Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Bohdan Łukaszewicz. Znakomity muzyk to tułacz i zesłaniec

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
2010 r. Minister Zdrojewski dekoruje Bohdana Łukaszewicza medalem  Gloria Artis.
2010 r. Minister Zdrojewski dekoruje Bohdana Łukaszewicza medalem Gloria Artis. Archiwum domowe
Do tej pory, jak o tym mówię, to ze wzruszenia dławi mnie w gardle - opowiada Bohdan Łukaszewicz, wieloletni nauczyciel muzyki i oboista w białostockiej filharmonii.

O Bohdanie Łukaszewiczu można by nakręcić film. Miał 11 lat, kiedy z rodzinnego majątku Naliszki koło Wilna 11 czerwca 1941 r. Sowieci wywieźli go wraz z matką i dwoma braćmi do Barnau, w Ałtajskim Kraju. Kilka miesięcy później znaleźli się w tajdze. W 1942 r. Bohdan trafił do Bijska. Tam przeszedł najtrudniejsze chwile zesłania, poznał co to znaczy być ciągle głodnym.

Kiedy dowiedział się o śmierci ojca w jednym z sowieckich obozów, wpadł na nieprawdopodobny pomysł, postanowił z zemsty zamordować rosyjskiego oficera. Na szczęście odstąpił od tego zamiaru. Po powrocie do Polski w 1946 roku osiadł w Gdańsku, w Giżycku odnalazł matkę. W Warszawie wygrał konkurs dla Janków Muzykantów i trafił do zespołu Mazowsze. Spędził tam 15 lat, grał przed Stalinem, zwiedził pół świata, a jednak ciągle myślał o rodzinnych Naliszkach. 50 lat temu przyjechał do Białegostoku. I związał się z filharmonią.

Poniżej jego fascynująca opowieść o życiu pełnym zaskakujących zdarzeń i o świecie, który już nie wróci.

- Mój dziadek Sylwiusz Łukaszewicz był profesorem architektem w Petersburgu, zmarł w 1912 r. Miał trzy żony. Ostatnia była Rosjanką. I z tego związku urodził się mój ojciec. Babcia była Rosjanką, więc dziadek przyjął prawosławie. W związku z tym Boże Narodzenie i Wielkanoc obchodziliśmy podwójnie, rodzina zjeżdżała najpierw na katolickie a potem na prawosławne święta. My dzieci mieliśmy z tego wielką radość, bo byliśmy przez wszystkich obdarowywani prezentami.

Za życia dziadka dwór w Naliszkach był zniszczony, ponieważ I wojna światowa nie oszczędzała tych stron, a i dziadek niewiele się nim zajmował, większość czasu spędzał w Petersburgu. Ale mój ojciec, gdy objął je w zarządzanie, to w miarę szybko postawił na nogi. Brał kredyty, inwestował w maszyny. No i pod koniec lat 20. wszystkie długi już spłacił i żyło się rodzicom dostatnio.

Ojciec był znanym w okolicy ziemianinem, udzielał się społecznie, założył między innymi mleczarnię - w naszym majątku właśnie powstał skup mleka, zostały do tego celu udostępnione pomieszczenia, ojciec prowadził buchalterię. Często po nocach liczył na drewnianych liczydłach, słyszałem to charakterystyczne przesuwanie.

Gospodarstwo przed odzyskaniem niepodległości Litwy liczyło około 300 hektarów, potem w ramach reformy ograniczono je do 80 ha. Majątek był okazały, zasobny, mieliśmy dużo krów, konie, bryczkę, wielki sad. Obok dworu stał dom, gdzie mieszkała z rodziną zarządca.

Traktowaliśmy ich jak bliskich, powstała niemal symbioza rodzinna, mieli oni pięcioro dzieci, ich synowie to byli moi najlepsi kumple, a szczególnie z jednym się kolegowałem, uczył mnie litewskich piosenek. Świetnie nam wychodziło, dawaliśmy nawet publiczne występy, ludzie nas słuchali.

We dworze były dwa okazałe salony. Moi rodzice urządzali rauty, czyli takie duże przyjęcia towarzyskie z udziałem okolicznej szlachty. Zbierało się ze 30 osób. Wystawiano zawsze jakieś przedstawienie. W jednym z salonów znajdowała się scena, w drugim odbywało się przyjęcie. Goście zjeżdżali w południe i bawili do późna w nocy.

Jako dziecko zapamiętałem, że zawsze było dużo starszych pań. Siedziały w fotelach, a ja i starszy brat musieliśmy na powitanie każdą z tych pań pocałować w rękę. Niezbyt nam to się podobało, czekaliśmy kiedy ten ceremoniał się skończy.

Na każdy raut trzeba było starać się o zezwolenie policji. Któregoś roku wszystko już zostało przygotowane, zaproszenia wypisane, a rodzice nie dostali zezwolenia i raut nie doszedł do skutku. Duże spotkania towarzyskie we dworze odbywały się też w dniu imienin rodziców, na przykład mama Natalia obchodziła imieniny latem, 27 lipca. Mieliśmy piękny sad, więc była wtedy okazja do skosztowania wina z naszych jabłek. Były specjalne maszyny do produkcji wina, suszarnia.

Spodziewano się wojny, mówiono o tym, ale nikt nie przypuszczał, że jej skutki okażą się takie tragiczne w skutkach. Mieliśmy radio, to pamiętam nadawano satyryczną audycję, w której pokpiwano z Hitlera i śmialiśmy się z tego.

1 września 1939 r. dzień był ładny, ciepło, jechałem rowerem do szkoły. Naraz słyszę huk, taki przeciągły. Spojrzałem w niebo, żadnej chmurki, nie mogłem zrozumieć, co się dzieje. Jak przyjechałem do szkoły, to już było wiadomo, że jest wojna a Niemcy właśnie zbombardowali węzeł komunikacyjny. Byłem w trzeciej klasie.

Na Litwie wojny praktycznie nie widziałem, pełno było tylko Rosjan. Kiedy zaczynała się ta władza radziecka, ojciec, który był wychowywany do rewolucji w Petersburgu i znał doskonale język rosyjski, pracował nawet jako tłumacz. Żyło się więc nam jako tako.

Później zaczęły się pojawiać plakaty potępiające burżujów i nas też zaczęli tak wyzywać. W gazetach pisano, że niszczeje zboże, bo panowie nie pilnują, a ja nie pamiętam, żeby u jakiegoś ziemianina zmarnowało się zboże, ale taka to była sowiecka propaganda. Zmniejszyli nam gospodarstwo do 30 hektarów, oddzielono bruzdą, nie mieliśmy prawa wstępu na część pól.

Ja w tym czasie miałem skończone już cztery klasy. Rodzice zadecydowali, że powinienem uczyć się dalej i wysłali mnie do stryja Aleksandra, ojca brata, który był lekarzem. Mieszkał w Janowie pod Kownem, miał swój gabinet. I tam już w litewskiej szkole chodziłem do piątej klasy.

Któregoś razu ojciec przyjechał mnie odwiedzić i raptem mama dzwoni, że wyrzucają nas z dworu. Dali trzy dni. Radzono, byśmy zamieszkali w domu, który zajmowała służba, ale ojciec nie chciał, pewnie uważał, że to nie honor. Ale może by nas nie wywieziono. Rodzice przenieśli się do majątku naszych znajomych, do państwa Kulminów.

W czerwcu 1941 r. przyszło po nich NKWD i nas też zabrali. To była ostatnia wywózka na wschód, dwa tygodnie przed wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej.

Jechaliśmy chyba ze trzy tygodnie. W końcu trafiliśmy do Barnau w Ałtajskim Kraju, 300 km od Nowosybirska. Ja miałem wówczas 11 lat, brat starszy 12 i najmłodszy zaledwie 5 lat.

Jak się przesiadaliśmy do wagonów bydlęcych, to ojca oddzielili i skierowali do obozu w Krasnojarsku. Przez jakiś czas mieliśmy z ojcem kontakt, pisał że pracuje w biurze, dobrze się czuje i wierzy, że niedługo się spotkamy. Niestety, w którymś liście napisał, że pracuje już lesie, zaczął chorować. Wreszcie korespondencja ustała.

O dalszych losach Bohdana Łukaszewicza w kolejnym wydaniu.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny