Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Ogrzewalnia. Bezdomni mieszkają tu nawet pół roku.

Tomasz Mikulicz
Jak tu trafiliśmy? Po eksmisji poszliśmy do opieki społecznej, a ta skierowała nas tutaj. Cały czas staramy się o jakieś niewielkie mieszkanie komunalne, ale na razie nic z tego nie wychodzi.
Jak tu trafiliśmy? Po eksmisji poszliśmy do opieki społecznej, a ta skierowała nas tutaj. Cały czas staramy się o jakieś niewielkie mieszkanie komunalne, ale na razie nic z tego nie wychodzi. Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Mam tu dobrych kolegów, z którymi dzielę pokój - mówi. - Razem się śmiejemy i razem płaczemy, jak to w życiu… Ogrzewalnia Caritas to dom "Szczypiorka".

Bezdomny z ogrzewalni Caritasu na Kolejowej 26A. Takich ludzi jak on jest w Białymstoku więcej, ale nie wszyscy tu trafiają. - Od dzieciństwa jestem sierotą. Wychowałem się w domu dziecka. Kiedy skończyłem 18-tkę, trzeba było rozpocząć dorosłe życie. Pracowało się to tu, to tam i mieszkało na stancjach. Jednak z roku na rok coraz bardziej zdrowie nawalało. W końcu lekarz orzekł, że jestem niezdolny do ciężkiej pracy. Zacząłem się starać o rentę… - opowiada "Szczypiorek".

W ogrzewalni mieszka od półtora roku: - Skoro nie mam pracy, to każdy grosz się liczy. Tutaj płacę 210 zł za miesiąc, nigdzie nie znalazłbym tańszej stancji. Jednak co na swoim, to na swoim! Mam nadzieję, że jak już przebrnę przez wszystkie komisje i dostanę w końcu rentę, to się stąd wyprowadzę - mówi.

I od razu dodaje, że trochę mu będzie brakowało tego miejsca. - Przede wszystkim ludzi. Mam tu dobrych kolegów, z którymi dzielę pokój. Razem się śmiejemy i razem płaczemy, jak to w życiu… - wzdycha.

"Stali" i "przechodniaki"

Poza nim w ogrzewalni mieszka "na stałe" jeszcze osiem osób.

- Generalnie można powiedzieć, że nasz świat dzieli się na dwie części - tłumaczy Czesiek. - Jak się do nas wchodzi, to po lewej mieszkają "stali", a po prawej tzw. przechodniaki. Wpadają tylko na kilka godzin, by się ogrzać i coś zjeść.

Ci ostatni nic nie płacą za pobyt.

- Dla nas, "stałych", to oni praktycznie się od siebie nie różnią. Jak jedni znikają, to zaraz na ich miejsce pojawiają się nowi. I tak w koło Macieju - macha ręką Czesiek.

Dziś przypada jego kolej na siedzenie w dyżurce.

- Ktoś musi przecież kontrolować, kto tu do nas przychodzi. Są tacy, co narobili kiedyś jakiegoś rabanu, i lepiej ich nie wpuszczać. Dlatego mamy dyżury. Jakieś obowiązki człowiek mieć musi… - śmieje się.

Sam trafił na Kolejową niedługo po eksmisji z mieszkania w bloku.

- Zaczęło się od tego, że zmarła mi żona. Potem wszystko zaczęło się sypać. Długi rosły, w końcu musiałem opuścić mieszkanie - wyłuskuje wspomnienia.
W oku zaczyna mu się kręcić łza.

- Rok przemieszkałem na kwaterze, ale wiadomo, jak to jest - trzeba zapłacić za prąd, opał i jeszcze dla gospodarza trochę dać. I tak znalazłem się tutaj. Nie jest źle. Okazało się, że nie jestem sam w nieszczęściu. Jakoś było mi raźniej.

Przynajmniej jest do kogo gębę otworzyć. Teraz bardzo się ze wszystkimi zżyłem. Tworzymy trochę taką jakby rodzinę. Zresztą pokój dalej mieszka małżeństwo… - pokazuje.

Z ostatniego pokoju na końcu korytarza wychyla się kobieta i śmieje się, że jeszcze jej z mężem prasy tu brakuje. Po takim przywitaniu pani Krysia - bo zaraz się przedstawia - zaprasza jednak do środka.

- Właśnie oglądam, co ten Tusk znowu wymyśla - mówi. I wskazuje na ekran telewizora, gdzie leci akurat materiał o tym, że po wakacjach będzie podwyżka cen żywności.

- Jak tu trafiliśmy? Po eksmisji poszliśmy do opieki społecznej, a ta skierowała nas tutaj. Cały czas staramy się o jakieś niewielkie mieszkanie komunalne, ale na razie nic z tego nie wychodzi. Była tu u nas nawet komisja. Popatrzyli i powiedzieli, że są ludzie, którzy mają jeszcze gorsze warunki - opowiada pani Krysia. - Dobrze, że mąż pracuje. Stać nas przynajmniej na opłacenie tego pokoju.

I wciąż nie traci nadziei na mieszkanie z ZMK.

- Jak na razie, to tutaj jest nasz dom - pokazuje. Trochę się tu urządzili. Jest ciasno, ale przytulnie.

Sposób na kaszankę

Ci, którzy mieszkają na stałe, mają duże szanse na wyjście z bezdomności. - A to z tej prostej przyczyny, że chcą to zrobić - tłumaczy Konstanty Mazurek, szef ogrzewalni. - Gorzej jest z tymi, którzy przychodzą do nas, żeby zjeść kawałek chleba. Posiedzą trochę i dalej w miasto.

Mazurek jest tu od samego początku. Niektórych z tych, którzy w ciągu tych dziewięciu lat przez nią się przewinęli, nie zapomni nigdy.

- Przychodził taki jeden o ksywce "Kaszana". Słynął z tego, że wynalazł niezawodny sposób na wyciąganie pieniędzy od białostoczan. Stał pod sklepem i prosił wszystkich, żeby kupili mu kaszankę, bo jest głodny. Ludzie mówili, że mogą mu kupić coś innego, ale on upierał się przy kaszance. Nie wiem, czy klienci wstydzili się poprosić w sklepie o kaszankę, ale faktem jest, że dawali mu pieniądze.

Kilka takich "akcji" wystarczyło, żeby spotkać go pod wieczór leżącego gdzieś w krzakach na niezłym "gazie".

- No cóż, takie to "kaszanki" teraz robią - śmieje się Mazurek.

No, wykapany Marszałek

Około 90 procent bezdomnych to osoby borykające się z problemem alkoholizmu.

- Przecież jak ktoś raz trafił na ulicę, nie oznacza to, że nie może wrócić do normalnego życia. Warunek to przestać pić i wziąć się w garść. Jest wiele instytucji, do których można się zgłosić… - zapewnia Mazurek.

Niewielu bezdomnych z tego jednak korzysta.

- W większości staczają się jeszcze bardziej. Był na przykład taki staruszek, który z wyglądu przypominał Józefa Piłsudskiego - podkręcony wąs, głowa dumnie w górze. No, wykapany Marszałek. Stąd też ochrzciliśmy go "Piłsudski". Pewnego razu tak się napił, że ledwo żeśmy go odratowali. Potem na jakiś czas przestał zaglądać do kieliszka, ale zaraz znowu pojawili się koledzy i dawaj w cug. Biedak zapił się w końcu na śmierć. A był to człowiek na poziomie. Z wykształcenia technik budowlany, można z nim było pogadać o wszystkim - wspomina Mazurek.
Zdarzają się bezdomni, którzy tylko czyhają na łatwy zarobek. Taki na przykład "Paprykarz". Ksywka wzięła się stąd, że przyjechał ze Szczecina.

- Kradnie po sklepach, staje na czujkach. My wiemy, czym pachnie, więc od nas ucieka… - mówi siedzący obok Mazurka Jurek.

Niejedno widział, w ogrzewalni mieszka od lat. Opowiada, że z roku na rok "przechodniaki" są coraz mniej przyjemni, coraz trudniej się z nimi dogadać.

- Jeśli czegoś nie dostaną, to zaraz się awanturują i krzyczą, że im się należy - złości się Jurek. Ale Mazurek podpowiada, że złe emocje trzeba rozbrajać śmiechem, bo inaczej by się zwariowało.

I stąd "stali" bawią się w nadawanie ksywek "przechodniakom". I tak "Szczena" - od tego, że swego czasu ktoś mu przestawił szczękę i chodzi teraz z połamaną. "Żuber" - bo chwalił się kiedyś, że znalazł taką robotę, że ma 100 zł dniówki, a gdy pytano go, dlaczego nie wynajmie za to mieszkania, popijał tylko piwo Żubr. Albo "Baćki" - dwójka wiekowych, spokojnych panów.

- Najbardziej charakterystyczny jest jednak "Malowany". Siwy na włosach, a na twarzy zawsze kolorowy - wtrąca Jurek.

- A tak na serio, przykłady te pokazują, że nie ma u nich żadnej chęci powrotu do "życia" - dodaje Mazurek.

Suraska, mekka "przechodniaków"

Najwięcej "przechodniaków" jest w centrum. - I stamtąd ciągną do nas tłumy - przyznaje Mazurek.

Można ich spotkać przy banku przy Rynku Kościuszki, pod sklepem Lewiatan przy Sienkiewicza, na Plantach czy też przed sklepem Opałek przy Skłodowskiej.
Ale swoją mekkę mają na Suraskiej. Zaczepiają przed apteką, delikatesami Społem, przy wejściu do Podlasiaka, przed księgarnią Akcent. Nieraz też wejdą do ogródka letniego pijalni czekolady.

Skąd ta "miłość" do Suraskiej?

- Bezdomni zaczęli się tam gromadzić na początku lat 90. ubiegłego wieku. Chodzi po prostu o to, że w ciągu dnia przewija się tam wielu białostoczan, których można pozaczepiać - tłumaczy Andrzej Lechowski, dyrektor Muzeum Podlaskiego. I opowiada, że na przykład w czasach dwudziestolecia międzywojennego bezdomni (określani wtedy mianem włóczęgów) byli wyłapywani przez mundurowych i odsyłani w miejsca, gdzie mieli meldunek. A w tamtych latach każdy musiał go mieć.

- Nie oznacza to, że w Białymstoku włóczęgów w ogóle nie było. Są na przykład zdjęcia sprzed kościoła św. Rocha z żebrzącymi dziadami - mówi.

15 miesięcy na wytrzeźwiałce

Wielu białostoczan dziwi, że dzisiaj na zaczepki bezdomnych pozwalają strażnicy miejscy i to dosłownie pod swoim nosem. Na Suraskiej od stycznia działa przecież nowy posterunek.

- Możemy interweniować tylko wtedy, gdy bezdomny jest natarczywy i nie da się od niego opędzić - wyjaśnia Jacek Pietraszewski, rzecznik straży miejskiej. - Jeżeli natomiast kilka metrów od posterunku, na pobliskim parkingu jakiś żebrak podchodzi do kierowcy i prosi go o kilka złotych, to nie narusza prawa.

Zabronione jest za to wykorzystywanie dzieci do żebractwa. - U nas trudnią się tym przede wszystkim Rumuni. Zimą stoją z małymi dziećmi na kilkunastostopniowym mrozie, a latem przebywają tyle czasu na słońcu, że można dostać udaru. W takich przypadkach zawsze odwozimy ich do ośrodków pomocy - opowiada.

Największą zmorą są jednak "przechodniacy". I to na gazie - Rekordzista był na izbie 420 razy! - mówi Pietraszewski.

Działał oczywiście na Suraskiej. I jeśli jest ona dla nich swoistym miejscem pracy, to odpoczywają po niej na skwerku przy cerkwi św. Mikołaja. Ławeczki są pełne wylegujących się "zmęczonych życiem".

Gdy podchodzę, by zapytać, jak to się stało, że trafili na ulicę i dlaczego nie idą do ogrzewalni, jeden z nich wita mnie wiązanką przekleństw i rzuca: - A co, nie wolno? To nasz dom, wschodzącego słońca, nie...?

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny