Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Kowal z Niewodnicy Kościelnej. Człowiek, który rozmawia z żelazem i pyta: Co z tego wyjdzie?

Julita Januszkiewicz
Zanim się rozpocznie pracę, trzeba porozmawiać z metalem. Zapytać go co wyjdzie? W każdą pracę trzeba włożyć wiele serca – mówi Ryszard Fiedorczuk, kowal.
Zanim się rozpocznie pracę, trzeba porozmawiać z metalem. Zapytać go co wyjdzie? W każdą pracę trzeba włożyć wiele serca – mówi Ryszard Fiedorczuk, kowal. Fot. Julita Januszkiewicz
Z żelazem jest jak z kobietą. Najpierw trzeba je rozgrzać, a potem kuć - śmieje się Ryszard Fiedorczuk, kowal z Niewodnicy Kościelnej.

Od kilku lat nie pracuje zawodowo. Zdrowie mu na to nie pozwala. Ale codziennie zagląda do swego królestwa, bo jak mówi, darzy kowalstwo wielką miłością.

Kuźnia stoi na podwórzu

Tuż obok domu. Budynek jest niepozorny, przesiąknięty dymem, specyficznym zapachem węgli i żelastwa, którym pan Ryszard upaja się. Bierze smolne drzazgi, podpala i rzuca je na węgle. Włącza elektryczną dmuchawę. I natychmiast pojawia się żar, a zaraz potem błękitny, gęsty dym. Kleszczami wyjmuje z paleniska rozżarzony kawałek żelaza. Energicznie chwyta młot i kładzie metal na kowadle.

- Nie można usiąść, ale wódkę można postawić - śmieje się. To stare kowalskie porzekadło.

Słychać rytmiczny, metaliczny dźwięk. Co kilka uderzeń zamiast w żelazo, trafia w kowadło: - To żeby zachować rytm - tłumaczy fachowo.

Po chwili przekłute żelazo wkłada do wiadra z wodą. Słychać charakterystyczny syk szybko stygnącego metalu: - Gotowe - podaje ładnie ozdobioną sztabkę.

Z dziada pradziada

Zamiłowanie do kowalstwa, jak sam mówi, wyssał z mlekiem matki. To tradycja rodzinna. Kuźnię w Mińcach (obok Niewodnicy) miał jego pradziadek Dominik, który zmarł w 1904 roku.

- Potem przejął ją dziadek Antoni. Pamiętam go doskonale, bo gdy umarł miałem dziesięć lat. Na dodatek stryj Stanisław też miał kuźnię w Białymstoku, przy ulicy Owsianej - opowiada.

Pan Ryszard zna i ceni historię rodzinną, bo w jego mieszkaniu, na ścianie wisi tablica ze zdjęciami wszystkich kowali z rodu Fiedorczuków.

Już od dziecka zaglądał do kuźni, by zobaczyć jak pracuje ojciec. Fascynowało go ognisko, żar, dźwięki i wydobywający się stamtąd dym, ale pierwsze doświadczenie z kowalstwem było złe: - Miałem sześć lat. Tata przed szopę wystawił koła żeleźniaka. Nieświadomie chwyciłem za metalową ośkę, która była mocno rozgrzana. Tylko co wyszła spod kowalskiego młota i nie zdążyła jeszcze ostygnąć - opowiada pan Ryszard.

Poczuł niesamowite pieczenie dłoni. Płakał i krzyczał z bólu. Najlepszym lekarstwem okazało się... błoto. Chłopiec całe popołudnie trzymał w nim poranione ręce.

I taki miał kowalski chrzest, ale i nauczkę na długie lata. Jednak ta nieprzyjemna przygoda nie zraziła go do kuźni.

- Nadal mnie tam ciągnęło. Kręciłem się przy ojcu. Przyglądałem się jego pracy. W każdej wolnej chwili pomagałem mu podając młotek, czy też kleszcze - mówi.

Podkuł konia

Tym bardziej, że ruch w kuźni był bardzo duży. Ciągle przyjeżdżali rolnicy, a to trzeba było podkuwać konie, naprawiać pługi, brony, sprężynówki, siekiery itp. Po podstawówce pan Ryszard wiedział gdzie będzie kontynuował dalszą naukę. Wybrał ślusarstwo w łapskiej szkole zawodowej. Łatwiej mu było, bo miał już przygotowanie praktyczne. I zajęcia w warsztatach szkolnych też nie sprawiały mu trudności.

- To nic, że trzeba było rano wstawać, a nieraz drogi były zasypane śniegiem, albo pociąg się spóźniał - opowiada.

Ale z tamtych, szkolnych czasów z sentymentem wspomina nauczycieli zawodu. W pierwszej klasie zajęcia prowadził Lucjan Idźkowski, potem Edward Jurago. Dobrze też wspomina pana Olędzkiego.

Pan Ryszard pierwszą, samodzielną robotę kowalską wykonał, mając siedemnaście lat, tuż po ukończeniu szkoły. Podkuł wtedy konia, ale pod czujną kontrolą ojca: - Byłem bardzo dumny, a podkowy na końskich kopytach wytrzymały cztery tygodnie - śmieje się kowal.

Rok później, wyruszył z domu w niedaleki świat. Zatrudnił się jako ślusarz w fabryce w Czarnej Białostockiej: - Codziennie wstawałem o 4 rano, a wracałem do domu o godzinie 18 - mówi.

Ojcu i tak pomagał, ale tylko wieczorami. Przyświecali sobie karbidówką, która jasno świeciła. W międzyczasie pan Ryszard trafił przed oblicze komisji poborowej i na dwa lata trafił w kamasze. Po służbie wojskowej zatrudnił się w białostockim Madro, ale cały czas pomagał ojcu w kuźni.

Pan Ryszard miał już czterdziestkę na karku, kiedy przejął schedę po ojcu. W kuźni było i palenisko, i miech, i kowadło oraz wszelkiej maści i gatunku młoty, i młotki oraz stara, ręczna wiertarka. Przerobił ją po swojemu. Dokupił też kowadła, elektryczną wiertarkę i wyposażył w nowe horno, czyli palenisko i inne potrzebne w pracy narzędzia.

Od tej pory pracował na własny rachunek. Przydało mu się doświadczenie zdobyte przy ojcu, ale również wiedza, którą przekazał mu stryj.

Robił to co każdy kowal, ale nie tylko

- Zanim się rozpocznie pracę, trzeba porozmawiać z metalem. Zapytać go co wyjdzie? W każdą pracę trzeba włożyć wiele serca. Kowalstwo wymaga cierpliwości, skupienia, dokładności, a przede wszystkim smykałki - mówi.
Choćby podkuwanie koni. Wydaje się, że to zwykła, kowalska robota: - Bardzo lubiłem tę pracę. Po pierwsze, trzeba poznać zwierzę i jego charakter.

Porozmawiać z nim, bo każdy koń jest inny. Zanim wziąłem miarę na podkowę, musiałem dokładnie obejrzeć konia i sprawdzić stan kopyt - podkreśla.

Najczęściej podkuwał konie do fury. Ale nie tylko. Pan Ryszard leczył też je według wskazań weterynarzy. Podkuwał też nieraz konie pod siodło, czyli sportowe, które brały udział w zawodach długodystansowych. I z dumą dodaje, że wszystkie wygrywały.

- Bo nie od dziś wiadomo, że dobry kowal rozdaje medale - żartuje pan Ryszard.
Ale Fiedorczuk na swoim koncie ma też własne rekordy.

- Kiedyś w 14 godzin podkułem 11 koni. W ciągu kariery zawodowej naprawiłem 47 wozów zaprzęgowych - wspomina z satysfakcją. Nie odmawiał też zleceń nietypowych. Wykonywał podkówki "na szczęście" lub ozdobne świeczniki: - Wymaga to kreacji, pomysłowości, a nawet odrobinę artyzmu - przyznaje.
Miał nawet zamówienia na prezenty ślubne. Wtedy to wymyślił podkowę na skorupie żółwia.

- Nie cenię kowalstwa na zimno. Wszystko zawsze robiłem w metalu rozżarzonym do czerwoności na palenisku, a potem kułem na kowadle. To jest wtedy prawdziwie kowalska robota, która daje największą satysfakcję - mówi.

Jednak smuci go, że kowalstwo jest umierającym zawodem, a młodzi nie garną się do tej roboty.

- Dawniej w każdej wiosce był kowal, bo takie były czasy. Sprzęt często się psuł. Ale w latach dziewięćdziesiątych pojawiły się nowe technologie, a na wsi maszyny. No i kowalstwo zaczęło zanikać - mówi z żalem.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny