Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Tomasz Bagiński: Zamiast dyplomu mam papierek z nominacją do Oscara

Tomasz Mikulicz
Impreza po Oscarach to jest tzw. bal u gubernatora. Wszystko dzieje się na gigantycznej sali bankietowej, biegają kelnerzy, w środku jest parkiet do tańczenia. Jest też niezłe jedzenie.
Impreza po Oscarach to jest tzw. bal u gubernatora. Wszystko dzieje się na gigantycznej sali bankietowej, biegają kelnerzy, w środku jest parkiet do tańczenia. Jest też niezłe jedzenie. Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Każdemu, kto zaczyna trochę więcej zarabiać i odnosi jakiś sukces, zaczyna odbijać palma. Prawdopodobnie mnie również trochę odbiła - mówi Tomasz Bagiński, rysownik, twórca animacji, reżyser.

Kurier Poranny: Często przyjeżdża Pan do Białegostoku?

Tomasz Bagiński, laureat Złotych Kluczy "Kuriera Porannego", nominowany do Oscara za "Katedrę", a w tym roku z szansą na nominację za "Kinematografa": Odwiedzam Białystok lotniska, nie miałoby to, niestety, nawet takiego czysto biznesowego uzasadnienia.

Pan jest chłopakiem z osiedla Piasta.

- Czuję się na pewno białostoczaninem. Jak spotykam białostoczanina gdzieś podczas moich wojaży, to zawsze mamy wspólne wspomnienia i mamy o czym rozmawiać. Nie są to ludzie z konkretnych osiedli. Dopóki się nie wyjedzie do naprawdę dużego ośrodka, np. Warszawy, te białostockie sprawy związane z podziałem osiedlowym nie są takie drastyczne. To w Warszawie czy Krakowie można powiedzieć, że są jakieś potworne różnice między osiedlami. Białystok niż z jakiegoś konkretnego osiedla.

A my mamy Pana za światowca. Czy taka łatka pomaga w karierze?

- Weźmy pod uwagę parę rzeczy. Po pierwsze, świat filmowy jest duży, jest naprawdę duży. Ja jeszcze mam przed sobą sporo wspinaczki do tego, żeby być gdzieś tam bliżej szczytu piramidy i móc sobie przylepiać jakieś łatki światowca czy filmowca. Na razie zrobiłem trzy krótkie filmy, które mają sporo sukcesów, bardzo dużo reklam, które też czasem są jakoś dobrze odbierane, oraz parę dziwnych projektów dla dziwnych teatrów. Jest jeszcze dużo do zrobienia. Owszem, jeżdżę po świecie. Poznałem trochę ludzi, którzy są w tym ważni. Zresztą w pewnym sensie to branża taka jak każda inna. Gdybym się zajmował światowym handlem tekstyliami, to też jeździłbym po świecie.

A jaki był Pana pierwszy kontakt z wielkim światem? Woda sodowa nie uderzyła do głowy po sukcesie "Katedry"?

- Zaczęło się od filmu "Rain", który wiele dla mnie znaczył, bo pozwolił mi zacząć pracę w firmie, w której teraz pracuję. Dopiero później przyszła "Katedra", dlatego w moim mniemaniu nie był to taki zupełny debiut, co też mi troszeczkę pomogło. No cóż, tak to już jest, że każdemu, kto zaczyna trochę więcej zarabiać i odnosi jakiś sukces, to zaczyna odbijać palma. Prawdopodobnie mnie również trochę odbiła. Zawsze jednak staram się stąpać twardo po ziemi. Jestem rocznikiem '76, więc pamiętam dość dobrze szarość ulic, sklepów i to wszystko, co było związane z okresem przed 1989 rokiem. Jakoś więc ten blichtr kolorowego świata nigdy mną nie zawładnął, bo wiem, jak bardzo jest on płytki i powierzchowny.

A jak to było, kiedy dowiedział się Pan, że będzie musiał w ten blichtr jednak wejść, kiedy wybrał się Pan na słynną galę oscarową?

- Na pewno musiałem kupić sobie smoking. No cóż, nie ukrywajmy, że zarówno ja, jak i producent byliśmy na początku drogi. Trzeba było wydać bardzo dużo pieniędzy na samą wycieczkę, hotele i tym podobne sprawy. Nawet tak prozaiczne rzeczy jak smoking i buty okazały się sporym wydatkiem. Trochę to śmiesznie wyszło, bo okazało się, że cały ten dresscode, który obowiązuje w USA, jest dużo luźniejszy niż w Europie. Dlatego też na gali oscarowej nie trzeba było mieć smokingu. No ale wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy. Pamiętam też, że nie stać nas było na wypożyczenie limuzyny, więc podjechaliśmy takim odrapanym, białym chevroletem z wypożyczalni. I mam wrażenie, że się tym troszeczkę wyróżnialiśmy. Wszystkie samochody dookoła wyglądały na superdrogie, a myśmy tam wjechali starym gratem i wysiedliśmy w czwórkę czy w piątkę, wciśnięci w te swoje stroje galowe. .

Jak wyglądała sama gala?

- Ta impreza to jest program telewizyjny. Trzeba sobie uświadomić, że jest to przygotowane jako show dla telewidzów, dlatego wcale nie wygląda tak fajnie ze strony człowieka tam zaproszonego. Cztery godziny z hakiem się tam siedzi. Całe szczęście, że można wyjść w trakcie przerwy na reklamy. Ciekawostką jest, że na sali przebywa bardzo dużo wynajętych statystów. Kiedy więc z gali wychodzi na przykład Jack Nicholson, żeby wypić wino czy pójść do toalety, to jego miejsce zajmują statyści. Wtedy kamera biega po innych miejscach sali, a z daleka widać, że Nicholson wciąż tam siedzi. Szczerze powiedziawszy, na gali na pewno się dużo dzieje, ale tak naprawdę człowiek się tam trochę nudzi.

Moim zdaniem, dużo ciekawsza jest impreza, która odbywa się trzy tygodnie wcześniej, kiedy się rozdaje nominacje. Jest to bardzo rzadko transmitowane, w Polsce chyba nigdy. Rozdanie nominacji odbywa się w dosyć kameralnych warunkach, przy okazji bardzo dobrego lunchu. Wszyscy nominowani są wymieszani ze sobą i siedzą przy 8-osobowych stolikach. Pamiętam, że przy mnie siedział Michael Mann, jeden z moich ulubionych reżyserów, i mogłem sobie z nim pogadać.

A słynna impreza po Oscarach jest atrakcyjna?

- Impreza po Oscarach to jest tzw. bal u gubernatora. Wszystko dzieje się na gigantycznej sali bankietowej, biegają kelnerzy, w środku jest parkiet do tańczenia. Jest też niezłe jedzenie. Nie to, co na samej imprezie oscarowej. Jak się wychodziło na korytarz, to była zimna pizza i jakieś fatalne wino. I takie to rzeczy jadły wielkie gwiazdy.

Wróćmy z wielkiego świata na ziemię i porozmawiajmy trochę o odbiorze "Katedry".

- Można powiedzieć, że mnie akurat się poszczęściło, bo "Katedra" podobała się ludziom. Jeżeli chodzi o krytyków, to nawet jeżeli film się nie podobał, to ocen negatywnych było dużo mniej niż pozytywnych. Zauważyłem, że "Katedra" była zawsze odbierana przez pryzmat takiego szarego ludka z Polski, który gdzieś tam w piwnicy stworzył coś, co zrobiło wielką karierę. Wydaje mi się więc, że dzięki temu dostałem trochę taryfy ulgowej. Chociaż jak sobie przypomnę, to pojawiło się kilka uwag i one mnie trochę ruszyły. Było to zaraz po ukończeniu projektu, kiedy byłem już bardzo wyczerpany psychicznie. Wielu nie spodobało się na przykład, że nie chciałem za szybko wypuścić "Katedry" do Internetu. W tym czasie jednak bardzo mi zgrubiała skóra na plecach i teraz krytyka mnie praktycznie nie rusza.

Wiem, że rzucił Pan architekturę, by robić filmy. Rodzice nie protestowali? Nie mówili: Synu, co ty robisz?

- Dojrzewałem trochę do tej decyzji. Najpierw poszedłem na urlop dziekański i zacząłem pracować w studiu grafiki. Praca mi się strasznie spodobała. Była czymś innym od tego, do czego byłem przyzwyczajony. Zawsze niezbyt dobrze się czułem w szkole. Nawet jak mi dobrze szło, to wiedziałem, że to wszystko jest na niby. A kiedy zacząłem pracować, to zaczęło się już prawdziwe życie, prawdziwy stres. A trzeba wiedzieć, że ja trochę lubię ten cały stres i dość dobrze znoszę sytuacje nerwowe. Stres na wydziałach jest trochę sztuczny. Bo co może nas spotkać? Możemy dostać dwóję. Ot, wielkie mi halo. Kiedy więc zacząłem pracować i okazało się, że jak np. coś zawalę, to firma może upaść, to ten poziom odpowiedzialności ma już zupełnie inną jakość niż na uczelniach. I to jest dużo fajniejsze.

Co by się stało, gdyby się nie udało?

- Nie wiem. Wiem tylko, że nigdy nie chciałem być architektem. Poszedłem na architekturę, bo nie dostałem się na ASP, na animację. Początkowo plan był taki, żeby przemęczyć się rok na architekturze i zdać na tę ASP, ale nie było to takie proste. Przyjechałem przecież do Warszawy po to, by robić filmy. I tak oto będąc na studiach, zrobiłem "Deszcz". Potem zaniosłem go do studia Platige Image, które składało się wtedy z dwóch osób. Chciałem robić filmy i równocześnie się uczyć. Wytrzymałem może trzy miesiące. To już był inny świat. To tak, jakbym wrócił do przedszkola i musiał się starać o rzeczy, które straciły dla mnie jakiekolwiek znaczenie.

Wtedy to wpadłem na pomysł, że skoro nie skończę studiów, to jedynym sposobem, by przekonać do tego rodziców, będzie zrobienie filmu krótkometrażowego tak dobrze, żeby to on był moim dyplomem. I tak oto teraz zamiast dyplomu architekta mam taki papierek z nominacją do Oscara. Nie mówię, że to się uda każdemu. Nie namawiam do rzucania studiów, bo dla 95 procent ludzi lepszym wyborem będzie jednak pozostanie na uczelni. Ale z drugiej strony, jeżeli się wierzy, że jest się jednym z tej pozostałej piątki i umie się strasznie ciężko pracować, to wtedy wszystko jest możliwe.

A teraz trzeci raz będzie Pan miał szansę na Oscara. Może to jest trochę jak ze Stevenem Spielbergiem, który tyle razy był nominowany i na statuetkę czekał tyle czasu?

- Na pewno w moim przypadku mamy do czynienia z inną skalą niż w przypadku Stevena Spielberga. Bardzo bym chciał robić pełne metraże i za każdym razem być nominowanym. No cóż, zobaczymy, jak to będzie. Na razie czekam do lutego. Kiedy okaże się, czy "Kinematograf" będzie nominowany. Zresztą już mam za sobą jeden sukces w postaci nominacji "Katedry" i jeden zawód, kiedy to do nominacji nie dostała się "Sztuka spadania". Wiem mniej więcej, jak to smakuje, więc teraz niczego nie oczekuję.

A jak to jest z producentami? Ciężko ich znaleźć, mimo że się było nominowanym do Oscara?

- Ciężko. Zresztą czy jest coś łatwego w tym życiu? Gdyby było łatwo znaleźć producenta na dobry film, to powstawałyby tylko dobre filmy i nie bylibyśmy w stanie rozpoznać, który jest dobry, a który nie. Oglądałem ostatnio walkę Pudziana. Facet pokazał, że jest zawzięty jak mało kto i że jak się chce, to można zrobić wszystko.Gdyby to, co on osiągnął, było proste do zdobycia, to frajda z oglądania walk takiego gościa byłaby żadna.

Ile trzeba mieć pieniędzy, żeby zrealizować animację taką jak w "Kinematografie"?

- Nie chcę mówić o pieniądzach. Są to na pewno duże kwoty. Akurat "Kinematograf" kosztował nas wyjątkowo dużo. A to dlatego, że chociaż jest to film krótkometrażowy, chcieliśmy go zrobić tak, jak się robi normalne filmy. Miał to być test naszych możliwości przed długim metrażem. Chcieliśmy zobaczyć, ile to wszystko kosztuje, jeżeli płaci się ludziom za każdą zrobioną sekundę, za wszystkie modele, wszystkie tekstury itd.

Okazało się, że nasze szacunki były co najmniej trzykrotnie zaniżone. Nie oznacza to, że robiąc krótki metraż, trzeba mieć jakieś duże pieniądze. Na przykład "Katedrę" zrobiłem sam, a wydane na to pieniądze to były tak naprawdę pieniądze na życie. Moje koszty utrzymania były wtedy minimalne. A pamiętajmy, że z krótkiego metrażu nie ma praktycznie zysku. To zawsze jest trochę hobby. To taka rzecz, która powstaje po to, by mieć pieniądze z zupełnie innych projektów. Utrzymuję się głównie z reklam i efektów specjalnych.

A co lubi Pan robić poza tworzeniem filmów?

- Jeżdżę na motorze, trochę trenuję kung-fu, ale to tak bardziej rozrywkowo. Gdyby koś mnie zaatakował na ulicy, od razu ucieknę.

Jaka według Pana będzie przyszłość grafiki?

- Na pewno będzie jej coraz więcej. A efekty specjalne nie są już takie specjalne, bo można je znaleźć praktycznie w każdej produkcji. Stały się one narzędziem do robienia filmów.

Czy grafika zastąpi kiedyś żywych aktorów?

- Pewnie ożywi się aktorów już dawno nieżyjących. Niektórzy będą sprzedawać licencję na wykorzystanie swoich twarzy. Mieliśmy niezły tego przykład w ostatnim "Terminatorze", kiedy na chwilę na ekranie pojawił się cyfrowy Arnold Schwarzenegger. Może za jakieś 20 lat będzie można wręcz wejść w film umysłem. Ale co się naprawdę stanie, to nie mam pojęcia.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny