Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zabił nam brata. Powinien odpowiedzieć za to, co zrobił

Agata Sawczenko
Agata Sawczenko
Brat był spokojny, niekonfliktowy, opiekował się rodzicami - mówi Janusz Fiedoruk . Na zdjęciu z żoną Martą Voką.
Brat był spokojny, niekonfliktowy, opiekował się rodzicami - mówi Janusz Fiedoruk . Na zdjęciu z żoną Martą Voką. Anatol Chomicz
Chcemy, żeby stanął przed sądem. Bo zachował się nie jak człowiek, ale jak zwyrodnialec - tak mówi rodzina Romana Fiedoruka o kierowcy, który potrącił ich bliskiego. Zmasakrowane ciało ukrył w lesie. I uciekł.

Mój brat mieszkał z rodzicami w miejscowości Soce, pomagał im, bo są już starsi i schorowani. 51 lat skończyłby w listopadzie - tragiczna opowieść, z którą przyszedł do redakcji Janusz Fiedoruk, rozpoczyna się całkiem zwyczajnie. Bo - jak mówi Janusz Fiedoruk - jego brat Roman był człowiekiem spokojnym, bezkonfliktowym, raczej nietowarzyskim, ale nikomu w drogę nie wchodził. Zimą lubił czytać książki. Co tylko wpadło mu w ręce, ale najbardziej interesował się historią i geografią. - Miał to w jednym palcu. Bardzo inteligentny człowiek - dodaje Marta Voka, żona pana Janusza.

Za to latem jego życiem był las. Nieraz bywało, że wsiadał na rower z samego rana i wracał dopiero wieczorem. Zbierał grzyby, jagody, maliny, polne kwiaty.

- Jechał potem do Białegostoku i je sprzedawał. Z tego żył - mówi Marta Voka.

- Znał te nasze tereny doskonale - dodaje Janusz Fiedoruk. Wspomina, że gdy przyjeżdżał do Soc i roweru nie było na podwórku - wiedział już, że brata nie ma w domu. Bo praktycznie nigdzie się bez tego roweru nie ruszał. Rower był taki zwykły, prosty, zielony... Pan Roman zostawiał go przy drodze albo koło drzewa i szukał skarbów lasu. Ale nie oddalał się zbytnio - najwyżej kilometr. Wracał, brał rower i ruszał w kolejne grzybowe miejsce.

Jednak wtedy, 9 czerwca, pojechał nie do lasu, a do sąsiedniej miejscowości - do Trześcianki na zakupy.

Tego dnia po południu do Soc z Białegostoku przyjechał także pan Janusz. - Chciałem skosić trawę. Bo jedyne czego brat nie lubił to koszenie. W innych przypadkach zawsze można było na niego liczyć. Doskonale opiekował się rodzicami. Wiedziałem, że jeśli są z nim, nie muszę się niepokoić.

Jednak tego dnia mama nie pozwoliła panu Januszowi kosić trawy. - Jest święto. Poczekaj do jutra - powiedziała. Postanowił więc, że przenocuje. Brata wciąż nie było. Wcześniej nigdy się nie zdarzało, żeby nie wrócił na noc.

Rano też go nie było. - Przekonywałem rodziców: jest dorosły. Ma swoje życie. Jednak koło południa mama była już tak zaniepokojona, że poprosiła: Janusz, wsiądź w samochód, przejedź się do tej Trześcianki, zobacz.

W jednym sklepie potwierdzono - był, ale wczoraj. W drugim brata nie widziano. Popytał ludzi: ci, którzy widzieli pana Romana, mówili, że w Trześciance był wczoraj. Od rana we wsi nikt go już nie widział.

- Zadzwoniłem na policję w Hajnówce. Wypytuję, czy nic się nie zdarzyło. Czy nie słyszeli o moim bracie. Cisza.

Przeszukał więc wszystkie rowy, zarośla przy drodze, którą powinien wracać brat. Nic. - Przeszło mi przez myśl, że mógł być potrącony przez samochód. I być może w rowie leży - może nieprzytomny, upadł, w głowę się uderzył. Może ma kręgosłup złamany - żyje, ale nie może się ruszać. Bo już taki czas minął, że zaczyna się człowiek martwić, zaczyna szukać.

Pojechał do Hajnówki i złożył zawiadomienie o zaginięciu. Wrócił do rodziców. Jego synek pocieszał babcię: - Nie martw się, Romek zaraz wróci...

- A mama już coś przeczuwała. Pokiwała głową: już nie wróci...

W sobotę rano znów poszukiwania. Tym razem pan Janusz również wsiadł na rower. Przeczesywał lasy. - Do głowy przychodziły nam najróżniejsze pomysły: może dziki, może zasłabł... Ale miałem już coraz mniejszą nadzieję, że znajdę brata żywego. W nocy temperatura spadała do 4 stopni. A Romek nie dość, że bardzo szczupły, to pojechał tylko w cienkiej koszuli.

Pani Marta namówiła tatę i młodszego brata, by pojechali z nią do Soc - szukać szwagra. Stamtąd zadzwonili na policję: poproście strażaków, może pomogą szukać...

W końcu coś się ruszyło. Przyjechali strażacy z Trześcianki, Narwi, Pawłów, Zabłudowa. Przyszło kilka osób ze wsi. W sumie około 40 osób przeszukiwało las wzdłuż drogi: z jednej strony, z drugiej... Znów nic.

Około godz. 20 wszyscy zaczęli się rozchodzić. Umówili się na kolejny dzień. - Ale sołtysowa jeszcze mówi do tych, co zostali: Przejdźmy jeszcze raz lasem, ale tuż przy drodze. Poszli. Nie minęło 10 minut i słychać krzyk, że jest. Znaleźli ciało!

- Pobiegliśmy. Ciało leżało w krzakach, w takim lekkim zagłębieniu terenu, w takiej bruździe. W malinach. Obok stara sosna, która leżała tam już sporo lat, spróchniała. Naprawdę ciężko było zauważyć. Można było przechodzić kilka metrów obok i jeżeli w tamtą stronę konkretnie się nie spojrzało, to nic by się za bardzo nie zauważyło - opowiada pan Janusz.

Ciało było zmasakrowane: pęknięta czaszka, w głowie wielka dziura, przy uchu strużka zaschniętej krwi, pęknięte żebra, nienaturalnie wykręcona miednica. Koszula porwana i podwinięta pod same ramiona. Spodnie zsunięte na tyle, ile pozwalał pasek... Brak jednego buta. - I ślady, że ktoś go wlókł! - pani Marta nie może powstrzymać płaczu. Bo szczątki szwagra w lesie znajdowała jeszcze kilka dni.

Przychodzili tam - bo przy ciele nie znaleziono roweru. - Zastanawialiśmy się, czy ktoś jego ciało przywiózł na to miejsce, czy potrącił na tej drodze i tylko później przewlókł przez las. Zresztą na rowerze mogły być jakieś ślady, które pomogłyby ustalić, kto to zrobił - mówi pan Janusz.

A Martę nadal nosiło. Musiała działać. Patykiem rozgrzebała żwir na drodze, przy której znaleziono ciało jej szwagra. Znalazła kawałki zielonego lakieru - dokładnie takiego, jakim pomalowany był rower Romka. Teraz już wiedzieli - ktoś przejechał go tutaj, na tej drodze! Na pewno nie przywiózł ciała dla zmyłki. Przejechał - bo nie mieli wątpliwości, że to nie było potrącenie. - Obrażenia były zbyt wielkie - mówi pan Janusz. Tak wielkie, że doskonale wiedzą, że to nie był zwykły samochód osobowy.

- To było coś ciężkiego. Mógł być traktor, mogła być ciężarówka - mówi pan Janusz. Bo takie pojazdy tą drogą jeżdżą. - Wywożą drzewo - zarówno z lasów państwowych, jak i z lasów prywatnych. Te ciężarówki, które wywożą z lasów państwowych łatwo sprawdzić, bo są ewidencjonowane. Gorzej z prywatnymi. Bo jak ktoś sobie drewno sprzedaje, gdzie on to sprzedaje, komu - to leśniczego nie interesuje. Ważne, żeby miał to zalegalizowane w postaci asygnaty.

Rower znaleźli po kilku dniach. Był z drugiej strony drogi. Przechodzili wcześniej w tym miejscu dziesiątki razy. Nikt nie zauważył, że tam leży choć wcale nie był ukryty.

Zaginiony but znaleźli jeszcze w innym miejscu. - I teraz się zastanawiamy, jak było: ciało ukrył, a rower wrzucił na przyczepę i wywiózł, a dopiero później podrzucił? Ile było osób? Więcej niż jedna? - pan Janusz ma mnóstwo wątpliwości.

Cały czas myśli o śmierci brata. Jak to się stało? - Przecież był środek dnia, dobra widoczność, słoneczna pogoda. Musiał jechać powoli, bo to bardzo słaba droga. I nie zauważył człowieka?! - mówi.

Czeka też na jakiekolwiek informacje. Bo jak dotąd - policja nie znalazła nikogo, kto by cokolwiek zauważył.

- Czasem w ciągu kilkunastu minut przejedzie tą drogą kilka samochodów, kilku rowerzystów. A czasem jest tak, że i przez godzinę nikogo nie ma - mówi pan Janusz.

Ale ma nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto tego dnia kiedy zginął jego brat, widział zaparkowany samochód, ludzi...

- Poza tym wiadomo jacy są ludzie. Psychika ludzka nie pozwala na trzymanie w sobie takich strasznych rzeczy. Być może ta osoba wcześniej czy później podzieli się z kimś swoją tajemnicą. Powie jakiemuś koledze - nawet przy alkoholu. Nam nie chodzi o dowody. Może ktoś powie: być może to jest ta i ta osoba. Wszystko można sprawdzić. Policja zweryfikuje - przekonuje pani Marta.

- Łapiemy się już wszystkiego. Bo najgorsze jest to, że ten ktoś tak postąpił. Jeśli jest jakiś wypadek, kogoś się potrąca, to przecież wzywa się pomoc - dodaje pan Janusz.

Zależy im, żeby złapać tę osobę, która skrzywdziła ich bliskiego. - Ja do tej pory nie mogę się pozbierać. Bo jeśli to byłby wypadek i ktoś by powiadomił - to byłoby co innego. A tak do dziś mam przed oczami, jak go znaleźliśmy - jak tam leżał. W tej koszuli... - mówi pani Marta.

- Ten ktoś potraktował mojego brata jak szmatę, jak kogoś zbędnego, jak śmiecia! Wziął za nogi, zawlókł w krzaki, zostawił. I pojechał dalej. Jakby nigdy nic. Tego nie możemy przeżyć. Jak można było tak postąpić? - zastanawia się pan Janusz. - Co taki człowiek myśli? Nie wiem, może nic nie myśli, może wymazał to z pamięci. Nie wiem, jak psychika zareagowała na takie zdarzenie... Być może wymazał to z pamięci i żyje sobie jak gdyby nigdy nic. Chodzi do sklepu, do pracy, ogląda telewizję, śmieje się... Funkcjonuje, jakby nic się nie stało? A przecież zabił człowieka...

Policja

Sprawą ustalenia sprawcy wypadku nie zajmują się już policjanci z Hajnówki. Przejęła ją Komenda Wojewódzka Policji. - Powołani są biegli z różnych dziedzin, czekamy na opinie z zakresu chemii czy wypadków drogowych. Badamy dowody - wymienia rzecznik policjantów, Andrzej Baranowski. O tym, jakie są wyniki postępowania, nie chce mówić. - Na razie sprawa jest w toku. Nie ma jeszcze ustalonego sprawcy. Na tym etapie nie wypowiemy się na temat zgromadzonych dowodów.

Czy jest szansa, że sprawa będzie rozwiązana? - Zrobimy wszystko, żeby ustalić sprawcę i pociągnąć go do odpowiedzialności - zapewnia rzecznik.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny