Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Szczecin. Śmiertelny wypadek podczas defilady. Czołg rozjechał ludzi

Szymon Kozica [email protected]
Zdjęcie z archiwum Bronisława Bieniarza (drugi od lewej). Dalej mechanik – kierowca i działonowy. Pierwszy z prawej ładowniczy.
Zdjęcie z archiwum Bronisława Bieniarza (drugi od lewej). Dalej mechanik – kierowca i działonowy. Pierwszy z prawej ładowniczy.
Siedmioro dzieci zginęło pod gąsienicami T-54 podczas defilady wojsk Układu Warszawskiego w Szczecinie. 21 osób zostało rannych. - Byłem dowódcą tego czołgu przyznaje Bronisław Bieniarz, 50 lat po tragedii.
Wygraj 50.000 zł w loterii wakacyjnej Kuriera Porannego
Wygraj 50.000 zł w loterii wakacyjnej Kuriera Porannego

Wygraj 50.000 zł w loterii wakacyjnej Kuriera Porannego

Spoza gór i rzek wyszliśmy na brzeg... Jest 9 października 1962. Około południa. Trwa defilada wojsk Układu Warszawskiego. Na zakończenie jadą czołgi. Radzieckie, enerdowskie i polskie. Pierwsze narzucają ostre tempo. "Dołączyć! Dołączyć!" - krzyczy dowódca naszych pancerniaków. Rozkaz to rozkaz. T-54 o numerze taktycznym 0165 z 1. Kompanii Czołgów w Słubicach przyspiesza. W poprzek ulicy przechodzą szyny tramwajowe. 36-tonowy kolos wpada w poślizg.

Demonstracja siły

Bronisław Bieniarz z Rzepina (Lubuskie) wyjmuje dokumenty sprzed ponad pół wieku. Pokazuje książeczkę wojskową. 3 lutego 1961 trafił do jednostki w Gubinie. Po przysiędze, 30 maja 1961 - do szkółki podoficerskiej pancernej w Komorowie. Wreszcie 23 października 1961 roku - do 1. Kompanii Czołgów w Słubicach przy zachodniej granicy. JW 2894. "Przydzielony do 1KCZ. Dowódca czołgu" - wpis potwierdza fioletowa pieczątka.

- To była pierwsza jednostka do walki w razie zagrożenia. Pierwsza, która ruszy w bój - wspomina. - Co rusz wyjeżdżaliśmy na poligon do Żagania. W Osiecznicy mieliśmy szkolenie z forsowania Odry. Dwa tygodnie przed defiladą w Szczecinie wylądowaliśmy w Drawsku Pomorskim. Mieliśmy ćwiczenia taktyczne. I symulację działań wojennych wspólnie z Rosjanami i Niemcami. Manewry w Drawsku zaliczyliśmy bombowo. Gdy dotarliśmy do Szczecina, dziękowała i gratulowała nam cała generalicja.

Wreszcie 9 października 1962 roku i słynna defilada, którą obserwowali m.in. minister obrony narodowej Marian Spychalski, szef Głównego Zarządu Politycznego WP Wojciech Jaruzelski, marszałek ZSRR i naczelny dowódca sił zbrojnych Układu Warszawskiego Andriej Greczko. - Trybuna była z prawej strony - wspomina pan Bronisław.

Parada w Szczecinie była demonstracją siły Układu Warszawskiego. Na Odrze pojawiły się jednostki marynarki wojennej, nad miastem latały śmigłowce, bombowce, myśliwce. A ulicami przetaczały się kolumny sprzętu bojowego. Wzdłuż trasy przejazdu ustawiły się tłumy wiwatujących ludzi.

- Przeszły już wszystkie jednostki. Radzieckie, niemieckie i polskie - w takiej kolejności. Defiladę zamykały czołgi. My jako gospodarze jechaliśmy na końcu. Ja w ostatnim czołgu, pierwsza kompania, trzeci pluton - wylicza pan Bronisław. - Ulica była bardzo szeroka. Ruscy narzucili tempo, a nasz dowódca, pułkownik Wojnar, krzyczał: "Dołączyć! Dołączyć!". I staraliśmy się dostosować. Bo rozkaz to rozkaz. W poprzek przechodziły szyny tramwajowe. I poślizg... W lewą stronę. Nie straciłem zimnej krwi i krzyknąłem do mechanika-kierowcy: "Karol! Hamuj! Zaciąg drążki do tyłu i co będzie, to będzie! Tylko nie manewruj!!!".

- A ludzi było tyle, że nie mieścili się na chodniku, stali też na ulicy. I w tej panice jeden drugiego wpychał pod gąsienice... Gdy ten tłum próbował się cofnąć, przypominał falę, jak na morzu - pan Bronisław na moment zawiesza głos i przymyka oczy. - Czołg lekkim skosem przejechał 150-200 metrów. I proszę nie pisać, że wjechał w tłum, bo jakby poszedł prosto, to dopiero byłby koszmar. Zatrzymaliśmy się przed krawężnikiem, spojrzałem w dół: milicjant stoi, nogi pod gąsienicami, zęby zaciśnięte, nic nie mówi... No to ja: "Karol! Mamy człowieka pod gąsienicą! Wycofuj! Biorę to na siebie!"

I wjechał czołg

Pan Bronisław podaje kasetę VHS z reportażem "... i wjechał czołg" autorstwa Iwony Bartólewskiej. W materiale wypowiadają się świadkowie tragedii:
"W momencie, gdy to się stało, znalazłem się pomiędzy gąsienicami. Zrobiło się ciemno i straciłem przytomność. Czołg najechał bratu na miednicę. Moja mama w jednym momencie mogła stracić dwóch synów".

"Leżąc, otworzyłam oczy. Widziałam gąsienice. Miałam głowę między krawężnikiem a gąsienicą. Pomyślałam sobie, że teraz mnie przejedzie. A on się cofał i zobaczyłam niebo".

"Na gąsienicy było rozmiażdżone, dosłownie rozmiażdżone, dziecko. Poznałam, że to jest mój uczeń, ponieważ miał charakterystyczne bardzo ubranie, a mianowicie spodenki w bardzo jaskrawych kolorach".

"Zobaczyłam, że leżą dzieci, dorosłe osoby, a wśród nich mój brat".
"Ja tylko zobaczyłam bucik mojego brata. Brązowy bucik".

- Ludzie zaczęli krzyczeć: "Mordercy!". Zamknęliśmy się w czołgu. Nie wiem, jak długo czekaliśmy, ale chyba dziesięć minut później ktoś zapukał we właz. Przyjechała obstawa z WSW - opowiada pan Bronisław. - Wychodzę z czołgu, patrzę: krew, włosy, strzępy ludzkich ciał... I pryzma pantofli, jak po jakimś pobojowisku. Przybiegł dowódca okręgu pomorskiego, dowódca drugiej kompanii zameldował o poślizgu i wypadku. Kompanie druga i trzecia zostały wstrzymane i po jakimś czasie od razu skierowane na dworzec. My czekaliśmy aż do zmierzchu. Cała moja załoga trafiła do prokuratury wojskowej przy ulicy Skargi. A potem do pobliskiego szpitala MSW na badanie krwi i moczu. Wieczorem i rano.

Do pana Bronisława przyszedł dowódca Śląskiego Okręgu Wojskowego generał Czesław Waryszak.

- Dlaczego wyście wycofali? - zapytał.

- Obywatelu generale, pod gąsienicą był nie tyle milicjant, ile przede wszystkim człowiek. I rozkazałem mechanikowi-kierowcy wycofać - dopowiedziałem. O nic więcej już nie pytał.

Komunikat

- Przez całą noc prokuratorzy jeździli po wszystkich szpitalach i sprawdzali rannych - dodaje pan Bronisław. - My do 11 października cały czas siedzieliśmy w prokuraturze. Przychodzili różni ludzie, niektórzy mieli pretensje. Pojawił się też mężczyzna z synem. Jednym, bo drugi zginął pod gąsienicą czołgu. Powiedział: "Nie mam do was pretensji". W końcu dostałem rozkaz wyjazdu do Rzepina, a potem do Słubic - dla całej załogi. Na dworzec szliśmy ubrani jak czołgiści, tylko spodnie mieliśmy drelichowe. Obok delikatesów zaczepili nas przechodnie: "Czołgiści, czołgiści, co wyście narobili...". A 10 października już rano zabrakło gazet w kioskach.

Co ludzie wyczytali w tych gazetach o tragedii na defiladzie? W "Głosie Szczecińskim" komunikat takiej treści: "Z głębokim bólem i żalem donosimy, że w dniu wczorajszym - w czasie przejazdu polskiej jednostki zmechanizowanej przez nasze miasto w pobliżu skrzyżowania ulic Jagiellońskiej i Piastów - zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. W wyniku doznanych obrażeń zmarło sześć osób, w tym pięcioro dzieci. Jednocześnie z przykrością stwierdzamy, iż mimo wielu apeli, w których proszono o zachowanie zdyscyplinowania na trasie przemarszu wojsk, część mieszkańców Szczecina nie wykazała właściwej postawy. Szczególnie przykrym jest fakt, iż wielu rodziców pozostawiło swoje dzieci bez właściwej opieki. W celu szczegółowego ustalenia przyczyn wypadku powołana została specjalna komisja".

Ile osób zginęło? Ile odniosło obrażenia? Ile do końca życia pozostało kalekami? Pan Bronisław nigdy się nie dowiedział. Po wypadku jeszcze kilka razy był przesłuchiwany przez prokuratorów. I dostał przydział na stanowisko sanitariusza w plutonie ratownictwa ogólnego w Rzepinie.

Z reportażu "... i wjechał czołg" dowiadujemy się, że z księgi oddziałowej chirurgii dziecięcej szpitala klinicznego nr 1 w Szczecinie wyrwane zostały kartki z informacjami o 30 małych pacjentach (od 7 do 13 października 1962 roku). W archiwum lecznicy brakuje dokumentów historii choroby z roku 1962. A w Archiwum Państwowym w Szczecinie nie ma protokołów posiedzeń prezydium z niemal całego ostatniego kwartału 1962. Z kolei prokurator Śląskiego Okręgu Wojskowego umorzył śledztwo równo pięć miesięcy po tragedii. Powód? Czołg nie wjechał na chodnik, a defilada była zabezpieczona odpowiednio.

Znicz

Tablica pamiątkowa na murze Szkoły Podstawowej numer 1 przy alei Piastów w Szczecinie:
Bogumiła Florczak, lat 8
Leszek Kolczyński, lat 9
Ryszard Krawczyński, lat 7
Henryk Sikuciński, lat 6
Ryszard Stachura, lat 9
Fryderyk Zawiślak, lat 12
Marian Zdanowicz, lat 10

To śmiertelne ofiary defilady. Zginęło czworo uczniów tej szkoły, ośmioro zostało rannych.
- 9 października pojadę do Szczecina i zapalę tam znicz - mówi pan Bronisław. - Jeśli działonowy i ładowniczy mojej załogi żyją i przeczytają ten artykuł, to może też się pojawią, może się spotkamy. Będę około południa. Mechanik-kierowca już nie żyje. Zginął krótko po tamtej tragedii, prawdopodobnie w wypadku samochodowym.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny