Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białystok w rytmie big bitu

Agata Sawczenko [email protected] tel. 85 748 96 59
- Muzyka była całym naszym życiem - mówi Waldemar Grzech (pierwszy z lewej). Obok stoją: Eugeniusz Szpakowski (twórca filmu), muzycy Andrzej Zubrycki i Tadeusz Dziemski oraz dziennikarz Janusz Papaj.
- Muzyka była całym naszym życiem - mówi Waldemar Grzech (pierwszy z lewej). Obok stoją: Eugeniusz Szpakowski (twórca filmu), muzycy Andrzej Zubrycki i Tadeusz Dziemski oraz dziennikarz Janusz Papaj. Anatol Chomicz
Własna gitara to było coś. Byli nawet tacy, co sami próbowali konstruować instrumenty. Za to o wzmacniaczach nie było nawet co marzyć. Ich funkcję przejmowały zwykłe radia. Ale publiczności to nie przeszkadzało. Tłumy waliły na bigbitowe, bluesowe czy jazzowe koncerty. W latach 60. i 70. Białymstokiem - tak jak i całym światem rządziła muzyka. - Chciałem oddać klimat tamtych lat - mówi Eugeniusz Szpakowski, autor filmu "Żyliśmy tylko muzyką".

Mnóstwo starych zdjęć, porywająca do tańca, energetyczna muzyka i wspomnienia, wspomnienia, wspomnienia. Eugeniusz Szpakowski z TVP Białystok nakręcił film o muzycznym Białymstoku lat 60. i 70. ubiegłego wieku - "Żyliśmy tylko muzyką".

Świat ogarnęło rockandrollowe szaleństwo, w Polsce grali Skaldowie, Czerwone Gitary, Czerwono-Czarni... Również Białegostoku w tamtych czasach nie ominęła muzyczna gorączka. W klubach, szkolnych salach gimnastycznych, a nawet większych zakładach pracy królował big bit, blues, jazz. To wtedy, w latach 60. i 70. ubiegłego wieku powstały takie zespoły jak Diamenty, Scholastycy, Żółtodzioby, Kasa Chorych, Antykwariat, śpiewali Łucja Prus i Waldemar Grzech. To właśnie o nich jest film Eugeniusza Szpakowskiego.

Żywiołowość, która zawojowała świat

- Pierwszy koncert bigbitowy, na którym byłem, to był zespół Czerwono-Czarni - mówi Janusz Papaj, dziennikarz Radia Białystok, który obserwował początki białostockich zespołów w tym czasie. - Ogromna żywiołowość, swoboda i radość muzykowania. Brzmienie gitary elektrycznej - to było coś nowego, ujmującego i tak pasującego do żywiołowości młodych ludzi, że wkrótce zawojowała całą muzykę rozrywkową. Ja, będąc młodym chłopakiem nawet nie zdawałem sobie sprawy, czego byłem świadkiem. Przecież te zespołu wywarły ogromny wpływ na całą muzykę rozrywkową w Polsce i w Białymstoku.

- To były czasy, kiedy wszyscy interesowaliśmy się muzyką - dodaje Eugeniusz Szpakowski.
Z bohaterami swojego filmu znał się osobiście. Dlatego zebranie ich do filmu nie stanowiło problemu. Spotykali się często przy różnych okazjach. - I dawno już rozmawialiśmy o tym, że fajnie byłoby taki film zrobić.

Większą trudność stanowiło skompletowanie ikonografii, zdjęć. Muzykę pomógł mu ściągnąć z radia właśnie Janusz Papaj. Po filmy pokazujące Białystok sprzed lat Szpakowski sięgnął do zasobów archiwum telewizji Polskiej w Warszawie. Niestety, niewiele zespołów mógł pokazać na ruchomych obrazach. - Wtedy filmowanie nie było przecież takie popularne - tłumaczy. Ale i tak udało mu się oddać magię tamtych czasów.

- Bo to właśnie chciałem pokazać - klimat mojego miasta, klimat mojej młodości. Nie ma tu żadnej innej tajemnicy.

Wszystko dla idei

A klimat był bardzo specyficzny. Brak instrumentów, sprzętu, trudności z dostępem do nowej, zagranicznej muzyki. Za to - z drugiej strony - mnóstwo miejsc, gdzie można było robić próby. Sale udostępniały szkoły, zakłady pracy, a publiczność na koncerty do Herkulesów, Co Nie Co czy Kawiarni Związkowej waliła drzwiami i oknami. Każdy chciał potańczyć i posłuchać nowoczesnych rytmów.
- Kiedyś pod Herkulesami stał taki tłum, że nie mogliśmy dostać się do środka. W końcu ochroniarz nas zauważył: Panowie, przepuśćcie, to przecież zespół. Takie numery były - wspomina Tadeusz Dziemski, który grał w Scholastykach, a potem w grupie Brothers.

Pierwszą gitarę i pierwsze chwyty - gdy miał 13 lat - pokazał mu starszy kolega. Potem uczył się sam. Na tak twardych strunach, że gdy usiłował kopiować Hendriksa, to po kilku godzinach grania palce mu krwawiły. - Ale czego się nie robi dla idei - śmieje się dziś.

Pierwszą elektryczną gitarę wyprosił u babci. - Codziennie po szkole chodziłem do sklepu muzycznego i oglądałem te gitary. A po powrocie męczyłem: babciu, babciu, została już ostatnia. W końcu kupiła. To było wydarzenie. Człowiek z radości skakał do nieba - opowiada. Grał na niej przez długi czas. Najpierw z kolegami z III liceum, w grupie The Fames.

- Mogliśmy ćwiczyć w szkole. Nie mieliśmy oczywiście wzmacniaczy, ale radziliśmy sobie jak wtedy każdy - podłączając się do radia. Ja nawet - żeby zagrać Rolling Stonesów Satisfaction - skonstruowałem sobie taką specjalną przystawkę magnetofonową. Podłączałem ją do radia i dzięki temu uzyskiwałem ten charakterystyczny dźwięk.

Grali na szkolnych akademiach, imprezach harcerskich. - Zawsze były tłumy, bo śpiewaliśmy po angielsku. No i pani od angielskiego była z nas dumna - śmieje się Dziemski.

Potem z Łukaszem Teofilewiczem założył zespół Scholastycy. A jak się ktoś z zespołu wykruszał - Tadeusz w ich miejsce angażował po kolei swoich młodszych braci. - Najpierw średniego Jurka, potem młodszego Piotrka - opowiada.

Koledzy przypominają, że bracia wcale nie mieli u niego forów. Nieraz się zdarzyło, że któryś oberwał gitarą za nieczysty dźwięk. - Bo ja byłem zawsze perfekcjonistą. Wszystko musiało być tip-top, żadnych fałszywych dźwięków, niemal kopiowaliśmy utwory różnych wykonawców. Do tego stopnia, że gdyśmy grali jeden utwór Kingsów, to ludzie mówi - Lepiej od Kingsów!

Tadeusz Dziemski zasłynął również wśród kolegów jako namiętny zbieracz płyt.

- Mógł nie kupić jedzenia, żeby mieć na nową płytę - wspomina Eugeniusz Szpakowski.
- Ja miałem kolegę, który mi przysyłał te płyty. Drzwi się u nas wtedy nie zamykały, pokój pełen był ludzi, jedni wchodzili, drudzy wychodzili - mówi Tadeusz Dziemski.

Muzyki słuchali również z Radia Luksemburg. Ale tu też musili się nieźle natrudzić. Wiadomo - zakłócenia.

- Najlepiej było słychać nocą - opowiada Andrzej Zubrycki, który w tamtych czasach grał w zespole Diamenty. - Nagrywaliśmy te piosenki, czasem nawet po kawałku. Tam przecież puszczali wszystkie światowe nowości. Trzeba było je znać, spisać teksty.
Diamenty to był zakładowy zespół największego wtedy białostockiego zakładu pracy - Fast. - Zorganizowane zostało przesłuchanie. Dostałem się do zespołu jako chyba 17-letni chłopak - opowiada Andrzej Zubrycki.

Potem wszyscy członkowie zespołu zostali zatrudnieni w Fastach. - Na fikcyjnych etatach - przyznaje Andrzej Zubrycki. - Dostawaliśmy pensję, a próby mieliśmy w godzinach pracy.

Koledzy-muzycy do tej pory wspominają, jak z zazdrością patrzyli na Diamenty, którym wszystkie instrumenty finansował zakład pracy. W zamian Diamenty musiały grać na zakładowych akademiach. - Nie lubiliśmy tego - przyznaje Andrzej Zubrycki.

Ale Diamenty stały się popularne w całym Białymstoku. Na ich koncerty przychodziły tłumy, pokazywała ich telewizja, gościli na festiwalach. - Mieliśmy też nagrania w radiu. Aby uzyskać dobry dźwięk, musieliśmy najpierw wynieść wszystkie meble z pokoju - śmieje się Zubrycki.

Nie tylko Diamenty znane były poza Białymstokiem. Dwóch z braci Dziemskich - Piotra, a później Jerzego - do współpracy zaangażował sam Czesław Niemen.

- Jako zespół Brothers byliśmy nawet kiedyś zaproszeni do Warszawy do klubu Remont. Mieliśmy tam grać dłużej, niestety, ja miałem za duże wymagania w stosunku do organizatorów. Do dziś tego żałuję. No cóż, ale błędy młodości zdarzały się i na polu muzycznym - przyznaje Tadeusz Dziemski.

Walc przed lustrem

Wspólne programy koncertowe ze Zbigniewem Wodeckim, wyjazdy i nagrody w Opolu, potem kilka lat koncertów w Stanach Zjednoczonych - to tylko część dorobku artystycznego Waldemara Grzecha.
- Wszystko się zaczęło od filmu "W rytmie rock and rolla", grał tam taki piosenkarz Tommy Steele - wspomina wokalista. - Chodziliśmy wszyscy na ten film po kilkanaście razy.

Potem każdy marzył o karierze muzycznej.

- A kupno instrumentu graniczyło z cudem. Pamiętam, jak mi w końcu ojciec kupił pierwszą gitarę. 507 złotych kosztowała.

Jak opowiada, potem poznał kilku fajnych ludzi, razem robili kabaret, pisali piosenki. W restauracjach zaczął występować już w wieku 17 lat. - Ale konkursy piosenkarskie to był mój szał, moje marzenie - przyznaje.

W końcu w 1969 roku udało mu się zakwalifikować do debiutów w Opolu. W 1974 - w tym samym miejscu zdobył jedną z czterech równorzędnych głównych nagród. Zaśpiewał piosenkę "Walc przed lustrem".
Poznał ludzi z czołówki estradowej, jeździł z koncertami. Był rozpoznawalny w całej Polsce. - Potem to się troszkę rozmyło. I trzeba było ustąpić miejsca innym - uśmiecha się Waldemar Grzech.

Czytaj e-wydanie »

Zaplanuj wolny czas - koncerty, kluby, kino, wystawy, sport

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny