Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białostocka e-kultura powoli wychodzi z cienia

Tomasz Maleta (nys)
Zaróbmy na kulturę odśnieżaniem - pod takim hasłem białostoccy studenci organizują w poniedziałek happening. To pierwsze takie wyjście e-kultury ze świata wirtualnego do realnego. Na razie na Rynku Kościuszki, ale w przyszłości warto przecierać mieszkańcom drogę do kultury niezależnej także  tam, gdzie  z pozoru nie ma widoków na szybkie jej przetarcie.
Zaróbmy na kulturę odśnieżaniem - pod takim hasłem białostoccy studenci organizują w poniedziałek happening. To pierwsze takie wyjście e-kultury ze świata wirtualnego do realnego. Na razie na Rynku Kościuszki, ale w przyszłości warto przecierać mieszkańcom drogę do kultury niezależnej także tam, gdzie z pozoru nie ma widoków na szybkie jej przetarcie. Anatol Chomicz
Wielkie poruszenie w świecie niezależnej białostockiej kultury. Zawrzało po tym, jak zarząd województwa podzielił pieniądze na wsparcie tegorocznych, pozainstytucjonalnych akcji kulturalnych marginalizując wiele inicjatyw, zwłaszcza białostockich, nieraz o ogólnopolskim zasięgu. Przy żalach pojawiły się też głosy o potrzebie organizowania się społecznych i kulturalnych podmiotów. Tak, by urzędnicy przestali traktować przedstawicieli organizacji pozarządowych jak ciemną masę. Obok umiarkowanych propozycji o potrzebie budowy nowych relacji z samorządowcami opartych nie na dyktacie a partnerstwie, nie brakowało też tych wieszczących o rychło nadchodzącej zmianie będącej skutkiem przelania się masy krytycznej. Niewątpliwie ferment w białostockiej e-kulturze to jedna z tych lepszych stron miasta odziedziczonych po 2012 roku. W odróżnieniu od sfery instytucjonalnej, która wielokrotnie dostarczyła nam przykładów, że Białystok staje się coraz mniej obywatelski. Po latach posuchy w końcu zaczęło się niezależne myślenie o mieście i jego przyszłości. I nie tylko w sferze kultury. Coraz częściej, choć jeszcze z dużą dozą nieśmiałości, przekracza inne Rubikony aktywności społecznej. To już nie tylko akcje charytatywne czy wolontariat, ale coś znacznie więcej. I naprawdę ma szansę odmienić Białystok. Pod warunkiem, że do swoich racji przekona nie urzędników, ale mieszkańców. Do tego potrzeba jednak pozbycia się mitów, odziedziczonych w zarodku jako skutek uboczny owego poruszenia.

Mit I. Sukces protestu przeciwko Pozytywnym Wibracjom.

Akcję sprzeciwu zorganizowało w 2012 roku kilka białostockich stowarzyszeń. Protestowały przeciwko przyznaniu przez magistrat 2,5 mln zł na festiwal Pozytywne Wibracje. Uważały, że pieniądze te powinny trafić do białostockich inicjatyw. Zwłaszcza, że niektóre z nich znacznie lepiej promują Białystok niż importowany festiwal, a urzędnicy tego nie widzą.

Miasto odstąpiło od współorganizowania w 2013 roku festiwalu, ale trudno mówić, że stowarzyszenia białostockie osiągnęły w tym wypadku sukces, choć akcja zdobyła rozgłos. Bo te dwa i pół miliona w żaden sposób nie zasiliły konkursów dla organizacji pozarządowych. Co więcej, pieniędzy jest znacznie mniej niż w roku ubiegłym. Tak na dobrą sprawę jedynym zwycięzcą targów (i to było widać od początku sporu) była Opera i Filharmonia Podlaska, dla której dotacja od miasta ani przez chwilę nie była zagrożona.

Chyba, że sukces protestu przeciwko finansowaniu Pozytywnych Wibracji odtrąbimy w myśl zasady: my nie dostaliśmy, ale oni też nie otrzymali. Tylko że na awersie takiego rozumowania protest podczas debaty "Poznajmy się" (w październiku zorganizowali ją twórcy Pozytywnych Wibracji) obala mit Białegostoku jako miasta otwartego, wielokulturowego. Bo okazuje się, że niechęć do obcego może kiełkować nie tylko na podłożu religijnym, narodowościowym, etnicznym, koloru skóry, ale także ekonomicznym. A nośnikiem takich postaw są już nie tyle skrajne elementy rodem z trybun sportowych, ale środowiska, które tak często podkreślają (słusznie), że tylko dzięki działaniom kulturalnym i edukacyjnym jesteśmy w stanie pozbyć się w regionie skłonności do postaw ksenofobicznych. Tymczasem tutaj tym obcym jest ten, który wyciąga ręce po miejskie, nasze pieniądze. I w tym wypadku nie ma znaczenia, czy przychodzi z pomysłem dobrym lub złym (choć trzeba przyznać, że organizatorzy Pozytywnych Wibracji zrobili wiele, by nie przekonać do swoich racji mieszkańców). Stąd krok do uznania za obcego tego, kto do tej pory był swoim. Bo nagle dostał więcej pieniędzy bądź nie uznaje dogmatu o wyższości edukacji kulturalnej nad innymi formami wsparcia działalności społecznej.

Mit II. Protest przeciw ACTA jako pokaz siły

Dokładnie rok temu, przy siarczystych mrozach, dwa tysiące osób demonstrowało na Rynku Kościuszki przeciwko umowie ACTA. Podobne protesty przetaczały się przez inne polskie miasta. Skrywane w sieci pod maską anonimowości, na ulicy odsłoniły swoją twarz. Paradoks polegał jednak na tym, że łatwiej białostoczanie dostrzegli zagrożenie płynące ze świata wirtualnego niż te ze świata realnego, tlące się tuż za oknem, na ulicy. Sprzeciwiali się krępowaniu wolności, zarazem tolerowali normy i wzorce postępowania, które - jak przysłowiowa kropla drążąca skałę - wyjaławiały demokratyczną glebę w regionie i mieście. Przykładów w ostatnich latach było bez liku.

Skoro w tych kardynalnych dla procesu demokratycznego sprawach samorządowcy nie czuli za sobą oddechu opinii publicznej, to nic dziwnego, że się przyzwyczaili do tego, że się od nich nie wymaga. Zarówna ci z prawa, jak i z lewa. Z koalicji, jak i opozycji. W przeciwnym razie radny Jacek Piorunek nie pozwoliłby sobie - dzieląc wojewódzkie pieniądze na kulturę - na wariacje w stylu szalonego księgowego, radny Janusz Kochan nie doradzałby w sprawie dotacji sportowych, a prezes Lacha Janusz Szymczukiewicz nie czułby się zarówno przedstawicielem samorządu terytorialnego, jak i gospodarczego. Nikt na Rynku Kościuszki nie protestował przeciwko takim wypaczeniom. Tolerancja dla podobnych zachowań ze strony społecznej była duża.

Poniekąd wynika to z genezy naszych pozarządówek. Na Zachodzie wiele z nich wywodzi się z dawnych ruchów społecznych. Niegdysiejsze zainteresowania czy pasje ich uczestników z biegiem czasu stały się zawodem. Bunt, zrodzony ze sprzeciwu wobec istniejącego porządku, zinstytucjonalizował się. Podobny proces, choć w znacznie mniejszej skali, dotknął nasze pozarządówki. O wiele większe znaczenie miała względna łatwość dostępu do różnego rodzaju funduszy europejskich. To spowodowało, że organizacje pozarządowe, które ledwo co powstały, zaczęły się profesjonalizować i zamiast zmieniać system, obsługują go. Coraz bardziej pozarządówki żyły z zamówień płynących z rządu, instytucji europejskich, samorządu, niekiedy partii politycznych czy biznesu. Z jednej strony potrafiły dostarczyć profesjonalnej wiedzy kontrahentom, pomagać w procesach sądowych, ale na spontaniczność i inicjatywy oddolne nie było już miejsca, czasu, a nieraz i chęci. Tym bardziej że niekiedy taka działalność oznaczałaby wejście w otwarty konflikt z donatorami. Przy mizerii finansowej w sferze społecznej, taka zachowawczość i kohabitacja wydają się zrozumiałe: kto by chciał podcinać gałąź, na której siedzi?

Z drugiej jednak strony trudno mówić o ich niezależności czy pozarządowym charakterze. Bo zawsze nad nimi będzie wisiał przysłowiowy miecz Damoklesa w postaci odcięcia dotacji. A wtedy ich inicjatywy i żywotność staną pod znakiem zapytania. Stąd dość duża dotychczas tolerancja dla zachowań, których piętnowanie powinno być solą w oku ruchów społecznych czy inicjatyw samorządowych.
Mit III. Zmniejszenie roli miejsca na rzecz przestrzeni przepływów.

Wydawałoby się, że uzbrojony w internet i komórkę cyfroobywatel nie potrzebuje - jak pisze Edwin Bendyk - przestrzeni miejskiej jako stałego punktu zachowań koordynacji (w tym kulturalnej). Otóż okazuje się, że funkcjonowanie w świcie wirtualnym to nie wszystko, a jego siła nacisku na urzędników - przynajmniej w naszym regionie - nie jest na razie wystarczająca.

Cokolwiek by nie powiedzieć o prawidłowościach w rozdzielaniu wojewódzkich pieniędzy na inicjatywy kulturalne (okręg wyborczy, peryferie województwa kontra stolica regionu), to jednemu nie da się zaprzeczyć: warsztaty wokalne dla straży pożarnej i przegląd pieśni religijnych są dla decydentów bardziej realnym i na tyle bezcennym bytem, że warto zapłacić za niego największym nawet oburzeniem na kilku portalach społecznościowych.

To, na czym polega wartość bezpośredniego kontaktu z mieszkańcami, rozmowy w cztery oczy, a nie tylko za pośrednictwem maili, linków, lajków, kliknięć w post "lubię to" itd., udowodniła, paradoksalnie, październikowa debata o Pozytywnych Wibracjach. I ile zyskuje się wychodząc ze świata zamkniętego-wirtualnego do otwartego-realnego.

Doprawdy, warto zapytać, zresztą nie tylko o kulturę, na ulicy, w parku, pod przysłowiową budką z piwem, przed ciucholandem, supermarketem. Bo to nie urzędników, a mieszkańców muszą przekonać do swoich racji społecznicy. To oni są przecież beneficjentami różnych projektów i akcji. Samorządowcy, urzędnicy, radni, partie polityczne, biznes będą traktować przedstawicieli organizacji kulturalnych czy społecznych na zasadzie partnerstwa tylko wtedy, jeśli będą czuć za sobą oddech i presję mieszkańców. Nawet tych, którzy nigdy nie skorzystają z pomysłów czy akcji, ale będą przekonani, że takie właśnie wzorce są potrzebne Białemustokowi i regionowi. Bo zapewnią powtarzalność określonych zachowań w przyszłości i zmniejszają niepewność wynikającą z udziału w życiu polityczno-samorządowym (także w wymiarze kulturalnym). Staną się regulatorem, do którego będą się odnosić i równać następcy obecnie rządzących. Także dlatego, że będą czuć na sobie brzemię opinii publicznej, która nie pozwoli na odchylenia od tego wzorca. Do tego potrzeba jednak wyjścia ze świata wirtualnego do tego realnego.

IV. Powolne wyjście z cienia mitów

Wielokrotnie pisałem, że tym, co obnaża mit społeczeństwa obywatelskiego, jest brak polityczności. Rozumianej nie jako partyjność (bo ta zawsze budzi skojarzenia negatywne), a dyskusja, wymiana myśli rodząca nowe inicjatywy. Swoistej, politycznej - w dobrym tego znaczeniu - agory. A tej szczególnie Białemustokowi w ostatnich latach brakowało. I nagle pojawiło się przysłowiowe światełko w tunelu. Bo o ile władza, a szerzej tzw. stary establishment w ubiegłym roku co rusz udowadniał swoimi poczynaniami, że coraz bardziej wyalienowuje się z obywatelskości, to nowe podejście przynajmniej niektórych przedstawicieli środowisk pozarządowych do widzenia swojej roli i miejsca w Białymstoku, napawa nadzieją na zmiany.
Powoli w Białymstoku rodzi się taka właśnie agora. Wizja obcięcia owej przysłowiowej gałęzi nie jest hamulcem przed komentowaniem, oceną i potrzebą artykułowania zmian. Powoli zaczyna się dostrzegać to, że milczenie nie zawsze jest złotem. Co więcej, nie towarzyszy temu ślepe zapatrzenia w dogmat wyższości edukacji kulturalnej nad innymi formami aktywności pozarządowej. To ważne, zwłaszcza w kontekście coraz krótszej kołdry z samorządowymi pieniędzmi. Siłą rzeczy wymusza to potrzebę szukania innych donatorów.

Postuluje się odejście od pozycji czysto roszczeniowych na rzecz nowych źródeł wsparcia, a także samoograniczenie w dążeniu do realizacji własnych pomysłów na rzecz innych akcji. W końcu też dostrzega się potrzebę szukania innych liderów dla miasta i regionu. Oczywiście w tym nowym podejściu nie brakuje też pierwiastków utopijnych, które po części są pokłosiem wspomnianych na początku mitów. Im szybciej wyjdzie się z ich cienia, tym większe szanse, że na Wschodzie już nie będzie bez zmian.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny