Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Boże Narodzenie - smutne i wesołe

Adam Czesław Dobroński [email protected]
Niebywale oryginalna pamiątka. W pamiętniku Mariana Kinasza, znajdującym się w londyńskim Instytucie Polskim i Muzeum Sikorskiego natrafiłem na naklejony na kartkę zeszytu opłatek. Zachował się w wyśmienitym stanie. Marian Kinasz rozpoczął wojnę w armii austriackiej, został ranny w walkach pod Lwowem i trafił do niewoli rosyjskiej. Wrócił  jednak w 1918 r. do Polski, zostawił również pamiętnik z września 1939 r. Mimo zaawansowanego już wieku był jeszcze w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, awansował na porucznika. Po IIwojnie światowej pozostał w Wielkiej Brytanii.
Niebywale oryginalna pamiątka. W pamiętniku Mariana Kinasza, znajdującym się w londyńskim Instytucie Polskim i Muzeum Sikorskiego natrafiłem na naklejony na kartkę zeszytu opłatek. Zachował się w wyśmienitym stanie. Marian Kinasz rozpoczął wojnę w armii austriackiej, został ranny w walkach pod Lwowem i trafił do niewoli rosyjskiej. Wrócił jednak w 1918 r. do Polski, zostawił również pamiętnik z września 1939 r. Mimo zaawansowanego już wieku był jeszcze w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie, awansował na porucznika. Po IIwojnie światowej pozostał w Wielkiej Brytanii.
Każdy z nas, młodzieńców - emerytów, zachował w pamięci scenki ze świąt Bożego Narodzenia. Choinki, prezentów, Świętego Mikołaja. Bywało skromnie, ale emocji nie brakowało. Zbigniew Głuszczak opowiedział mi także o tradycjach rodzinnych, o wielkich radościach i chwilkach grozy przeżywanych w czas świąteczny.

Przodkowie po mieczu i kądzieli Zbigniewa Głuszczaka z różnych przyczyn opuścili w drugiej połowie XIX w. strony rodzinne i zamieszkali na terenach Imperium carów Romanowych. Dzięki cechom wrodzonym i ofiarnej pracy szybko ułożyli sobie życie, osiągnęli godny poziom życia. Można więc było się podśmiewać z picia herbaty na pridumku (myśląc o cukrze, którego zabrakło), na prigladku (patrząc się na cukier, ale nie mogąc go użyć), na prilizku (lizać słodkość od czasu do czasu) i na prigryzku (gryźć i pić, czyli pełnia szczęścia). Ale czaj smakował bardzo i z konfiturami, oczywiście z samowara na węgiel drzewny.

Bywały bliny z gryczanej mąki maczane w topionym maśle, czasem z rybą i nawet z kawiorem. Nie powinno zabraknąć barszczu (ukraińskiego), pierogów z różnym nadzieniem i kołdunów (litewskich). Smakowały w Wigilię łazanki (kluski) z makiem i słodkie racuszki, używano dużo grzybów (na przykład z kapustą), popijano kompot z owoców suszonych. W dni świąteczne w gronie męskim nie gardzono na ogół gorzałką, a w wianuszku kobiecym - winem.

Pradziadek pana Zbigniewa był jednak abstynentem, na Boże Narodzenie wypijał kieliszek wina białego, na Wielkanoc wina czerwonego i basta. Z tamtych lat pozostało mojemu rozmówcy zasmażanie śledzi panierowanych, następnie polewanych sosem pomidorowym. I oczywiście powinno być 13 potraw.

W trzy dni świąt dbali o stół wigilijny, a potem o dobór przednich potraw również rodzice pana Zbigniewa. Niestety, w 1938 r. zabrakło - już w Hajnówce - mamy mego rozmówcy, a przecież Boże Narodzenie jest najbardziej rodzinnym świętem, wspólnym oczekiwaniem na narodziny Dzieciątka i przeżywaniem radości z nastania dobrej Nowiny, czemu towarzyszą życzenia i kolędy.

Wtręty sowieckie

Babcia potrafiła sporządzić dania "z niczego", a w 1939 r. jeszcze zostało co nieco z przedwojennych zapasów. W szkole oświadczono dzieciom, że Stalin przysłał konfietki. Były to landrynki - malinki, pewnie przejęte w magazynach polskich, bo mocarstwo moskiewskie lepiej radziło sobie z czołgami niż ze słodyczami. Zabrakło herbaty, na stole wigilijnym leżały owe konfietki, od patrzenia na nich nieco słodszą wydawała się kawa zbożowa. Niespodziewanie świątecznym daniem stała się słonina trzymana między oknami (dubeltowymi), by nie za szybko dojrzała. Babcia plastry sała kładła na chleb razowy, soliła je i posypywała namiastką pieprzu.

Na szczęście bliskość Puszczy Białowieskiej zapewniła dostatek grzybów, a i kapusta obrodziła. Nadzwyczajnie smakowały brusznice, czerwone borówki, które miały tę zaletę, że można je było konserwować bez cukru w kamiennych garnkach. Po dodaniu gruszek nie były już tak cierpkie w smaku.

Z dobrych lat pozostał duży Mikołaj, którego kładło się pod choinkę. Martwił brak tradycyjnych prezentów, zwłaszcza książek, bo zabawki można było kupić w hajnowskim uniwermagu. Co się tyczy wystroju choinki, to pierwsze sztuczne, mieniące się kolorami bombki przywiozła ciocia z Wilna, a kolejne dni grudniowe upływały na robieniu łańcuchów, pająków, kul okrągłych, pajacyków, pojemniczków ze słodyczami. Duże drzewko stało na środku pokoju z migocącą iglicą na górze. Niby taka sama choinka pojawiała się w hajnowskim domu państwa Głuszczaków również w 1939 r., jednak smutniejsza, bez słodyczy i inszych łakoci. Pocieszano się, że to pewnie stan przejściowy, bo "słoneczko wyżej, Sikorski bliżej".

Dziadek Mróz

Ojciec pana Zbigniewa został po wejściu wojsk sowieckich głównym inżynierem w zakładzie hajnowskim produkującym m.in. węgiel drzewny. Okupanci nie mieli wyboru, do czasu ściągnięcia fachowca musieli zaufać Polakowi. Kiedy już nie był potrzebny, to oskarżyli go o sabotaż oraz sny z białym orłem (!) i zwolnili. Siostra ojca wzięła Zbigniewa za rękę i poprowadziła do świetlicy, która mieściła się w dużym drewnianym baraku i miała nawet scenę. Po drodze można było spojrzeć na wysoki komin, na którym wisiał transparent czerwony z hasłem niby oczywistym, ale w tamtej rzeczywistości groźnym: "Nie rabotajesz, nie kuszajesz" (Nie pracujesz, nie jesz).

Dziad Mróz przypominał św. Mikołaja strojem i brodą, a różnił się zasadniczo od tego drugiego mentalnością, przypisaną mu rolą. W dodatku mówił po rosyjsku. Jołka była zielona, duża i przystrojona, tłum zgęstniał. W pewnym momencie Dziadek Mróz zachęcił dzieci do mówienia wierszyków, a w nagrodę obiecywał zabawki. Zbigniew zapytał ciocię, czy może powiedzieć wiersz o marszałku Śmigłym Rydzu, który z wielkim powodzeniem deklamował przed rokiem w szkole. Ciocia zdążyła na czas zamknąć buzię chłopca dłonią, natomiast zgodziła się na deklamacje wierszyka o bożej krówce. Młody orator postarał się o wysoki poziom występu, ale nie wzbudził zachwytu u Dziadka Mroza. Ten nagrodził natomiast sowicie innego malca, który wprawdzie zapominał słów i dukał, ale po rosyjsku. Po raz pierwszy w Zbigniewie zrodziło się gorzkie poczucie dyskryminacji.

A przecież nie powinien się dziwić. Opowiadano w Hajnówce, że podczas wiecu przedwyborczego politruk wymachując rękoma wręcz piał z zachwytu nad Krajem Raj i wodzem oraz Moskwą i dobrobytem, jaki zapewniła władza robotnikom, chłopów i inteligencji pracującej. Jakiś wyrostek - urwis zapytał od drzwi po polsku, czy jest dużo w Rosji nędzy i rozpaczy. Politruk nie usłyszał, albo nie zrozumiał pytania, więc w ferworze wyrecytował dyżurny slogan propagandowy: Jest dużo tak dużo, ile tylko zechcesz, a do was już wiozą dwa wagony!

Dramat 1942 roku

Wiele zmieniło się w domu państwa Głuszczaków i w Hajnówce w 1942 r. Ojciec Zbigniewa za namową babci ożenił się powtórnie, by zapewnić opiekę dzieciom. Macocha była dziesięć lat młodsza, ale musiała się uratować przed wywózką na roboty do Niemiec. Wuj i ciotka znajdowali się w Wilnie, dwie następne bliskie osoby zamieszkały w rejonie Czyżewa.

W Hajnówce przeżywano ból spowodowany wymordowaniem przez Gestapo licznych rodzin inteligenckich. Ojciec Zbigniewa ocalał, bo pracował wówczas jako ślusarz przy kolejkach leśnych. Rodzina mieszkała w chacie cygańskiej, z największym trudem wiązała koniec z końcem. Obawiano się jednak, że lada moment mogą przyjść i po nich. W takich okolicznościach nawet Wigilia nie za bardzo cieszyła. Dziadek mimo zaawansowanej choroby zaznaczał na mapie, wiszącej na ścianie izby, postępy wojsk niemieckich. Te jeszcze posuwały się naprzód, ale Stalingrad się bronił. W pewnym momencie ktoś z domowników wspomniał dawne dobre czasy i nieobecnych kilku członków rodziny, co sprawiło, że babcia dostała ataku serce; zmarła w noc sylwestrową. Trzeba było rozebrać bardzo skromną choinkę, a z gałązek zrobić wieniec na grób.

Chłopiec - uczeń miał też swoje powody do zmartwienia. Był w II klasie, bo jesienią 1942 r. ruszyła szkoła prowadzona przez folksdojczów. Ci wyżywali się na dzieciach, tłukli je straszliwie za złe wyniki, zwłaszcza nauki języka niemieckiego, ale i za Bóg wie co. Od czasu do czasu wszyscy w klasie musieli wyciągnąć ręce w bok, a przechodzący herr nauczyciel bił linią po dłoniach. O dziwo, Zbigniew został pochwalony za wypracowanie z polskiego. Opisał swoje Boże Narodzenie kończąc wypracowanie zdaniem: "Takich świąt nie życzę nikomu".

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny