Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Michał Sanczenko i Michał Szubski. W Bollywood nie każdy musi tańczyć

Agata Sawczenko
Agata Sawczenko
Grałem brata głównej bohaterki - mówi białostoczanin Michał Sanczenko
Grałem brata głównej bohaterki - mówi białostoczanin Michał Sanczenko Archiwum
Zaufać koniowi, zostawić wodze i skupić się na strzelaniu. Michał Sanczenko i Michał Szubski nie mają z tym problemów. Docenili to producenci z Indii. Białostoczanie zagrali łuczników konnych w ich filmie.

Tu jeździec musi być zarazem swobodny i skupiony. Nie może myśleć o tym, że siedzi na koniu - ma mu zaufać, zostawić wodze i skupić się na strzelaniu - do przodu, do tyłu, w bok. Podobnie, gdy stoi na zadzie konia. Łucznictwo konne to świetna sprawa dla tych, którzy chcą się wyciszyć, zapomnieć o bieżącym świecie, problemach. Mózg jest tak skupiony na celowaniu, na strzelaniu, na bezwzrokowym zakładaniu strzały, na obserwowaniu celu i konia, że nie ma możliwości, żeby ktoś rozpraszał z zewnątrz.

Michał Szubski i Michał Sanczenko nie mają z tym kłopotów. Obaj są znanymi w całej Polsce, ba! - nawet na świecie łucznikami konnymi. Pierwszy jest z podlaskiego Poczopka, drugi - z Białegostoku

- Zajmujemy się łucznictwem konnym, łucznictwem tradycyjnym , łucznictwem wschodnim - wymienia Michał Sanczenko. Działają w Polskim Stowarzyszeniu Łucznictwa Konnego. Michał Sanczenko dodatkowo w ramach AMM Archery prowadzi szkolenia, warsztaty, pokazy łucznictwa konnego, organizuje zawody albo imprezy związane z koniem i łukiem.

Na pokazach występują zresztą często. - Staramy się inscenizować ten okres, czyli XVI-XVII wiek, w którym łucznictwo konne występowało, związane z jednej strony z wpływami wschodnimi i Tatarami. Dlatego często jeździmy ubrani jak Tatarzy polscy - opowiada Michał Szubski. - Ale polska jazda lekka również używała łuków wschodnich. Dlatego ja często jeżdżę w stroju polskim - uśmiecha się.

Brody mają być!

Łucznictwo konne to coraz bardziej popularny sport - na całym świecie. Ale tylko w Polsce jest wielu łuczników na bardzo dobrym, wysokim poziomie. To ważne, by drużyna się znała, jeśli ma występować razem. Dlatego angielscy łucznicy, gdy dowiedzieli się, że do bollywoodzkiego filmu potrzebni są łucznicy - dali cynk Michałowi Sanczence. Zaczął się interesować. W tym samym czasie Hindusi znaleźli łucznika z Warszawy na portalu społecznościowym. Zaproponowali współpracę. - No to zapytajmy o konkrety!, postanowiliśmy - opowiada Michał Sanczenko. Okazało się, że do filmu potrzeba dziewięć osób: siedmiu łuczników konnych, dwóch kaskaderów. Polacy zebrali 15, w tym dwie z Podlasia. Hindusi odpowiedzieli: To teraz przestajecie się golić. Musicie mieć brody!

Zdjęcia były kręcone w Himalajach. Reżyser miał swoją wizję, potrzebował widoków: gór, śniegu, pustyni, zielonych drzew itd. Produkcja znalazła mu dolinę Nubry - 3-3,5 tys. metrów nad poziomem morza. Już sama wyprawa na miejsce to była przygoda. Najpierw polecieli do Mombaju. Tam pierwsze przymiarki co do fryzury, strojów. Reżyser zadecydował, kto ma kogo zagrać.

- Z Mombaju samolotem do New Delhi, tam przesiadka - opowiada Sanczenko. - Trzy osoby z naszej ekipy poleciały wcześniej. Na szczęście opowiedzieli nam o swoich przygodach. Bo na przesiadkę było bardzo niewiele czasu. Wybiegli więc z samolotu, biegiem szukali odpowiedniego terminala, ledwie zdążyli, wchodzą - pasażerowie mają z nich bekę. Bo trafili znów do tego samego samolotu - śmieje się. Ale nie zawsze było do śmiechu. Wszyscy zapamiętają do końca życia przejazd z New Delhi do Leh. - Żeby się tam dostać, przejeżdżaliśmy po najwyższej, bo na poziomie ponad 5,5 metrów, dostępnej dla samochodów przełęczy Kardunga z tybetańskim kierowcą, który nawet nie zwalniał na zakrętach - wspomina Michał Szubski.

Tam już dostawali tabletki, mające pomóc im zaaklimatyzować się w rozrzedzonym powietrzu. - Bolała głowa. Niektórzy odczuwali mrowienie w ustach albo w brzuchu i ciemność przed oczyma - mówi Michał Sanczenko.

Do nowych warunków musieli się przyzwyczaić i oni, i konie - indyjskiej rasy, ze złączonymi u góry uszami. Zupełnie inaczej przygotowane pod siodło niż te europejskie. - My po przejściu kilkuset metrów dostawaliśmy zadyszki. Konie po krótkim galopie robiły bokiem - opowiada Sanczenko.

Tak ładnie się przewróciłem...

Obaj Podlasianie przyznają, że wyprawa była niesamowita. - Zdarzało nam się występować w epizodach filmowych. Ale to była superprodukcja, może jak nasze „Ogniem i mieczem” - mówi Michał Sanczenko. - Przy filmie pracowało 240 osób.

Oczywiście, nie dostali głównych ról. - Jesteśmy w filmie takim dodatkiem. Ale w miarę chyba ważnym, bo później, już po zdjęciach dowiedzieliśmy się, że producent i reżyser są tak zadowoleni z tej naszej roboty, że nasz czas występowania w filmie zwiększyli dwukrotnie - uśmiecha się Sanczenko.

Tytuł filmu - „Mirza” - to imię głównego bohatera. Historia jest oparta na legendzie. Reżyser zaadaptował ją do czasów współczesnych. Ale część dzieje się w dawnych epokach. To właśnie w tej historycznej części występują Polacy. - Bardziej to jest fantasy. Ale to już chyba klimat Indii tego wymaga - śmieje się Michał Szubski.

Wszyscy grają łuczników. A czterech Polaków - dodatkowo braci głównej bohaterki. Dlatego to oni najwcześniej rozpoczynali dzień zdjęciowy. Nie dość, że musieli przygotować konie, to jeszcze długo trwała charakteryzacja. - To były nie tylko blizny. Musieli nas wszystkich pociemnić, żebyśmy bardziej byli podobni do Hindusów - mówi Szubski. Na koniec dnia - jeśli wcześniej była przeprawa przez rzekę czy wybuchy - robiono im zdjęcia. A rano, dokładnie odtwarzano makijaż - tak, by można było kontynuować scenę.

No właśnie - wybuchy!. - Dostaliśmy informację, że wybuchów będzie tylko kilka i to daleko, bo później będą je komputerowo przerabiać. Pierwszy przejazd - skręcamy, 24 wybuchy. Niektóre w odległości 3 metrów. I pięć koni rolujących się razem z jeźdźcami. Nie było zaplanowane, ale się z tego cieszyli - opowiada Michał Szubski. To właśnie wtedy reżyser doszedł do wniosku, że wcześniej uśmierci jego bohatera. - Bo tak ładnie się przewróciłem - śmieje się.

Michał Sanczenko za to wiele razy musiał powtarzać scenę, gdy spada do lodowatej wody. - Bo wyraz twarzy nie taki jak trzeba, bo kamera nie zdążyła, bo pozostali jeźdźcy się spóźnili. I dubel, dubel, dubel... - wspomina.

Przygód mieli mnóstwo, ale najbardziej wspominają przepiękne krajobrazy, zwłaszcza nad jeziorem Pangong - na granicy z Chinami, gdzie przenieśli się na ostatni tydzień zdjęć. Po stronie hinduskiej - 70 kilometrów brzegu.- Niewiarygodne. Wyglądało jak fototapeta. Kolory tak intensywne, obrazek tak ładny, że wydawał się nierzeczywisty - wspomina Sanczenko.

Film będzie miał premierę 7 października. I wszystko wskazuje na to, że „Mirza” będzie wyświetlany nie tylko w Indiach, bo producenci tworzą również wersję angielskojęzyczną. - Ale my nic nie mówimy. Tylko krzyczymy - zdradza Szubski.

Nie tańczą też ani nie śpiewają - jak to zwykle bywa w bollywoodzkich produkcjach. - Ale widzieliśmy, że takie sceny też były kręcone - dodaje Michał Sanczenko.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny