Nieduży kuferek z brązowej skóry, liczący ponad 80 lat. To do niego Kamila Rojecka zapakowała zdjęcia, medale i dyplomy swego męża, gdy uciekała w 1939 roku ze Stanisławowa na Kresach przed Niemcami. I tyle tylko pamiątek udało się ocalić z majątku, jakiego się dorobili. Nigdy tam już nie wrócili. Po wojnie Stanisławów znalazł się po stronie Związku Radzieckiego.
- Losy moich dziadków mogły by służyć za scenariusz filmowy - mówi Krystyna Sosnowska.
Konstanty Rojecki pochodził z Żółtek koło Choroszczy. Był zawodowym żołnierzem. W rodzinie nie jest znany przebieg jego kariery wojskowej, wiadomo jednak, że w 6 Dywizjonie Artylerii Konnej w Stanisławowie był ogniomistrzem. W informacji o historii tego dywizjonu można wyczytać, że za wojnę 1919-1920 ośmiu oficerów i jedenastu szeregowych zostało odznaczonych Krzyżem Srebrnym Virtuti Militari. Wśród nich jest bomb. Konstanty Rojecki.
Świetnie jeździł na koniu. Na zdjęciach, które się zachowały w domu rodzinnym pani Krystyny, widać jak świetnie się prezentuje na swoim wierzchowcu. Brał udział w zawodach hippicznych. I sądząc po licznych nagrodach i dyplomach, jakie zdobył, nie miał sobie równych.
Swoją przyszłą żonę Kamilę poznał we Lwowie. Była to miłość od pierwszego wejrzenia. Kamila pochodziła z Oświęcimia. - Urodziła się pod zaborem austriackim, zawsze mówiła z dumą: U nas w Galicji - uśmiecha się pani Krystyna. - Jej ojciec był urzędnikiem, pracował na kolei, w tamtych czasach było to stanowisko zapewniające dostatnie życie żonie i siedmiorgu dzieciom. Zimą jeździli w Alpy, latem do Włoch. A kiedy zmarł cesarz Franciszek Józef, to pojechali na jego pogrzeb.
Ale wracamy do początków znajomości Kamila i Konstanty. Młodzi spodobali się sobie tak bardzo, że już po trzech miesiącach znajomości wzięli ślub. Zanim to nastąpiło, on jako oficer musiał przedstawić narzeczoną swemu dowódcy.
- Babcia opowiadała, że bardzo to przeżywała, miała tremę. Pamiętała w najdrobniejszych szczegółach swoją piękną sukienkę, jaką na tę okazję założyła. Bo to był cały rytuał. Oficerowie informowali dowódcę, że chcą się ożenić, był wydawany bal i wówczas następowała prezentacja. Chodziło o zachowanie prestiżu. Panna musiała mieć odpowiednie maniery, umieć się zachować, no i ogólnie dobrze wypaść. Ja i siostra słuchałyśmy tego z wielkim zainteresowaniem - mówi Krystyna Sosnowska. - Szczęśliwe życie w Stanisławowie przerwała wojna. Dziadek poszedł walczyć o Polskę. Do miasta weszli Niemcy, zaczęły się represje ze strony Ukraińców, źle nastawionych do Polaków. Ludzie w panice opuszczali swoje domy. Babcia też postanowiła uciekać z synem, czyli z moim tatą. Co mogła, spakowała do podręcznego bagażu i ruszyła do Oświęcimia. Chciała się dostać do swoich rodziców, ale nie mogła już tam dojechać, bo byli Niemcy. To scena jak z filmu Wajdy "Katyń", gdy zdezorientowane kobiety z dziećmi nie wiedzą gdzie uciekać. Zdecydowała się jechać w strony rodzinne męża, bo myślała, że tam na wschodzie będzie bezpieczniej. Ale zanim dotarli na Białostocczyznę, to tutaj już weszli Sowieci. I tak trafiła z deszczu pod rynnę. Babcia została praktycznie tylko z tym, co udało jej przewieźć w ręku. We wsi Dzikie za Żółtkami kupiła mały domek i tam zamieszkała z synem, czyli z moim tatą. Miała trochę pieniędzy, więc zimę przetrwali. Na wiosnę - był kawałek ziemi - zaczęła prowadzić gospodarstwo, hodować świniaka, kury. Posadziła ziemniaki, zasiała warzywa.
Dziadek tymczasem, jak większość polskich oficerów trafił do niewoli sowieckiej. Później opowiadał, że enkawudziści wieźli ich do obozu w Ostaszkowie. Ale w nocy udało im się zrobić dziurę w podłodze w wagonie. Gdy pociąg zwolnił, dziadek z kilkoma kolegami spuścili się na tory i zaczęli się przebijać dalej. Niestety znowu wpadli w ręce Sowietów. Zamknięto ich gdzieś we wsi do stodoły. Mieli to szczęście, że fundament był z kamieni, więc w nocy je odsunęli i uciekli. Dziadkowi udało się jakoś dotrzeć na Białostocczyznę. Musiał jednak się ukrywać przed Sowietami, przecież w razie wpadki, od razu by go zamknięto do więzienia a rodzinę wywieziono na Sybir.
Kiedy w czerwcu 1941 roku Hitler wypowiedział wojnę Stalinowi, mógł już wrócić do domu. Wstąpił do AK. Do partyzantki wciągnął też swego syna, mego tatę Zygmunta. W czasie jednej z akcji tata został postrzelony w nogę. Leżał w szpitalu w Białymstoku, opatrywał go felczer z jednostki przy Bema. Babcia na piechotę chodziła z Dzikich i nosiła mu jedzenie. Musiała ominąć posterunki niemieckie, przejść 12 -15 km i oczywiście wrócić tego samego dnia do domu, bo obowiązywała godzina policyjna. Wtedy ludzie byli przyzwyczajeni do pokonywania takich odległości. Po wyleczeniu nogi tata dalej był w partyzantce razem z dziadkiem.
Kiedy wojna się skończyła dziadek musiał się ujawnić. Został zdegradowany, przez parę lat pracował w WOP. Zmarł w 1952 roku, na rok przed moim urodzeniem. Bardzo przeżywał to, co się działo w Polsce. Tata też nie miał łatwego życia. Przeszłość partyzancka ciągnęła się za nim przez wiele lat. Cały czas był pod lupą komuny. W pracy, gdy się dowiedziano, że należał do AK, był wzywany do kadr, musiał się tłumaczyć, pisać oświadczenia, meldować się w kadrach.
Ani babcia ani tata nie opowiadali nam o tamtych czasach, a już zwłaszcza o wojnie polsko-bolszewickiej. Bali się. Dopiero po 1989 roku zaczęli więcej mówić. Krzyż Virtuti Militari, który dziadek otrzymał od marszałka Piłsudskiego za zasługi w wojnie 1920 roku babcia głęboko schowała i nikomu nie pokazywała.
- Żałuję teraz, że nie spisałem jej wspomnień - mówi Wiesław Sosnowski, maż pani Krystyny. - Pięknie opowiadała, pamiętała wszystko.
Czytaj e-wydanie »Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?