Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Straż pożarna dobra na wszystko. Akryl z tipsów przyczyną wezwania

Wojciech Oksztol
Nawet palącej się sterty śmieci w bramie niezamieszkałej kamienicy nie można lekceważyć
Nawet palącej się sterty śmieci w bramie niezamieszkałej kamienicy nie można lekceważyć Wojciech Oksztol
Czujniki przeciwpożarowe, które wzniecają alarm, bo uszkodziła je wilgoć. Trudny do zniesienia fetor, wydobywający się z przeterminowanej i rozszczelnionej puszki z karmą dla psów. Agresywny kot, który nie życzy sobie wizyty u weterynarza. To tylko kilka przypadków, kiedy na pomoc wzywamy straż pożarną.

Każdego dnia kilkaset osób dzwoni do dyżurnego straży pożarnej z prośbą o pomoc. Strażacy mają opinię tych, którzy nigdy nie odmówią człowiekowi w potrzebie. Wzywamy ich do pożaru, wypadku czy powodzi. Zajmą się agresywnymi szerszeniami, usuną gałąź, która tarasuje drogę, ale zdejmą też z drzewa kotka czy uratują bociany, które wypadły z gniazda. Nic więc dziwnego, że to numer 998 wykręcamy zawsze, kiedy dzieje się coś złego.

Zdarzają się jednak telefony, które na długą zostają w pamięci. Choć strażacy starają się od razu weryfikować zgłoszenia i wyłapywać fałszywe lub nieuzasadnione, czasem muszą poświęcić nawet kilka godzin pracy z powodu czyjejś głupoty.

W białostockiej komendzie do legendy przeszła już opowieść o mieszkance jednego z bloków przy ulicy Dojnowskiej. Kobieta zadzwoniła do straży z prośbą o pomoc.

- Z instalacji elektrycznej wydobywa się dym - powiedziała.

Na pomoc wysłano kilku strażaków. Jednak kiedy przyjechali na miejsce, nie zauważyli żadnego dymu. Wszystko wydawało się w porządku. Zapytali więc właścicielkę mieszkania, co ją zaniepokoiło. Jej odpowiedź zwaliła ich z nóg.

Kobieta oznajmiła, że właściwie nic się nie stało. Straż wezwała tylko po to, żeby mundurowi pomogli jej wkręcić żarówkę pod sufitem.

Karma dla psów i lakier do paznokci

W sierpniu ubiegłego roku białostoccy strażacy odebrali telefon z łapskiego supermarketu. Ochrona zauważyła, że w sklepie unosi się podejrzany zapach.

- Kiedy na miejsce przyjechała straż, trwała właśnie ewakuacja klientów i pracowników - opowiada Paweł Ostrowski, rzecznik białostockich strażaków.

Na zewnątrz było już około 40 osób. Kolejne 30 ewakuowali ratownicy. Rozpoczęły się poszukiwania źródła przykrego zapachu.

Już po chwili okazało się, że urządzenia pomiarowe nie wykazały w powietrzu stężeń wybuchowych. Woń, owszem była nieprzyjemna, ale nie drażniła oczu ani gardła. Nikt z klientów ani pracowników nie skarżył się na jakiekolwiek dolegliwości.

- Ale przecież coś śmierdzi - przekonywała ochrona sklepu.

Wznowiono poszukiwania. Policjanci sprawdzili nagrania z monitoringu. Nie zauważyli niczego, co mogłoby budzić podejrzenia. Także klimatyzacja nie miała z zapachem nic wspólnego.

Po prawie dwóch godzinach poszukiwań w końcu odkryto źródło smrodu. Poszukiwania doprowadziły do rozsadzonej konserwy z karmą dla psów.

- Z puszki wydobywał się fetor, który rozprzestrzeniał się po sklepie - mówi Ostrowski.

Skonsultowano sprawę z sanepidem. Ten polecił zamknąć obiekt do wyjaśnienia.

Strażacy często są wzywani do identyfikacji podejrzanych substancji. Kiedyś wezwano ich na ulicę Antoniukowską w Białymstoku. Mieszkańcy bloku twierdzili, że gdzieś ulatnia się gaz. Na miejscu okazało się jednak, że przyczyna zapachu była o wiele bardziej prozaiczna. Jedna z sąsiadek po prostu robiła sobie tipsy na paznokciach. Mieszkańcom przeszkadzał zapach akrylu.

Zagubiony wędkarz

Innym razem przez siedem godzin poszukiwali zaginionego wędkarza. Mężczyzna wyszedł na ryby nad Narew późnym popołudniem w październiku 2010 roku. Około godziny 20 wycieczony zadzwonił na policję.

- Zabłądziłem. Pomóżcie - mówił mundurowym. - Jestem w okolicach miejscowości Rzędziany. Wszędzie widzę tylko trzciny.

Ruszyły poszukiwania. Niestety, nad Narwią w okolicach Rzędzian trzciny rosną wszędzie. Nie były zbyt dobrym znakiem szczególnym.

Po pewnym czasie kontakt z zaginionym się urwał.

Na miejsce wysłano trzy ekipy. Pierwszą stanowili policjanci wyposażeni w dalekosiężny reflektor i psa tropiącego. Przeszukiwali teren wzdłuż lewego brzegu rzeki w stronę miejscowości Babino. Do drugiej grupy trafili policjanci i strażak - ratownik. Mieli ze sobą kamerę termowizyjną. Oni szukali wędkarza z prawej strony Narwi. Szli się w stronę Radul. W trzeciej grupie byli sami strażacy. Przeszukiwali las wzdłuż starorzecza.

Zaginionego 32-letniego mężczyznę odnaleziono dopiero około godziny 3 w nocy, w lesie. Był wycieńczony i przemarznięty. Jego zdrowiu nie zagrażało jednak niebezpieczeństwo. Ratownicy go ogrzali i przekazali rodzinie.

W poszukiwaniu klucza

Fałszywy alarm otrzymali też swego czasu strażacy z jednego ze szpitali w Białymstoku. O pożarze powiadomiła ich portierka. W budynku uruchomił się alarm przeciwpożarowy. Strażacy odczytali na wyświetlaczu: alarm pożarowy II stopnia w strefie 1, korytarz parter.

W pełnym oporządzaniu i w maskach tlenowych funkcjonariusze rozpoczęli przeszukiwanie parteru szpitala. Sześć osób sprawdzało po kolei wszystkie pomieszczenia. Większość była jednak zamknięta. Portierka kolejno donosiła klucze do każdego z pokoi, co znacznie wydłużało czas akcji. Nigdzie nie było śladu dymu ani ognia.

Strażacy zaczęli przeszukiwać piwnice. Ratownicy trafili tu na dwa zamknięte na głucho pomieszczenia. Poprosili o klucze.

- Nie mam - odpowiedziała portierka. - Tu potrzebny jest specjalny kod, który zna tylko kierownictwo.

Dopiero na prośbę straży skontaktowała się z szefostwem i zdobyła kody. W środku strażacy znaleźli poszukiwane czujki, które spowodowały alarm. Jednak nie uruchomił ich ogień, a woda. Czujki były zawilgocone, co spowodowało zwarcie.

Bardzo agresywny kot

Wezwania do Mruczków i Puszków strażacy dostają nawet kilka razy w miesiącu. Zwykle nieszczęsnego kociaka trzeba ściągnąć z drzewa. Ale nie zawsze.

Zdenerwowany mężczyzna zadzwonił do straży. Powiedział, że ma w domu agresywnego kota. Nie tygrysa czy lwa, ale zwykłego dachowca. Chce go złapać i zawieźć do weterynarza, ale nie daje rady. Wściekłe zwierzę już podrapało jego córkę.

- Dzwoniłem już do straży miejskiej, na policję. Sam nie daję rady. Panowie, pomóżcie - prosił strażaków.

Na ul. Wierzbową pojechał zastęp strażaków. Akcja zakończyła się szczęśliwie. Ratownicy szybko złapali czworonoga.

Do lipca tego roku strażacy odebrali 36 telefonów z fałszywymi zgłoszeniami. Przez cały zeszły rok było ich aż 72. Większość to wezwania w dobrej wierze, ale kilka można zaliczyć do wyjątkowo złośliwych i głupich. A każdy sygnał o zagrożeniu trzeba przecież sprawdzić.

Żartownisie nie zostają jednak bezkarni. Kiedy straż dochodzi do wniosku, że wezwanie było złośliwe, przekazuje sprawę policji, a ta dalej - do sądu. Za niepotrzebną akcję można zapłacić nawet kilkadziesiąt tysięcy złotych.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny