Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tragiczny wypadek. Mundurowy strzelił na wiwat, zabił 22-latkę na balkonie.

Alicja Zielińska
Milicjant strzelił na wiwat. Pocisk zabił młodą dziewczynę.
Milicjant strzelił na wiwat. Pocisk zabił młodą dziewczynę. Fot. sxc.hu
Było piękne słoneczne przedpołudnie. Jadwiga tego dnia skończyła dyżur w szpitalu. Wzięła książkę, wyszła na balkon, usiadła na leżaku i czytała. Nagle na ulicy padł strzał z automatu. To milicjant strzelił na wiwat. Zbłąkany pocisk trafił Jadwigę prosto w brzuch.
Pamiętne chwile w życiu Pana Antoniego
Pamiętne chwile w życiu Pana Antoniego Fot. Archiwum rodzinne

Pamiętne chwile w życiu Pana Antoniego
(fot. Fot. Archiwum rodzinne)

Antoni Otyś spisał dzieje swojej rodziny. Zaczynają się od 1884 roku, kiedy urodził się jego ojciec i obejmują życie kilku pokoleń aż do czasów współczesnych. To piękne wspomnienia o rodzicach, rodzeństwie i drodze, jaką sam przeszedł.

Dom rodzinny był we wsi Suchcice pod Ostrołęką. Rodzice mieli dziewięcioro dzieci - opowiada Antoni Otyś. - Ich pierwszy syn Stanisław zmarł w wieku zaledwie 10 miesięcy. Bardzo szybko też zmarła córka Teresa, mając niespełna dwa lata. Ja byłem ostatni z rodzeństwa, urodziłem się w 1927 r.

Było nas dużo, ale jakoś sobie radziliśmy. Mama miała maszynę krawiecką, więc szyła sąsiadom, za co dostawała dodatkową zapłatę. Ojciec, zwłaszcza zimą, pracował w lesie przy wywózce drzewa. A dzieci, w miarę dorastania, pomagały jak mogły w utrzymaniu rodziny. Najstarsza siostra Hanka w czerwcu 1928 r. po ukończeniu trzeciej klasy gimnazjum wyjechała do Warszawy. Kuzynka załatwiła jej pracę opiekunki do dziecka u państwa Rapackich (Adam Rapacki był później ministrem spraw zagranicznych). Otrzymała tam pokoik do swojej dyspozycji, pełne wyżywienie i kilkadziesiąt złotych pensji.

Zmobilizowano ją do nauki, po zdaniu matury rozpoczęła pracę w fabryce aparatów elektrycznych Szpotański i spółka na Grochowie. A na swoje miejsce ściągnęła młodszą siostrę Zofię.

Brat Janek pracował jako parobek u bogatych gospodarzy. W 1937 r. powołany został do wojska do 18 pułku artylerii lekkiej w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej, tu zastała go wojna. W bitwie pod Łętownicą dostał się do niewoli, znalazł się w obozie niemieckim koło Królewca i tam trafił z dwunastu jeńcami na roboty w majątku. Pewnego dnia do stołówki wszedł oficer w stopniu kapitana. Nadzorcą nad nimi był stary Mazur, który mówił po polsku. Kapitan chodził, pytał jak im się pracuje, zatrzymał się przy moim bracie. My się znamy - powiedział. Zabrzmiało groźnie. Otóż pod Paprocią 18 dywizja, w której służył Janek, rozbiła niemiecką dywizję pancerną. Część żołnierzy uciekła, resztę wzięto do niewoli, w tym tego kapitana. Janek był w ochronie dowódcy sztabu i pilnował go kilka dni. Przestraszył się, że teraz Niemiec weźmie odwet na nim. No i rzeczywiście brata wezwano wieczorem do pałacu na sąd. Ale kapitan powiedział: jak ja byłem u ciebie w niewoli, to dobrze mnie traktowałeś, to i ja teraz będę ciebie dobrze traktował. Zabrano brata z ogólnego baraku, dostał pokoik, woził mleko do mleczarni, nie pracował już tak ciężko w polu. Ale o tym wszystkim dowiedzieliśmy się znacznie później, bo aż do grudnia nie mieliśmy o nim żadnych wiadomości. Przyszła wigilia, naszykowana wieczerza i naraz stukanie do drzwi. Zjawia się Janek, cały i zdrowy. Okazało się, że we czterech uciekli z niewoli. I wtedy brat powiedział do mnie: masz być zawsze człowiekiem dla drugiego, bo nie wiesz, co cię w życiu spotka. Do dziś to pamiętam.

Ale radość trwała krótko, wkrótce przyszło dwóch oficerów niemieckich i łamaną polszczyzną jeden ostrzegł, żeby brat się ukrył, bo przyjdą po niego. I następnego dnia Janek przeszedł granicę z Rosjanami.

Drugi brat Stanisław w pierwszych dniach wojny zgłosił się na ochotnika do wojska, został wcielony do 5 pułku w Wojciechowiętach. W 1942 r. podczas przekraczania granicy w rejonie Grodziska zatrzymali go Niemcy. Znalazł się na Pawiaku, potem z transportem był wysłany do Majdanka. Udało mu się uciec i wrócił szczęśliwie do domu.

Ale w dziejach rodziny były i momenty tragiczne. W połowie marca 1945 r. siostra Hanka przywiozła z Warszawy wiadomość o śmierci Jadwigi (obie walczyły w powstaniu). Był to wielki cios dla wszystkich, a szczególnie dla rodziców, którzy stracili kolejne dziecko - wspomina pan Antoni. - I to jeszcze w takich okolicznościach. Bo było piękne słoneczne przedpołudnie. Jadwiga tego dnia skończyła dyżur w szpitalu. Wzięła książkę, wyszła na balkon, usiadła na leżaku i czytała. Nagle na ulicy padł strzał z automatu. To milicjant strzelił na wiwat. Zbłąkany pocisk trafił Jadwigę prosto w brzuch. Mimo natychmiastowej pomocy nie udało się jej uratować. Miała zaledwie 22 lata. Przed śmiercią odzyskała na chwilę przytomność, prosiła, by wszystkich od niej pożegnać. Życzyła też sobie, by nie szukać i nie sądzić tego, który strzelał, bo to nikomu nie pomoże. Pochowana została na cmentarzu na Bródnie, w pobliżu kolegów poległych w powstaniu.

Razem z tą tragiczną wiadomością Hanka przekazała rodzicom list od dowódcy Jadwigi z powstania. Opisywał jej brawurowe akcje podczas walk. Była bardzo odważna. Nie znała strachu, nie było dla niej zadań niemożliwych do wykonania. Stawiała czoło śmierci, często prowokowała los, ale z każdej sytuacji wychodziła zwycięsko. Mimo tych słów pociechy i współczucia długo nie mogliśmy wrócić do równowagi. Nie mogliśmy pogodzić się z tym, że Jadwiga przeżyła piekło wojny, okupacji i powstania, podczas którego nie była nawet ranna, a zginęła teraz w czasie pokoju, daleko od frontu i wroga, od przypadkowej kuli polskiego milicjanta.

Interesujące są też osobiste wspomnienia Antoniego Otysia, choćby o szkole za jego czasów, które dla dzisiejszej młodzieży mogą dać dużo do myślenia.

Szkoła w Suchcicach mieściła się w dwóch niewielkich pokoikach wynajmowanych u dwóch gospodarzy. Uczyło dwóch nauczycieli. Kierownikiem szkoły był pan Jarmuła, a jego zastępczynią pani Kozikowska. Nauczyciele oprócz przekazywania ogólnej wiedzy przewidzianej programem nauczania, stosowali różne metody wychowawcze, do najczęstszych należała koza i łapy. Koza oznaczała pozostawienie ucznia za jakieś przewinienie po lekcjach na 1 - 2 godziny. Ale można było ją zamienić na łapy. Chętny na taką zamianę wyciągał przed siebie rękę, dłonią do góry i otrzymywał odpowiednią dawkę razów rzemieniem albo drewnianą linijką, które głośno odliczał. Ustalony przelicznik to było pięć łap za godzinę kozy.

Mimo to do dziś wspominam pana Jarmułę i panią Kozikowską z wielkim szacunkiem. To oni zaszczepili we mnie zamiłowanie do książki i nauki, uczyli szacunku dla rodziców, rodzeństwa, ludzi i ojczyzny - podkreśla Antoni Otyś.

Jego droga zawodowa to też długa i ciekawa opowieść. W 1948 r. otrzymał powołanie do wojska, do 11 brygady Wojsk Ochrony Pogranicza w Białymstoku. Został żołnierzem. Przeszedł całą karierę oficerską. Służył w różnych miejscowościach. Po wielu latach przeniósł się do Białegostoku i pracował w Akademii Medycznej, w studium wojskowym. W 1979 r. przeszedł na emeryturę.

- Z licznego rodzeństwa tylko ja żyję - mówi Antoni Otyś. - Ale cieszę się, że zdążyłem spisać naszą historię i przekazać ją całej rodzinie. Niech młodzi wiedzą, skąd ich korzenie.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny