Pamiętne chwile w życiu Pana Antoniego
(fot. Fot. Archiwum rodzinne)
Antoni Otyś spisał dzieje swojej rodziny. Zaczynają się od 1884 roku, kiedy urodził się jego ojciec i obejmują życie kilku pokoleń aż do czasów współczesnych. To piękne wspomnienia o rodzicach, rodzeństwie i drodze, jaką sam przeszedł.
Dom rodzinny był we wsi Suchcice pod Ostrołęką. Rodzice mieli dziewięcioro dzieci - opowiada Antoni Otyś. - Ich pierwszy syn Stanisław zmarł w wieku zaledwie 10 miesięcy. Bardzo szybko też zmarła córka Teresa, mając niespełna dwa lata. Ja byłem ostatni z rodzeństwa, urodziłem się w 1927 r.
Było nas dużo, ale jakoś sobie radziliśmy. Mama miała maszynę krawiecką, więc szyła sąsiadom, za co dostawała dodatkową zapłatę. Ojciec, zwłaszcza zimą, pracował w lesie przy wywózce drzewa. A dzieci, w miarę dorastania, pomagały jak mogły w utrzymaniu rodziny. Najstarsza siostra Hanka w czerwcu 1928 r. po ukończeniu trzeciej klasy gimnazjum wyjechała do Warszawy. Kuzynka załatwiła jej pracę opiekunki do dziecka u państwa Rapackich (Adam Rapacki był później ministrem spraw zagranicznych). Otrzymała tam pokoik do swojej dyspozycji, pełne wyżywienie i kilkadziesiąt złotych pensji.
Zmobilizowano ją do nauki, po zdaniu matury rozpoczęła pracę w fabryce aparatów elektrycznych Szpotański i spółka na Grochowie. A na swoje miejsce ściągnęła młodszą siostrę Zofię.
Brat Janek pracował jako parobek u bogatych gospodarzy. W 1937 r. powołany został do wojska do 18 pułku artylerii lekkiej w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej, tu zastała go wojna. W bitwie pod Łętownicą dostał się do niewoli, znalazł się w obozie niemieckim koło Królewca i tam trafił z dwunastu jeńcami na roboty w majątku. Pewnego dnia do stołówki wszedł oficer w stopniu kapitana. Nadzorcą nad nimi był stary Mazur, który mówił po polsku. Kapitan chodził, pytał jak im się pracuje, zatrzymał się przy moim bracie. My się znamy - powiedział. Zabrzmiało groźnie. Otóż pod Paprocią 18 dywizja, w której służył Janek, rozbiła niemiecką dywizję pancerną. Część żołnierzy uciekła, resztę wzięto do niewoli, w tym tego kapitana. Janek był w ochronie dowódcy sztabu i pilnował go kilka dni. Przestraszył się, że teraz Niemiec weźmie odwet na nim. No i rzeczywiście brata wezwano wieczorem do pałacu na sąd. Ale kapitan powiedział: jak ja byłem u ciebie w niewoli, to dobrze mnie traktowałeś, to i ja teraz będę ciebie dobrze traktował. Zabrano brata z ogólnego baraku, dostał pokoik, woził mleko do mleczarni, nie pracował już tak ciężko w polu. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się znacznie później, bo aż do grudnia nie mieliśmy o nim żadnych wiadomości. Przyszła wigilia, naszykowana wieczerza i naraz stukanie do drzwi. Zjawia się Janek, cały i zdrowy. Okazało się, że we czterech uciekli z niewoli. I wtedy brat powiedział do mnie: masz być zawsze człowiekiem dla drugiego, bo nie wiesz, co cię w życiu spotka. Do dziś to pamiętam.
Ale radość trwała krótko, wkrótce przyszło dwóch oficerów niemieckich i łamaną polszczyzną jeden ostrzegł, żeby brat się ukrył, bo przyjdą po niego. I następnego dnia Janek przeszedł granicę z Rosjanami.
Drugi brat Stanisław w pierwszych dniach wojny zgłosił się na ochotnika do wojska, został wcielony do 5 pułku w Wojciechowiętach. W 1942 r. podczas przekraczania granicy w rejonie Grodziska zatrzymali go Niemcy. Znalazł się na Pawiaku, potem z transportem był wysłany do Majdanka. Udało mu się uciec i wrócił szczęśliwie do domu.
Ale w dziejach rodziny były i momenty tragiczne. W połowie marca 1945 r. siostra Hanka przywiozła z Warszawy wiadomość o śmierci Jadwigi (obie walczyły w powstaniu). Był to wielki cios dla wszystkich, a szczególnie dla rodziców, którzy stracili kolejne dziecko - wspomina pan Antoni. - I to jeszcze w takich okolicznościach. Bo było piękne słoneczne przedpołudnie. Jadwiga tego dnia skończyła dyżur w szpitalu. Wzięła książkę, wyszła na balkon, usiadła na leżaku i czytała. Nagle na ulicy padł strzał z automatu. To milicjant strzelił na wiwat. Zbłąkany pocisk trafił Jadwigę prosto w brzuch. Mimo natychmiastowej pomocy nie udało się jej uratować. Miała zaledwie 22 lata. Przed śmiercią odzyskała na chwilę przytomność, prosiła, by wszystkich od niej pożegnać. Życzyła też sobie, by nie szukać i nie sądzić tego, który strzelał, bo to nikomu nie pomoże. Pochowana została na cmentarzu na Bródnie, w pobliżu kolegów poległych w powstaniu.
Razem z tą tragiczną wiadomością Hanka przekazała rodzicom list od dowódcy Jadwigi z powstania. Opisywał jej brawurowe akcje podczas walk. Była bardzo odważna. Nie znała strachu, nie było dla niej zadań niemożliwych do wykonania. Stawiała czoło śmierci, często prowokowała los, ale z każdej sytuacji wychodziła zwycięsko. Mimo tych słów pociechy i współczucia długo nie mogliśmy wrócić do równowagi. Nie mogliśmy pogodzić się z tym, że Jadwiga przeżyła piekło wojny, okupacji i powstania, podczas którego nie była nawet ranna, a zginęła teraz w czasie pokoju, daleko od frontu i wroga, od przypadkowej kuli polskiego milicjanta.
Interesujące są też osobiste wspomnienia Antoniego Otysia, choćby o szkole za jego czasów, które dla dzisiejszej młodzieży mogą dać dużo do myślenia.
Szkoła w Suchcicach mieściła się w dwóch niewielkich pokoikach wynajmowanych u dwóch gospodarzy. Uczyło dwóch nauczycieli. Kierownikiem szkoły był pan Jarmuła, a jego zastępczynią pani Kozikowska. Nauczyciele oprócz przekazywania ogólnej wiedzy przewidzianej programem nauczania, stosowali różne metody wychowawcze, do najczęstszych należała koza i łapy. Koza oznaczała pozostawienie ucznia za jakieś przewinienie po lekcjach na 1 - 2 godziny. Ale można było ją zamienić na łapy. Chętny na taką zamianę wyciągał przed siebie rękę, dłonią do góry i otrzymywał odpowiednią dawkę razów rzemieniem albo drewnianą linijką, które głośno odliczał. Ustalony przelicznik to było pięć łap za godzinę kozy.
Mimo to do dziś wspominam pana Jarmułę i panią Kozikowską z wielkim szacunkiem. To oni zaszczepili we mnie zamiłowanie do książki i nauki, uczyli szacunku dla rodziców, rodzeństwa, ludzi i ojczyzny - podkreśla Antoni Otyś.
Jego droga zawodowa to też długa i ciekawa opowieść. W 1948 r. otrzymał powołanie do wojska, do 11 brygady Wojsk Ochrony Pogranicza w Białymstoku. Został żołnierzem. Przeszedł całą karierę oficerską. Służył w różnych miejscowościach. Po wielu latach przeniósł się do Białegostoku i pracował w Akademii Medycznej, w studium wojskowym. W 1979 r. przeszedł na emeryturę.
- Z licznego rodzeństwa tylko ja żyję - mówi Antoni Otyś. - Ale cieszę się, że zdążyłem spisać naszą historię i przekazać ją całej rodzinie. Niech młodzi wiedzą, skąd ich korzenie.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?