Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jerzy Koszewski nadzorował 1-majowy pochód

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
1962 r. Pochód 1-majowy maszeruje ulicą  Lipową. Trybuna znajdowała się przed kinem "Pokój”.
1962 r. Pochód 1-majowy maszeruje ulicą Lipową. Trybuna znajdowała się przed kinem "Pokój”.
Pracowałem w Zarządzie Okręgowym Związku Zawodowego Transportowców i Drogowców. 1 maja każdy z pracowników miał za zadanie doprowadzić na miejsce zbiórki ludzi z wyznaczonego zakładu pracy i potem pilnować, by nie uciekali z kolumny marszowej w czasie defilady - opowiada Jerzy Koszewski. - Kiedy podczas pochodu jeden z uczestników odwrócił portret Stalina, musiałem się z tego tłumaczyć ubekowi.

Jerzy Koszewski 1-majowe pochody pamięta z wczesnego dzieciństwa. - Urodziłem się 20 lutego 1932 roku w rodzinie robotniczej, mieszkałem do 1941 roku na ulicy Białej. Gdy podrosłem, to widziałem jak mój ojciec w dniu 1 maja wychodzi zawsze rano z domu odświętnie ubrany - wspomina. - Nie mówił gdzie idzie, a gdy prosiłem, by mnie zabrał ze sobą, bo czułem, że to jakaś ciekawa imprezę, to odmawiał. Po pewnym czasie dowiedziałem się od mamy, że tatuś brał udział w uroczystościach z okazji 1 maja.
Za pierwszego Sowieta uczęszczałem do szkoły powszechnej nr 8 przy ulicy Jurowieckiej i moja nauczycielka a zarazem wychowawczynią była pani Anna Rejzter, która odkrywszy we mnie zdolności aktorskie, brała mnie do udziału w uroczystościach szkolnych, a zwłaszcza tych pierwszomajowych.

Pamiętam że właśnie w maju 1941 roku nasza szkoła przygotowywała na to święto akademię. I wówczas zdarzyło się mi się przeżyć jedną z przygód mego dzieciństwa. Przed tą akademią bawiłem się na podwórku, gdy nagle przyszła po mnie moja nauczycielka, która zapomniała, że w tym dniu odbędzie się przedstawienie i dlatego zdyszana i zdenerwowana przybiegła po mnie, i nawet pomagała mojej mamie mnie ubierać. Występ mój się udał i dzisiaj, gdy spotykam swego kolegę z klasy - Leszka Grzybowskiego, to deklamuje mi urywek wiersza z tej uroczystości.

Sowieci organizowali uroczystości pierwszomajowe z wielką pompą i z rozmachem, i mój ojciec już obowiązkowo musiał chodzić na pochody i zabierał mnie ze sobą. Pamiętam, że w 1940 r. po pochodzie organizatorzy podstawili samochody ciężarowe na gaz generator i wywieźli nas na majówkę do Supraśla. Bardzo mi się tam podobało, mieliśmy kanapki, grała muzyka, milo spędziliśmy czas. Natomiast rok później pogoda już nie dopisała i podczas defilady spadł ulewny deszcz. Stojąc na Sienkiewicza (zapomniałem, jak się wtedy nazywała ta ulica), naprzeciwko Warszawskiej, widziałem jak sportowcy porzucili niesione portrety przywódców Marksa, Engelsa, Lenina, Stalina a także szturmówki wprost do rynsztoku. I przemoczeni uciekali z pochodu do domu.

Kiedy 22 czerwca 1941 roku, w niedzielę Sowieci uciekali w panicznym popłochu przed Niemcami, powstała pieśń gminna, jak to pogubili swoje waciaki. W czasie okupacji niemieckiej nie było żadnych uroczystości pierwszomajowych. W lipcu 1944 roku, gdy Niemcy wycofywali się z Białegostoku, zniszczyli szkołę na Jurowieckiej.

Pochody pierwszomajowe wróciły wraz z nastaniem władzy komunistycznej i udział w nich stał się obowiązkowy dla zakładów pracy, szkół, urzędów. Podczas przygotowań do pochodu zapamiętałem takie oto zdarzenie. Byłem już wówczas uczniem handlówki i jak prawie wszyscy należałem do ZMP, organizacji na wskroś politycznej, stanowiącej przybudówkę partii. Panował zwyczaj, że przed pochodem zbieraliśmy się w świetlicy i ćwiczyliśmy skandowanie hasła wykrzykiwanych podczas defilady, typu "Anders precz", "Bierut niech żyje". Jeden z kolegów po wypowiedzeniu ostatniego hasła, z rozpędu krzyknął "Precz!" Zrobiła się cisza, jak makiem zasiał. Za taki okrzyk groziły surowe konsekwencje, łącznie z wyrzuceniem ze szkoły. Na szczęście aktywistów zetempowskich nie było wtedy z nami, my utrzymaliśmy to w tajemnicy i wydarzenie poszło w zapomnienie.

Po ukończeniu w 1952 roku Technikum Finansowego w Białymstoku zacząłem pracować w Zarządzie Okręgowym Związku Zawodowego Transportowców i Drogowców przy ul. Zwycięstwa, na stanowisku głównego księgowego. Tu z kolei panował zwyczaj, narzucony ze szczebli partyjnych, że pracownicy zwracali się do siebie per towarzysz. Dzisiaj to wydaje się i dziwne, ale tak było. 1 maja każdy z pracowników miał za zadanie doprowadzić na miejsce zbiórki ludzi z wyznaczonego zakładu pracy i potem pilnować, by uczestnicy nie uciekali z kolumny marszowej w czasie defilady.

Do związku transportowców, należała między innymi Techniczna Stacja Obsługi Samochodowej i któregoś roku mnie właśnie przypadło eskortowanie pracowników tej firmy. Trybuna z przedstawicielami komitetu wojewódzkiego PZPR i innych stronnictw politycznych znajdowała się na ul. Lipowej przed kinem Pokój. Pamiętam incydent, jaki się wtedy wydarzył, dziś budzący śmiech, ale wtedy wybuchła z tego powodu cała afera. Na czele kolumny szedł pracownik z portretem Stalina. Podczas przemarszu przed trybuną drewniany trzonek przekręcił mu się przypadkiem w dłoni i wyglądało jakby niósł pustą ramę.
Na drugi dzień w siedzibie zarządu naszego związku zjawił się funkcjonariusz bezpieki i zaczął prowadzić dochodzenie jak do tego doszło, co się za tym kryje. Coś takiego bowiem w tamtych czasach traktowano jako poważne przestępstwo polityczne i obrazę władzy. Dlaczego "towarzysz odpowiedzialny za porządek kolumny pracowników Technicznej Stacji Obsługi Samochodowej nie dopilnował wszystkiego - dopytywał ubek. Tym towarzyszem byłem ja. Zacząłem się tłumaczyć, że szedłem z tyłu kolumny, bo musiałem pilnować, aby nikt z maszerujących nie uciekł i dlatego nie widziałem, co się zdarzyło na czele.

Na szczęście to wyjaśnienie wystarczyło ubekowi i nie spotkały mnie żadne przykre konsekwencje i represje z tego powodu.

Następne moje spotkanie ze Służbą Bezpieczeństwa miało miejsce w czasie kolejnej uroczystości 1-majowej. Tak się złożyło, że dostałem w ramach wyróżnienia zaproszenie a raczej miejscówkę do wejścia na trybunę honorową, stojącą także na ulicy Lipowej, ale już w innym miejscu, tu gdzie jest przesmyk na Malmeda. Przyszedłem wcześniej, i żeby skrócić sobie czas czekania na pochód wyjąłem książkę i zacząłem czytać. Podszedł ubek i od razu się zainteresował moją książką. Kazał pokazać, bo a nuż jakąś nielegalną literaturę przyniosłem. Pokazałem, a że to była książka z popularnej wtedy serii Trygrysy, wydawanej przez MON, to nie miał mi nic do zarzucenia. Ale oczywiście swój obowiązek spełnił. - Schowajcie, nie wypada w takim miejscu - powiedział urzędowym tonem. Widać nawet czytanie mogło być odczytane jako coś nieprzyzwoitego na pochodzie ludzi pracy.

A teraz zdarzenie z lat 60., które mogło się zakończyć tragicznie. Trybuna została zbudowana na Rynku Kościuszki, koło banku. Pochód odbywał się sprawnie a maszerujących uczestników oklaskiwali decydenci z towarzyszem Łaszewiczem na czele, o ile sobie przypominam. Jednym z punktów tej uroczystości miało być zrzucenie z samolotu Aeroklubu wiązki kwiatów na trybunę. Samolot nadleciał, ale za mocno zniżył lot nad trybuną i kołem podwozia zaczepił o druty instalacji elektrycznej.

Druty się naprężyły, gałki na słupie pękły i odłamki zaczęły się sypać na trybunę. Widziałem, jak towarzyszom zbladły twarze ze strachu, mnie też ogarnęło przerażenie, choć jako dziecko wojny byłem otrzaskany z różnym niebezpieczeństwem. Pilot, nie tracąc zimnej krwi skierował samolot w stronę parku Branickich, uszkadzając tylko jedną ze stojących tam figur. Tym manewrem ocalił życie wielu ludzi stojących gęsto na schodach kościoła farnego na trybunie i maszerujących w pochodzie.

A teraz weselsza historia. Przewodniczący Związku Transportowców i Drogowców wyznaczył mnie na anioła stróża załogi Zakładów Naprawy Maszyn Drogowych Madro. Dyrektorem był Stanisław Kudaszewicz, postać bardzo barwna i energiczna. Darzył mnie sympatią, bo znaliśmy się dobrze z wycieczek, podczas których w drodze powrotnej, gdy wszyscy byli w świetnych humorach, śpiewałem wojskowe legionowe piosenki, których nauczył mnie tatuś w dzieciństwie, a razem ze mną podchwytywał je cały autokar.

Gdy więc zbliżała się nasza kolejka do marszu przed trybuną, dyrektor podszedł do mnie i powiedział: towarzyszu Koszewski (oficjalnie, a jakże), mam do was prośbę, żebyście nie czekając na koniec naszego pochodu poszli i w naszym imieniu zarezerwowali całą restaurację obok Rynku Siennego, naprzeciw budki z wodą, a ja sam dopilnuję pracowników.

Spełniłem prośbę dyrektora i zarezerwowałem wskazaną restaurację, która jak sobie przypominam, miała przydomek "mordownia". Wkrótce zjawiła się liczna załoga z dyrektorem na czele i gdy tylko minął czas 1-majowej prohibicji, to piwo i nie tylko lało się obficie i oczywiście nie obyło się bez śpiewu piosenek legionowych. Zjawiło się dwóch milicjantów, spytali grzecznie, czy nie wiemy, w jakim ustroju politycznym się znajdujemy. Jeden z pracowników nie dosłyszał pytania i odpowiedział, że jesteśmy w bardzo dobrym demokratycznym nastroju. Dyrektor i inni uczestnicy biesiady, by ratować sytuację, zaintonowali "Międzynarodówkę" i milicjanci poszli. Sądzę, że dawni pracownicy ZNSD pamiętają tego 1 maja.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny