Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Elżbieta Zubrycka: Byłam na miejscu swego zesłania

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95
Sąd Okręgowy w Białymstoku, rok 1937/38. Jan Paszta, ojciec pani Elżbiety (sekretarz sądu) w trzecim rzędzie, z muchą pod szyją.
Sąd Okręgowy w Białymstoku, rok 1937/38. Jan Paszta, ojciec pani Elżbiety (sekretarz sądu) w trzecim rzędzie, z muchą pod szyją.
To była podróż pełna bolesnych wspomnień, ale bardzo chciałam pojechać do Kazachstanu, by zobaczyć jeszcze raz te miejsca, gdzie przyszło mi spędzić sześć strasznych lat swego dzieciństwa - opowiada Elżbieta Zubrycka.

Do Kazachstanu Elżbieta Zubrycka poleciała z delegacją przedstawicieli Rady Ochrony Pamięci Walk i Męczeństwa, Urzędu do Spraw Kombatantów i Osób Represjonowanych na uroczystość otwarcia czterech polskich cmentarzy wojskowych. W miejscowościach Merke, Mankent, Szopok i Ługowaja spoczywają żołnierze oraz cywile, którzy w 1942 roku rozpoczęli formowanie armii Andersa. Na skutek wycieńczenia, z głodu i chorób znaczna część uwolnionych z sowieckiej niewoli w drodze do Europy zmarła.

Wyjazd do Kazachstanu przypomniał pani Elżbiecie tragiczne przeżycia jej rodziny w czasie wojny. Ojciec Jan Paszta był sekretarzem sądu okręgowego w Białymstoku oraz prezesem Polskiej Organizacji Wojskowej. Mieszkali przy ul. Świętojańskiej, na osiedlu urzędniczym. Szczęśliwi rodzice oczekiwali na narodziny drugiego dziecka. Kiedy Sowieci napadli na Polskę w 1939 roku, Jan Paszta został aresztowany w grupie pierwszych Polaków, 20 października. Enkawudziści zatrzymali go na schodach kościoła farnego.

- W budynku naprzeciwko fary, na pierwszym piętrze mieściła się siedziba POW. To nie przypadek, że na ścianie tego budynku jest graffiti - mówi pani Elżbieta. - Mój tata jako patriota i oficer postanowił ukryć sztandar organizacji w kościele. Zdjął go z drzewca, schował pod marynarką i przeniósł. Kiedy wychodził z kościoła, to na schodach czekali już na niego enkawudziści, wciągnęli do samochodu. I myśmy z mamą już go nie zobaczyły.

Następnego dnia NKWD przyszło do mieszkania państwa Pasztów. Zrobili rewizję, szukali wykazu członków POW. Był ukryty za portretem Mickiewicza w pokoju, gdzie spała mała Elżunia. Jeszcze wtedy uszanowali to, nie budzili dziecka. Ale następnego dnia byli znowu. Okazało się, że dozorca zdradził, gdzie znajdują się dokumenty. Jeszcze tej samej nocy wszyscy peowiacy zostali aresztowani.

Jan Paszta przez jakiś czas był w areszcie przy Kopernika. Żona z córką nosiła mu paczki. Niebawem pani Felicja przekazała mężowi radosną wiadomość, że ma syna, napis wyszyła na kawałku ręcznika. W marcu 1940 roku paczki już nie przyjęto. O tragicznym losie ojca córka Elżbieta dowiedziała się znacznie później. Wraz z innymi aresztowanymi został wywieziony do więzienia w Mińsku. Więzienie znajdowało się w gmachu byłego klasztoru benedyktyńskiego, nazywano je amerykanką. Siedziało tam 3 tysiące ludzi. Kiedy 22 czerwca 1941 roku Niemcy napadli na Związek Radziecki, zarządzono ewakuację osadzonych. Powiązani drutem kolczastym pod eskortą uzbrojonych enkawudzistów oraz ujadających psów ruszyli w drogę. Samoloty niemieckie, które nadleciały nad miasto wzięły ich za kolumnę wojskową. Zaczęły bombardować. Więźniowie próbowali uciekać. Enkawudziści zaczęli do nich strzelać. Więźniowie padali pokotem. Z 3-tysięcznej kolumny w tym marszu śmierci udało się uratować tylko 150 osobom. Ci co dożyli do obecnych czasów, złożyli zeznanie w łódzkim IPN. - Na liście, tych co zginęli wówczas, znalazłam nazwisko swego ojca - opowiada Elżbieta Zubrycka.

Tymczasem w kwietniu 1940 roku, w kilka miesięcy po aresztowaniu ojca ona z mamą i malutkim braciszkiem dostają nakaz wysiedlenia w głąb Związku Radzieckiego. W długiej, koszmarnej podróży zesłańców, Jasio umiera. Zwłoki dziecka dozór transportu brutalnie wyrzuca na najbliższym postoju. Zrozpaczona matka z córką trafiają do Kazachstanu.

- Pociąg stanął w Pawłodarze. Stąd ciężarówkami wywieziono wszystkich w step i wyrzucono ze słowami: żyjcie, jak chcecie - opowiada pani Elżbieta. - Zaczęli do nas podchodzić Kazachowie. Mieszkali w jurtach, przyjęli do siebie na zimę, karmili baraniną, poili kumysem, dzięki nim przeżyliśmy pierwsze miesiące. A potem każdy musiał sam wybudować sobie lepiankę. Zaczęła się sybiracka gehenna. Za odmowę przyjęcia obywatelstwa radzieckiego mama została skazana na dwa lata łagrów, a mnie umieszczono w ochronce. Nie pamiętam nic z tego okresu. Ale na trwale odcisnął on ślady w organizmie. Pozostały mi zwapnienia w płucach, kręgosłupie, nerkach po przebytych chorobach - malarii, gruźlicy, tyfusie.

Po dwóch latach odsiadywania wyroku mama mnie odszukała. Zamieszkałyśmy w Pawłodarze, przy Krupskiej 46. Mama pracowała w kołchozie, w polu. Nad Irtyszem była bardzo żyzna ziemia, ziemniaki wyrastały wielkie do kilograma, brało się oczka z obierek i sadziło. Tylko trzeba było przepłynąć rzekę promem i podlewać te warzywa.

Kiedy dorośli szli do pracy, dzieci miały za zadanie nałapać ryb. W Irtyszu było ich mnóstwo. Brało się we dwóch jakąś szmatkę, zanurzano w wodzie i kiedy napłynęła ławica, to się podrywało ten gałganek i mieliśmy już ryby. Mama jako osoba pracująca dostawała 300 gramów chleba, moim obowiązkiem było stanąć w kolejce i dostać ten chleb. I takie oto mam wspomnienie. Ulice w Pawłodarze były piaszczyste. Pod budką, na dostawę trzeba było czekać kilka godzin. Więc ja sobie robiłam babki z piasku. Zajęta bardzo tą czynnością, kartkę na chleb położyłam na piasku i przysypałam oczywiście. Naraz przywożą chleb, ja w rozpaczy, nie mam kartki, a tam jest nasz cenny przydział. Rzucam się na piasek, przesypuję, modlę się z płaczem, żeby znaleźć. I nagle jest, widzę. Jeszcze dzisiaj bije mi serce, jakie to musiało być okropne przeżycie dla dziecka - opowiada ze łzami w oczach pani Elżbieta.

- Pytałam mamę nieraz, jak ty mnie wykarmiłaś tam. Warunki przecież były straszne. Ona żona oficera nie chciała się przyznać, że jak wiele kobiet, kradła w kołchozie, byśmy mogły przeżyć.
Obrazy z zesłania stale ma przed oczami.

- Ta trauma nigdy nie minie - mówi pani Elżbieta. - Kiedy wyrzucili nas w stepie, mama zostawiła mnie na chwilę i poszła szukać jakiejś jurty, gdzie by nas przyjęto. Gdy wróciła, ja miałam na głowie jeden wielki pęcherz, tak słońce mnie spaliło.

Gdy ogłoszono amnestię, to myśmy z mamą przebiegły 100 km stepem w ciągu jednego dnia. Nie chciałam wierzyć, pytałam potem lekarzy, powiedzieli, że to możliwe - człowiek w stresie jest zdolny do nadludzkiego wysiłku. A myśmy biegły, żeby zdążyć za dnia, bo nocą w stepie, w piołunach, które były wielkie niczym las, grasowały wilki.

Wreszcie nadszedł koniec wojny, ale dla zesłańców to jeszcze nie był koniec koszmaru. Na wyjazd do Polski musieli czekać jeszcze rok. I nie wszystkim dane było wrócić. Pani Elżbieta pamięta rozdzierającą serce scenę. Kierownik szkoły polskiej, którą otwarto w Pawłodarze w 1945 roku (zdążyła tu skończyć pierwszą klasę) stał z rodziną gotowy do wyjazdu. Już miał podchodzić do wagonów, jak go wywołali. Okazało się, że nie może jechać, bo przyjął pod przymusem obywatelstwo. Wy, już nie Polak - powiedzieli mu. Miał żonę i dziecko. I został tam. Boże, jak oni rozpaczali wszyscy.

A znowu inny obraz. Szefem transportu, który wracał do Polski, był pewien Żyd. Kiedy dotarli do Uralu, na jednym z postojów uciekł z kartkami żywnościowymi.

- Zostaliśmy bez niczego. Marzec, zima, mróz trzaskający. Jechały w większości kobiety i dzieci. Wyglądałam jak z obozu. Wychudzona po chorobach, głowa ogolona przed wszawicą, w łachmanach. Cud, że przeżyłam.

Kto mógł, wychodził z wagonów, szedł do radzieckich wojskowych i oni nam dawali po kromce chleba, odlewali do wiadra zupę ze swoich menażek. Mieliśmy tyle, ile użebraliśmy. Na stacjach, gdy pociąg stawał, mogliśmy dostać gorącą wodę, każda stacja nazywała się kipiatok, bo wszędzie na ścianach były napisy właśnie "kipiatok", by ludzie z transportu mogli nabrać wody.

Podróż była bardzo długa. Wyjechaliśmy 17 lutego, a do Białegostoku dotarliśmy dopiero 21 kwietnia, akurat na Wielkanoc. Pociąg często stawał, brakowało drewna do opalania lokomotywy, odstawiano go na boczne tory, by przepuścić wojskowe transporty. Jechali żołnierze, kobiety z łagrów, ale i ich jeńcy wiezieni na Syberię, na nasze miejsce.

Powrót do domu to także bolesne wspomnienie. O mieszkaniu przy Świętojańskiej nie było mowy.

- Kiedy mama poszła do kwaterunku, usłyszała od urzędniczki: a myśmy was tutaj nie zapraszali, i wskazała klitkę na strychu przy Augustowskiej. Mama nie wytrzymała tego, to już pamiętam, szarpnęła mnie za rękę i powiedziała: Elżunia, wyjeżdżamy stąd.

Pojechały na Ziemie Odzyskane. Tak zrobiło wiele kobiet z Pawłodaru. Trafiły do Zielonej Góry. Pani Felicja szukała męża, pisała wszędzie. Ciągle miała nadzieję, że on żyje, że się odnajdzie.

- W 1953 roku mama postanowiła jednak wracać. Jeśli ojciec wyjdzie z łagru, to przecież tam będzie na nas czekać, powtarzała. I znowu z tymi kobietami, które żyły tą samą nadzieją, przyjechała do Białegostoku. A prawdy o ojcu dowiedziałyśmy się dopiero, kiedy Polska naprawdę odzyskała niepodległość - dodaje ze smutkiem pani Elżbieta.

Teraz chociaż nie dotarła do tych samych miejsc, gdzie ją z mamą zesłano, to jest zadowolona, że pojechała do Kazachstanu.

- Bardzo chciałam tam być, czułam, że jestem to winna swojej mamie, dzięki której przeżyłam, a także ojcu i bratu, którym to nie było dane. Nie wiem nawet gdzie spoczywają.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny