Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Śmiech jest ratunkiem - rozmowa z Grzegorzem Miecugowem

Urszula Komsta
Zawsze wiedziałem, że nie chcę być dziennikarzem - mówi Grzegorz Miecugow.
Zawsze wiedziałem, że nie chcę być dziennikarzem - mówi Grzegorz Miecugow.
Żarty pozwalają pójść z uśmiechem spać - mówi Grzegorz Miecugow, gwiazda "Szkła kontaktowego".

Kurier Poranny: Czy to prawda, że spędził Pan kiedyś dzień na posterunku policji na własne życzenie?

Grzegorz Miecugow: Jak byłem w Anglii ze znajomymi, to tak sobie wymyśliłem. To było wiele lat temu. Polska przechodziła wtedy transformację i policję na początku lat 90. traktowaliśmy jak milicję. Ludzie nie mieli żadnego szacunku do mundurowych. Ja wtedy byłem sześć tygodni w Londynie i zaobserwowałem zupełnie odmienny stosunek do policji. No i zamarzyłem sobie, żeby zobaczyć od wnętrza, jak to wygląda. Teraz już myślę, że policja ma zupełnie inne zaufanie społeczne niż miała milicja.

Ciągnęło Pana na Zachód. Czytałam, że w latach 80. był Pan w Londynie, Paryżu, Wiedniu.

- To były głównie wyjazdy zarobkowe. Po pierwszym roku studiów pojechałem też pracować na łódkach do Finlandii. To było niesamowite. Pływaliśmy sobie przez miesiąc po jeziorze Sajma. To świadczy o tym, że w tych czasach ta komuna nie była już taka groźna.

Teraz też Pan tak dużo podróżuje?

- Teraz w ogóle dla mnie granice się strasznie skurczyły. Przede wszystkim jeżdżę na nartach we Włoszech albo w Austrii. Wakacje letnie też staram się spędzić za granicą.

Jakoś nie wyobrażam sobie Pana na plaży. Jeśli nawet, to pewnie laptop z podłączeniem do sieci leży tuż obok?

- Prawie nigdy nie leżę na plaży. Jeżeli mi się zdarzy, to naprawdę bardzo rzadko. Nie lubię leżeć i się opalać. Rzeczywiście zawsze biorę ze sobą komputer, a na ostatnich wakacjach nie było komputera, więc raz dziennie chodziłem do kafejki i sprawdzałem, co się dzieje. Jakoś nie umiem się całkiem odciąć. Chociaż teraz planuję wyjazd na tydzień, żeby coś napisać. Na ten wyjazd wezmę komputer, ale bez Internetu, więc będę jednak trochę poza zasięgiem. To dla mnie odpoczynek, bo będę robił coś zupełnie innego niż normalnie.

Jak wygląda Pana poranek? Wstaje Pan i włącza radio?

- Prawie tak. Mam takie malutkie radyjko. Zakładam je sobie na ucho rano, jak wychodzę z psem. Dziś go zapomniałem i byłem bardzo nieszczęśliwy. Rano też kupuję gazety. I jestem już po lekturze dzienników, jak przychodzę do pracy.

Czy polityka jest zabawna?

- Czasami może być. W takich codziennych, drobnych przykładach może być zabawna. Jednak na dłuższą metę przestaje być wesoło. Jeżeli się patrzy przez pryzmat tego, że tu się za chwilę decydują moje podatki, moje życie. Tu się rozstrzyga przyszłość moich dzieci, a politycy zachowują się niepoważnie, to wtedy przestaje być zabawnie.

Może śmiech jest ratunkiem.

- Żarty może pozwalają pójść z uśmiechem spać. Z drugiej strony, żartem też możemy pokazać prawdziwą miarę ich poczynań. Natomiast na dłuższą metę jest to żenada.

Zaskoczył Pana sukces "Szkła kontaktowego"?

- Trochę tak, bo budżet tego programu jest bardzo niewielki, chyba nawet najmniejszy na antenie. Rzadko się zdarza, żeby programy, które nie mają dużych inwestycji, generowały tak dużą widownię. Duża zasługa to czasy, w jakiś żyliśmy. Bo rozkwit "Szkła" przypadł na okres totalnej awantury politycznej, czyli na rządy PiS-u, Samoobrony i LPR-u. Ja nawet tuż przed wyborami w 2005 roku (to był rok działania naszego programu) myślałem, że powstanie koalicja PiS-PO i zacznie się czas nudnej normalności, więc program trzeba będzie zlikwidować. Natomiast gdy były wybory październikowe (zeszłoroczne), to już program był na tyle mocno osadzony, że wiedziałem, że nie zniknie z anteny, dlatego, że można mówić nie tylko o polityce. No ale ciągle polityka przynosi dużą pożywkę dla tego programu.

Miał Pan wpływ na to, jacy goście się pojawiają w programie?

- To są moje pomysły, konsultowane z Tomkiem Sianeckim. Nie było żadnego narzucania do "Szkła". Na przykład Marek Przybylik przyszedł mi do głowy niemal od razu, a z kolei Tomka Jachimka polecił Artur Andrus. Wojciech Zimiński trafił do nas, bo usłyszałem jego humoreskę w radiu o tym, dlaczego nie należy dzieciom kupować skrzypiec. To było bardzo zabawne. Dziecko piłowało na skrzypcach, a tata się wściekał.

Zawsze Pan wiedział, że chce zostać dziennikarzem?

- Zawsze wiedziałem, że nie chcę być dziennikarzem. Uciekłem do Warszawy z Krakowa, bo wychowałem się w Krakowie. I jak mnie pytano, kim chcę być, odpowiadałem: Nie wiem. Ale dodawałem, że wiem, kim nie chcę być. Nie chcę być dziennikarzem. Po studiach pracowałem w teatrze offowym. Robiłem bardzo różne rzeczy: od bycia asystentem dyrektora po pilnowanie szatni. Teatr w trudnych czasach, czyli w roku 1980, zbankrutował. Spotkałem wtedy na ulicy znajomą dziennikarkę z radia, która zapytała: Co ty właściwie robisz? Ja odpowiedziałem, że właśnie straciłem pracę. Na co ona zaproponowała, żebym przyszedł do radia, i tak trochę z marszu wpadłem. Od sierpnia 1980 roku zacząłem pracować w informacji.

Czy jest jakaś praca, której Pan się boi?

- Nie! Robiłem już bardzo wiele rzeczy. W Paryżu kiedyś pracowałem jako niania do dziecka, a w Austrii nawet kopałem rowy. Robiłem przeprowadzki, aż w końcu pracowałem jako stolarz. Stolarskie prace potrafię wykonywać do dzisiaj. I czasem się tym zajmuję. Kiedyś zrobiłem schody i one do tej pory działają!

To są ruchome schody?

- Nie. Działają, czyli funkcjonują. To schody w bacówce. Zbudowałem je w 1972 roku bez żadnego gwoździa. Trzeba najpierw przemyśleć wszystko i robić na kliny, które muszą być odpowiedniej grubości i długości. Powinno być tak, że jak ktoś staje na schody, to ma je dociskać, a nie rozwalać.

Wow! I o tym trzeba pisać książkę!

- Nie, to będzie coś w rodzaju kryminału filozoficznego. Chciałbym, żeby ją się dobrze czytało, ale żeby też coś mówiła o świecie.

A będą trupy?

- Mam nadzieję, że nie, że mój bohater do tego nie dopuści. Będzie jednak planował coś takiego, ale mam nadzieję, że rozwój sytuacji go cofnie.

Dużo Pan w życiu ryzykował i opłaciło się. Czy to jest Pana recepta na szczęście?

- Ja jestem farciarz, chociaż myślę, że trzeba być ufnym. Trzeba lubić innych. Bo 20 tysięcy lat temu nasi przodkowie jeszcze z trudem rozpalali ogień, a 20 tysięcy lat w skali świata to strasznie niewiele. A życie jednego człowieka to jest mało. Trzeba o tym pamiętać.

Dziękuję za rozmowę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny