluesa i swingującego jazzu.
Wielbicielki, a i pewnie wielbiciele luzackiego stylu ekranowego Granta, powinni ten film zobaczyć koniecznie. Nie obrazi także inteligencji bardziej wymagających widzów. Po prostu - to dobra zabawa.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?