MKTG SR - pasek na kartach artykułów

Mordercą będę już do końca

Redakcja
Sławomir Sikora wcześnie zajął się biznesem. Wraz ze swoim wspólnikiem Arturem Brylińskim padł ofiarą wymuszeń. Doprowadzeni do ostateczności, w marcu 1994 r. dokonali podwójnego morderstwa na swoich oprawcach.
Sławomir Sikora wcześnie zajął się biznesem. Wraz ze swoim wspólnikiem Arturem Brylińskim padł ofiarą wymuszeń. Doprowadzeni do ostateczności, w marcu 1994 r. dokonali podwójnego morderstwa na swoich oprawcach.
Biegałem po mieście z jedną myślą: zdobyć pieniądze, żeby nie bolało, zapłacić kolejny haracz i uniknąć bicia - mówi Sławomir Sikora.

Kurier Poranny: Kim Pan jest?
Sławomir Sikora: Człowiekiem. Człowiekiem ułaskawionym. Człowiekiem, któremu dano drugą szansę. I on tę szansę chce właściwie wykorzystać.

Czyli jak?
- Tak, żeby moje życie nie sprowadzało się do napełniania brzucha i kupowania nowych zabawek. Chcę być jednostką społeczną. Jestem to winny tym, którzy walczyli o moje ułaskawienie, którzy chcieli i potrafili zrobić coś dla innego, obcego człowieka. Dla mnie. Mam wobec nich dług i chcę go spłacić.

Zawsze tak było, czy zmienił się Pan po zabójstwie, po latach spędzonych w więzieniu?
- Zawsze myślałem podobnie. Jednak początkowo byłem bardzo skoncentrowany na sobie, na tym, że w każdej chwili może się rozwinąć choroba, która uczyni ze mnie kalekę, pozbawi mnie środków do życia...

W filmie Krzysztofa Krauzego nie ma takiego wątku.
- Nie ma. Ale w moim życiu był. W 1988 roku, kiedy byłem w wojsku, lekarze stwierdzili u mnie symptomy stwardnienia rozsianego. Wiedziałem, że jeżeli choroba się rozwinie, to położy kres wszystkiemu. Rozpocząłem swój wielki bieg.

O pieniądze też?
- Przede wszystkim o pieniądze, duże pieniądze. Chciałem sobie zabezpieczyć miękkie lądowanie - zabezpieczyć na ten moment, gdy wyląduję na wózku inwalidzkim.

Ile miał Pan czasu?
- Nikt tego nie wiedział. Miałem dwadzieścia cztery lata i pewność, że o własnych siłach nie będę się poruszał dłużej, niż do czterdziestki. Teoretycznie miałem kilkanaście lat. Praktycznie choroba mogła mnie dopaść w każdej chwili. Znałem ludzi ze stwardnieniem rozsianym, wiedziałem, co mi grozi i przyszłość jawiła mi się dość czarno. Musiałem się spieszyć.

Ani na chwilę nie poddał się Pan zwątpieniu?
- Nie jestem z tych, którzy się załamują. W sytuacjach drastycznych potrafię zmusić się do logicznego myślenia. Tak samo było w więzieniu: gdybym poddał się depresji po tym, jak skazano mnie na 25 lat więzienia, nie byłoby tej rozmowy.

Od czego Pan zaczął?
- To były pionierskie czasy. Rynek był tak chłonny, że wystarczyło być pierwszym albo drugim w łańcuszku pośredników, by dorobić się na handlu sporych pieniędzy. Handlowałem bananami, zabawkami, ubraniami. W pewnym momencie skoncentrowałem się na jednej z popularnych marek kawy i w szczytowym okresie działalności sprowadzałem ją całymi kontenerami. Biznes szedł znakomicie.

Ile trwała ta świetna passa?
- Mniej więcej do 1992 roku. W tym czasie zorientowałem się, że rynek powoli się zamyka. Obecnie, po latach, dowiadujemy się, kto otworzył rynek dla polskiego small businessu i kto, jakie służby, jacy ludzie go potem zamknęli. W tamtym czasie nie wiedziałem, że tak jest, ale miałem przeczucie, że coś się skończyło i że trzeba poszukać jakiegoś stabilniejszego biznesu. Postawiłem na kosmetyki. Wymyśliliśmy to wspólnie z moim kolegą, Arturem, który potem przeszedł to samo co ja, a obecnie ciągle czeka na ułaskawienie...

Ciągle żył Pan pod presją nieuleczalnej choroby?
- Cały czas czekałem, że za chwilę zaobserwuję pierwsze objawy, że się zacznie. Ale nic się nie działo. Czułem się tym zaniepokojony - byłem jak ktoś, kogo skazano na śmierć, a potem przez lata musiał czekać na wykonanie wyroku. W pewnym momencie napięcie robi się nie do wytrzymania, człowiek chce, by się to wreszcie zaczęło - myśli sobie: niech będzie, co ma być, byle już dłużej nie żyć w niepewności.

Teraz jest Pan zdrowy?
- Tak. Wyszło na to, że lekarze się pomylili. Jeszcze w więzieniu czekałem na to, że choroba się ujawni. Ale wtedy byłem już spokojniejszy, bo - żartowałem sobie niewesoło - do 2019 roku, do zakończenia kary, miałem zapewnioną bezpłatną opiekę medyczną.

Wróćmy do lat 90. Wymyśliliście biznes. Jak poszło?
- Źle. To był początek naszej przygody z Grzegorzem. Potrzebowaliśmy pieniędzy. On obiecał pomoc w zdobyciu pożyczki. A potem zaczęło się egzekwowanie długu...

Jak z dzisiejszej perspektywy ocenia Pan tamte zdarzenia: czy mógł Pan uniknąć nieszczęścia?
- Nie wiem. Byłem strasznie naiwny. W tamtych czasach nazywano oszołomami ludzi, którzy twierdzili, że biznesem kręcą służby specjalne. Dopiero dzisiaj wiadomo, że chodziło o to, żeby wielcy, tacy jak pan Stokłosa czy Przywieczerski, mogli zrobić interesy, a przy okazji coś skapnęło takiej drobnicy jak my.
Uważa się Pan za ofiarę układów mafijno-esbeckich?
- W pewnym sensie tak. W 1989, 1990 roku zniszczono cały departament PG w policji, nie było wydziału terroru kryminalnego, nie było CBŚ, nie było ścigania przestępczości zorganizowanej. Układy biznesowe rządziły się zasadą "róbta co chceta". Masa, Pershing, Dziad - mafiosi stawali się autorytetami. Państwo w żaden skuteczny sposób nie starało się chronić drobnych przedsiębiorców, nie było do kogo zwrócić się o pomoc. Mafiosom było bardzo prosto wyłudzić kredyt z banku, który dla takich ludzi jak ja był nieosiągalny.

Chcieliście wziąć kredyt z pomocą człowieka, który niebawem stał się Waszym oprawcą. Zdesperowani, zabiliście. Czy próbowaliście szukać gdzieś pomocy?
- W pewnym momencie zostałem przez Grzegorza przymuszony do wykonania nielegalnej operacji bankowej. Zatrzymała mnie policja. Usłyszałem pytanie, dlaczego to zrobiłem. Zadałem więc pytanie, czy są mi w stanie pomóc, jeżeli udowodnię, że te pieniądze wyłudziłem z desperacji, pod przymusem, na spłatę haraczu? Usłyszałem, że to moja forma tłumaczenia. A gdyby to była prawda, to co zrobią: zatrzymają mego prześladowcę, dadzą mi ochronę? Usłyszałem, że to nie amerykański film.

Czego nauczyły Pana tamte wydarzenia?
- Stałem się bardziej uważny w kontaktach z ludźmi. Zrozumiałem, że nieszczęścia zaczynają się od drobnostki - człowiek robi mały krok w niewłaściwą stronę, a potem nagle jest się już na równi pochyłej. Nasza tragedia zaczęła się od prośby o pomoc w załatwieniu kredytu za łapówkę. Chwilę potem byliśmy ludźmi kompletnie zaszczutymi, zastraszonymi. Teraz idę sobie ulicą, skupiam się na rozmowie z panem, myślę o tym, że mam ciężki plecak i rozglądam się za jakimś miejscem, gdzie mógłbym usiąść. Wtedy nie byłbym w stanie tak myśleć, tak czuć. Mijałem ludzi, nerwowo wypatrując twarzy Grześka, zastanawiając się, za którym rogiem go spotkam i czego tym razem ode mnie zażąda. Zostaliśmy sprowadzeni do pierwszego prawa biologii - zrobić wszystko, byle przeżyć, zachować biologiczną egzystencję.

Jak człowiek może dać się tak upokorzyć?
- Sam tego nie rozumiem. Niebawem w wydawnictwie Albatros wyjdzie moja nowa książka. Chciałem ją zilustrować zdjęciami policyjnymi z czasu naszego zatrzymania. Dzisiaj ludzie widzą faceta w średnim wieku, szczupłego, w miarę zwyczajnie wyglądającego. Chciałbym pokazać im to zaszczute, wychudzone zwierzę o rozbieganym wzroku, którym wtedy byłem. Biegałem po mieście z jedną myślą: zdobyć pieniądze, żeby nie bolało, zapłacić kolejny haracz i uniknąć bicia.

Z zewnątrz samo straszenie, pobicia, nachodzenie, nie wydają się wystarczającymi przesłankami za tym, żeby najpierw dać się zniszczyć psychicznie, a potem zabić prześladowcę...
- Podobnie sprawy wymuszania haraczy traktują sądy. Pobicie, sięgnięcie za ucho, rozkrwawiony nos - przecież to nic wielkiego, nie przesadzajmy. Gdy słyszę takie rzeczy, to mnie po prostu szlag trafia.

Dlatego założył Pan fundację?
- Dlatego też. Zaczynam właśnie nowy etap życia. Założyłem fundację "43dom" (For Freedom). Chcę mówić o prawie więźniów do godnego traktowania, o tym, że w polskich więzieniach jest przepełnienie; że nie wiadomo, po co tysiące ludzi siedzą na państwowym chlebie za niepłacone alimenty, za jazdę rowerem po pijanemu; że zdaniem Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka dwa tysiące osób rocznie jest w Polsce skazywanych niewinnie.
Chcę też mówić o odpowiedzialności mediów za słowo w przypadku tekstów o ludziach skazanych.

Doświadczył Pan tego osobiście? Przecież media Was broniły?
- Z jednej strony akcji medialnej zawdzięczamy uwolnienie, z drugiej byliśmy w pewnym sensie ofiarami mediów. Przecież napisano o nas, że graliśmy ludzkimi głowami... Sędzia, która nas skazywała, w uzasadnieniu ustnym powiedziała, że jeżeli nikt nam nie chciał pomóc, to powinniśmy zwrócić się do... telefonu zaufania.
Siedziałem z człowiekiem, który zgwałcił, a potem zabił półroczną dziewczynkę. Ja zabiłem w obronie własnej i swojej rodziny. Obaj dostaliśmy po 25 lat.

Zamierza Pan pomagać osobom do siebie podobnym?
- Chcę działać na rzecz przestrzegania prawa w polskich więzieniach. To nie wina funkcjonariuszy, lecz przepełnienia. Proszę sobie wyobrazić lato w przepełnionej, niewietrzonej, pozbawionej dobrego oświetlenia celi. Proszę pomyśleć, jak czuje się człowiek w takich warunkach. On zdycha z upału. Przy życiu trzyma go nienawiść wobec wszystkich, którzy, jego zdaniem, są odpowiedzialni za taki stan rzeczy. Karmi się nadzieją, że jeżeli przetrwa, jeżeli uda mu się wyjść na wolność, to wtedy odpłaci światu za tę krzywdę. I zrobi wszystko, by nigdy więcej nie trafić za kraty. W ten sposób za własne pieniądze wychowujemy sobie grupę zdeterminowanych, niezwykle niebezpiecznych przestępców. A jeżeli nawet ktoś potraktuje więzienie jako zasłużoną karę, to potem niezwykle ciężko jest mu odnaleźć się w normalnym życiu. Wielu ludzi wraca na przestępczą drogę z banalnego powodu: nie mogą znaleźć pracy, nikt ich nie chce.

Panu się udało.
- Tak, ale też doświadczyłem tego, jak rzeczywistość odrzuca ludzi mających za sobą więzienie. Miałem prowadzić program w Polsacie. Po nakręceniu próbnych odcinków okazało się, że emisji nie będzie. Tomasz Lis tłumaczył na łamach "Gazety Wyborczej", że konstytucja nie przewiduje, żeby skazany prowadził program w telewizji. Szkoda, że pan Lis, będący autorytetem dziennikarskim, nie wziął pod uwagę tego, że jego wypowiedź pójdzie w Polskę, że usłyszy ją każdy, kto zatrudnia albo waha się, czy zatrudnić byłego więźnia. Efekt łatwo przewidzieć.

Z czego Pan obecnie żyje?
- Pracuję dla dużej firmy, zajmuję się treningami interpersonalnymi - na przykład treningami z motywacji. Czego, jak czego, ale motywacji mi nie brakuje! (śmiech) 3690 dni przesiedziałem w więzieniu, nie poddałem się, nie straciłem motywacji, więc mam się czym podzielić z innymi. Dzięki temu utrzymuję się i przygotowuję do pracy w fundacji. Mam już ludzi w siedemnastu miastach, którzy włączą się w działania fundacji. Ciągle jeżdżę na spotkania z młodzieżą akademicką, na spotkania autorskie. Wierzę w to, że moja akcja przemieni się w ruch społeczny na rzecz zmiany polskiego systemu penitencjarnego.

Przepraszam za to pytanie, ale muszę je zadać: jak Pan sobie poradził ze świadomością bycia mordercą, z pamięcią o tym, że w okrutny sposób zamordował Pan wspólnie z przyjacielem dwóch ludzi?
- Powiem coś, co może wydać się zaskakujące: na początku, tuż po zabójstwie, było mi stosunkowo łatwo pogodzić się z tym, co zrobiłem. Żeby można było mówić o resocjalizacji, niezbędne jest poczucie winy i skrucha. Jeżeli człowiek mieszka w warunkach, które urągałyby zwierzęciu, zamiast skruchy, żalu, wzbudza w sobie agresję, nienawiść do całego świata. Gdybym na początku odbywania kary miał normalne warunki, w naturalny sposób musiałbym zmierzyć się ze świadomością zbrodni, którą popełniłem. Tymczasem w polskim systemie penitencjarnym człowiek trafiający do aresztu, a potem do więzienia, odzierany jest z godności, upokarzany, zmuszany do walki o biologiczne przetrwanie. Najważniejszą kwestią staje się dostęp do łaźni, do lepszego jedzenia, do lepszego miejsca w celi. Po kilku latach w takich warunkach człowiek jest w stanie zapomnieć o zbrodni, która popełnił, a nawet całkowicie wyprzeć ją ze świadomości.

Teraz jest Panu trudniej, niż w więzieniu?
- Komfort życia jest nieporównywalny, ale psychicznie jest mi ciężej. Główny problem polega na tym, że po latach zacząłem traktować i pamiętać Grześka jako mego kumpla, znajomego. Zaciera się świadomość, że to był mój kat, oprawca. Czasem muszę dotknąć blizn na nogach po uderzeniach bejsbola, przypomnieć sobie, że to jego dzieło, by odzyskać prawdziwy obraz przeszłości, przypomnieć sobie, kim naprawdę był Grzesiek. Nie zaprzeczam: zabiłem dwóch ludzi. Ale z drugiej strony miałem przecież prawo się bronić - miałem prawo chronić własne życie i życie moich bliskich. Myśląc tak, wracam do pionu.

Dla wielu ludzi jest Pan bohaterem, człowiekiem, który zrobił to, co musiał i powinien zrobić.
- Kiedy słyszę takie opinie, stanowczo zaprzeczam. Nie jestem bohaterem. Zrobiłem rzecz straszną. Do końca moich dni będę żył z piętnem zbrodni, którą popełniłem. Spędziłem dwa miesiące w szpitalu psychiatrycznym. Wpadłem w ciężką depresję i znów trafiłem do szpitala. Mam za sobą próbę samobójczą. Czasem, tak jak teraz, siedzę w parku, patrzę na kwitnące kasztany, na całujące się pary i niespodziewanie trafia mnie myśl: ciekawe, czy potrafiliby być tacy szczęśliwi, gdyby trafili do więzienia? Nie zawsze potrafię opanować takie "jazdy" świadomości. To skrzywienie, z którym muszę żyć. Muszę, bo mam do spłacenia dług. Mam ogromną wiedzę, którą chcę się podzielić, chcę pomóc innym, tak jak mnie pomogli obcy ludzie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny