Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Waldemar Szliserman wspomina stare Bojary

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
Sąsiedzki karnawał zimą 1940 roku. Od lewej ja ze śnieżką, tata, moja chrzestna ciocia Ola Pacuk, sąsiad pan Lewandowski, bracia Malewicze, kuzyn Michał Kruczkowski, jego żona Wanda, mały Zbyszek Malewicz, a na sankach Bogdan Kruczkowski.
Sąsiedzki karnawał zimą 1940 roku. Od lewej ja ze śnieżką, tata, moja chrzestna ciocia Ola Pacuk, sąsiad pan Lewandowski, bracia Malewicze, kuzyn Michał Kruczkowski, jego żona Wanda, mały Zbyszek Malewicz, a na sankach Bogdan Kruczkowski.
Z Bojarami i ulicą Piasta jestem związany prawie od urodzenia. Spędziłem tutaj całe swoje dzieciństwo i młodość. Byłem chłopakiem z Bojar i chyba pozostanę nim już do końca życia, chociaż od dawna już tam nie mieszkam. Mam ogromny sentyment do tej dzielnicy - mówi Waldemar Szliserman.

Do podzielenia się wspomnieniami o ulicy Piasta skłonił mnie tekst Irka Bańkowskiego w Albumie Białostockim. - Irek to mój kolega, jest kilka lat starszy, znamy się od czasów przedwojennych, ponieważ mieszkał on trzy domy dalej. Odżyły w mojej pamięci na nowo obrazy z niezapomnianej ulicy Piasta. Jej urok, sąsiedzi, każda lipa czy jarzębina rosnące przy naszych domach - opowiada pan Waldemar. - Nie ma już prawie tej ulicy, stoją tam teraz bloki, pawilony handlowe i ciągnie się nowo wybudowana ulica Piastowska.

Irek opisywał swój dom przy Piasta 85. Był to jeden z okazalszych drewnianych budynków, z dużą posesją. Ogród ciągnął się aż do równoległej ulicy Spacerowej. Na parterze domu od ulicy mieścił się sklep spożywczy, który prowadziły siostry Malinowskie. Mosiężny dzwonek na sprężynie zawieszony na oszklonych drzwiach oznajmiał pojawienie się klienta. Z głębi pomieszczeń wychodziła jedna z tych pań właścicielek i z miłym uśmiechem sprzedawała produkty. Mąka, cukier (nazywany przez białostoczan mączką) i różne kasze stały w wielkich płóciennych workach. Nasypywano je do papierowych torebek, blaszaną szufelką z drewnianą rączką i ważono na wadze szalkowej. Duże odważniki były żeliwne, mniejsze żółte mosiężne. A mleko znajdowało się w 50-litrowych bańkach, rozlewano je kupującym do konewek.

Dla nas dzieciaków największą atrakcję stanowiły oczywiście słodycze: landrynki w blaszanych wielkich pudłach, czekoladowe wafelki zawijane w papierki z nadrukiem różnych egzotycznych zwierząt i ptaków - papierki te służyły nam potem do wymyślnych gier. Na Boże Narodzenie można było kupić słodkie Mikołaje oraz aniołki i baletnice jako ozdoby do zrobienia samemu na choinkę. Pani Malinowska zawsze szykowała specjalne paczki żywnościowe jako prezenty dla klientów. Z kolei akcentem świątecznym na Wielkanoc były zajączki zawijane w sreberka. U pani Malinowskiej zwykle kupowało się na zeszyt, to znaczy płacono dopiero w soboty. My, dzieci też tak kupowaliśmy.

W 1939 roku, kiedy zaczęła się wojna, w domu państwa Bańkowskich sklepu już nie było. Najpierw na górce Sowieci zasiedlili Ukraińców - matkę i syna. Ta kobieta nazywała się Iwanowskaja, mamy o niej niezbyt miłe wspomnienia. Gdy wybuchła wojna niemiecko-sowiecka wszyscy Rosjanie uciekali z ustępującymi wojskami sowieckimi. Iwanowskaja nie chciała uciekać, ukryła się i pozostała w Białymstoku. Jej syn Borys zatrudnił się jako strażnik w więzieniu. W połowie 1942 roku, kiedy mój tata został aresztowany przez gestapo i osadzony w więzieniu, mama kilka razy prosiła ich o jakiekolwiek wieści od ojca i przekazanie mu paczek, dała za to zwoje biżuterii. Po wojnie, jak tata wrócił z obozu, dowiedzieliśmy się, że otrzymał tylko jedną czy dwie paczki.

W lipcu 1944 roku, gdy Armia Czerwona zbliżała się do Białegostoku, Borys uciekł z Niemcami. Iwanowskaja, nie doczekawszy się powrotu syna, też postanowiła uciec do Rosji. Bała się, że NKWD rozstrzela ją za współpracę z Niemcami. Za kilka litrów bimbru kupiła u żołnierzy małego konika i ukraińską chłopską furmankę. Przez parę dni pasłem tego konika na łąkach za naszymi domami i nawet jeździłem nim wierzchem. Po tygodniu załadowała na tę furkę swój dobytek i pojechała. I słuch po niej zaginął.
Pamiętam też smutną historię Niemca pana Klata. Ta rodzina od pokoleń była związana z Białymstokiem. Kiedy Hitler napadł na Polskę, on i wszyscy białostoccy Niemcy dostali rozkaz wyjazdu do Rzeszy. Z kilkoma walizkami i ze łzami w oczach musieli zostawić cały swój majątek. Bardzo ich wtedy żałowaliśmy, to byli dobrzy ludzie. W domu Klatów potem zakwaterował się kapitan Dziwlaszow, dowódca kozaków dońskich.

24 czerwca, na odpust św. Jana, gdy Sowieci uciekali z Białegostoku przed Niemcami, rodzina Dziwlaszowa: żona w ciąży i z dwójką dzieci załadowali się na ciężarówkę. Ale niestety bomba trafiła w auto i wszyscy zginęli. Dowiedzieliśmy się o tym, kiedy Dziwlaszow, wracając po zakończeniu wojny z Berlina zajechał do nas i o tym opowiedział. Zawdzięczaliśmy mu ocalenie naszej rodziny od wywózki na Sybir, bo się wstawił za ojca na NKWD.

Teraz coś weselszego, bo mimo wojny ludzie cieszyli się drobnymi rzeczami, odwiedzali nawzajem, bawili się na prywatkach, my zaś dzieciaki też mieliśmy swoje radości. W pierwszym roku okupacji niemieckiej, a była to śnieżna zima, Irek Bańkowski pożyczył mi swoje piękne narty z kijkami bambusowymi, rodzice przy okazji zrobili mi zdjęcie na tych nartach. Zdjęcia naszej rodzinie zwykle robił pan Zygmunt Tomczyński, jeszcze wówczas na negatywach szklanych wielkości pocztówki. Pan Zygmunt mieszkał za mostkiem na Dolistówce, domek ten uchował się do dziś.

Bardzo lubiłem jeździć na nartach, więc potem tata odkupił od znajomej nauczycielki ładne jesionowe narty zakopiańskie, okucia trzymające buty były metalowe a wiązania wykonane z mocnej rymarskiej skóry. Drewno lakierowane jasną politurą. Kolega po sąsiedzku Janusz Czernik też miał narty z Zakopanego, jeszcze ładniejsze od moich, politurowane mahoniową barwą, błyszczały z daleka.

Zjeżdżaliśmy z nasypu kolejowego na łąki przy Dolistówce (dziś tam jest nowa Piastowska) lub z pagórków w lesie w Pieczurkach. A gdy rzeczka wylała na łąkach powstawało wspaniałe lodowisko, ciągnące się od Piasta do Warszawskiej. Po gładkiej tafli ślizgaliśmy się na łyżwach, oczywiście kto je posiadał. Inni robili łyżwy własnym sumptem z kawałka drewna okutego stalowym drutem od spodu, przywiązywało się je sznurkiem do butów i jazda na lód.

Dorośli, chcąc się spotkać wieczorami znaleźli sposób na godzinę policyjną. W płotach porobili tajemne furtki albo zostawili specjalnie sztachety na jednym gwoździu i tak nie wychodząc na ulicę mogli odwiedzać się nawzajem, a w razie zagrożenia uciekać wprost na pola.

Jak patrzę na stare fotografie, to wspominam wiele takich miłych wspólnych spotkań, latem na prywatkach na podwórzach, czy przy zasłoniętych oknach na sylwestra. Przy patefonie i winylowych płytach tańczono, bawiono się, zapominając chociaż na chwilę o wojnie.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny