Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Irena Łaźna - Przetrwanie. Zesłana na Syberię: Cztery lata nie widziałam słońca.

Alicja Zielińska
Od lewej: Zdjęcie ślubne rodziców, luty 1922 r. , Osadnicy z Annopola. Mój ojciec, Michał Sawicki trzeci od lewej na górze, A tu my z mamą i Michałem w 1941 r. na tle baraku w Kargowinie na Syberii. Ja z lewej strony, Ja w wieku 18 lat. Pracowałam już w biurze PSS i uczyłam się w wieczorowym Liceum przy Kościelnej, Irena Łaźna
Od lewej: Zdjęcie ślubne rodziców, luty 1922 r. , Osadnicy z Annopola. Mój ojciec, Michał Sawicki trzeci od lewej na górze, A tu my z mamą i Michałem w 1941 r. na tle baraku w Kargowinie na Syberii. Ja z lewej strony, Ja w wieku 18 lat. Pracowałam już w biurze PSS i uczyłam się w wieczorowym Liceum przy Kościelnej, Irena Łaźna
Przetrwanie - taki tytuł nosi książka Ireny Łaźnej o przeżyciach na Syberii. Jako córka osadnika wojskowego została ona wywieziona z rodziną w okolice Archangielska 10 lutego 1940 r. podczas pierwszej stalinowskiej deportacji. Tułaczka po Związku Sowieckim trwała ponad sześć lat, w tym cztery lata w obozie skazanych na dożywocie, gdzie w ogóle nie dochodziło słońce.

Rodzice moi pochodzili z okolic Białegostoku. Ojciec Michał Sawicki za udział w wojnie w 1920 r. dostał ziemię. 21 hektarów, koło Białowieży - opowiada Irena Łaźna. - Zamieszkało tam wielu żołnierzy i w ten sposób powstała osada wojskowa Annopol. Ojciec został prezesem osadników. W lutym 1922 r. ożenił się z moją mamą Kazimierą Rogowską.

Ciężką pracą rodzice dorobili się pokaźnego majątku. W 1939 r. mieliśmy już duże gospodarstwo, nowoczesne maszyny, sad z 250 drzewami i drugi nowy dom, gotowy do zamieszkania. Czekaliśmy tylko na ukończenie łazienki. Na piętrze znajdowało się pięć pokoi - tyle ile było nas dzieci. Byliśmy zamożną, liczną i zdrową rodziną, tylko żyć.

Blisko osady wojskowej znajdowała się wieś białoruska. Przez wiele lat żyliśmy w zgodzie, a nawet w przyjaźni. Dzieci razem chodziły do szkoły, dorośli jeździli na wycieczki do Gdyni. Po 17 września, jak przyszli Rosjanie wszystko się zmieniło. Starsi Białorusini zachowywali się normalnie, natomiast młodzi zgłupieli, wstąpiła w nich straszna nienawiść do Polaków. Zaczęli napadać na osadników. Ojciec się ukrywał, ale po trzech tygodniach stwierdził, że to nie ma sensu, postanowił wrócić do domu.

Pobili ojca

Był koniec października, wykopki w polu. Jak ci młodzi zobaczyli ojca, to rzucili się na niego i skatowali. Następnego dnia mieli powiesić na rynku w Prużanie. A na razie urządzili sobie ucztę i popili się tęgo. Mama, korzystając z ich nieuwagi wywiozła ojca do Białowieży. Lekarz orzekł, że trzeba szybko do szpitala do Białegostoku, bo miał połamane wszystkie żebra. Ojciec wyszedł z tego, ale już nie wrócił do domu. Na czas swojej nieobecności ściągnął siostrzeńca mamy, Michała Zajkowskiego, by nas chronił przed napastnikami. Od tego czasu żyliśmy bowiem w ciągłym strachu, gdyż walili kamieniami w okna, rabowali, co noc coś ginęło. Michał był marynarzem. Postawny, podobny z postury do ojca, wkładał jego ubrania i faktycznie, kiedy przyjechał, to bali się już nas nachodzić.

Przyszli nocą

Mama wciąż była niespokojna, chyba przeczuwała. Często z rana patrzyła na wschód i mówiła: Dzieci, gdzieś tam daleko jest Syberia, boję się jej, nic o niej nie wiem. Ale zaraz sama sobie odpowiadała, że to niemożliwe, ojca nie ma, po co im kobiety i dzieci - ludzie nie są tak źli.
10 luty 1940 r. był tak siarczysty mróz, że drzewa i płoty pękały. Oświetlili fonarami podwórze, zastukali brutalnie w drzwi, ustawili pod ścianę. Michał nie bardzo im pasował, ale miał tak samo na imię jak ojciec. Liczba się zgadzała, więc jego też dopisali na listę NKWD i razem zabrali. Jechaliśmy miesiąc. Nad Morze Białe, archangielska obłast, Kargowina.

To był stary łagier, w lesie w pobliżu północnej Dwiny, świeżo opróżniony przez więźniów. 15 baraków, podzielonych na boksy jak dla koni, budynki władz obozowych, stołówka, kantor, sklep i szopa z trzema dużymi kotłami do gotowania wody. W takie warunki nas wtłoczono - 105 rodzin, ok. 600 osób. Było strasznie brudno i straszne robactwo. Pluskwy, wszy ogromne, to wszystko rzuciło się na nas. Przepłakałam całą noc.

Mama wpadła pod lód

Michał jako marynarz został wyznaczony do ciężkiej pracy, rozbijał kry lodowe. Mama wydobywała z rzeki skutej lodem zamarznięte drzewa i podciągała bosakiem do brzegu. Po dwóch miesiącach tej pracy któregoś razu lód pod mamą się załamał i wpadła do wody. To oznaczało koniec, nikt nie szukał, wielu tak wpadało, ale akurat młodzi chłopcy pracowali, skoczyli, zahaczyli i wyciągnęli mamę. Do baraku miała 16 km. Jak przyszła, to nie dała rady wejść, była cała zlodowaciała. Pół roku leżała jak kłoda, nie ruszała się. Do pracy już nie wróciła, dostała drugą grupę inwalidzką. Ale kto wie, co byłoby dalej. Michał, złota rączka, zabrał narzędzia na Sybir i reperował zegarki. Pewnego razu przyszedł mężczyzna, zobaczył mamę leżącą, zapytał co się stało. I wieczorem przyniósł maść, mówił że zrobiona z sadła niedźwiedziego i tą maścią kazał smarować mamie nogi i rozciągać stawy. Mama krzyczała wniebogłosy z bólu, ale pomogło. Pomału wstała na nogi, chociaż już stale musiała poruszać się przy lasce.

Od obozu do obozu

Kiedy Anders wyprowadził wojsko polskie do Iranu, wybrali pięć rodzin, w tym nas i wywieźli do innego obozu, w Szendze. To był obóz dożywotniej zsyłki. Byli tam więźniowie, którzy zajmowali się końmi. Bardzo dobrzy ludzie. Dawali nam owies, gdy zostaliśmy pozbawieni racji żywnościowej, opiekowali się nami.

W Kargowinie jeszcze żyliśmy nadzieją, wspominaliśmy rodzinny dom, ciepło, zasobność, kraj. Miałam tam jeszcze sny.

W Szendze już nic mi się nie śniło. Tam nawet grzyby nie rosły. Nie dochodziło w ogóle słońce. Ciemność i jeszcze gorszy głód odbierały chęć do życia. Często wieczorem z siostrą Władzią klękałyśmy na środku baraku i głośno prosiłyśmy Boga, żeby jutro już się nie obudzić. Mama wówczas nas podnosiła i mówiła, że tak nie wolno, obiecywała, a raczej przekonywała, że wrócimy do domu i najemy się do syta. Mama była bardzo dzielna, dzięki niej przetrwaliśmy tę katorgę.
Kolejnym obozem, do którego nas skierowano była Ustwajnga. Tam też zasiedlono nas w barakach, trochę lepszych, ale też bardzo zużytych. Mieszkało tam kilka rodzin Cyganów, Rosjanie. Było już raźniej. I najważniejsze świeciło słońce. Głód był nadal podobny, praca przymusowa, ale lżejsza. Po czterech latach zobaczyliśmy pierwsze ziemniaki.

W lecie zaczęto mówić o przewiezieniu nas w nowe miejsce. Podobno w lepszy klimat, by złagodzić nasze cierpienia. Najgorsze, że byliśmy już wyczerpani, u kresu sił. Doskwierała nam kurza ślepota. Niektórzy zaczęli zmienić wygląd, puchli z głodu.

Wyjazd się przedłużał i wyjechaliśmy znowu w najgorsze zimno. Dojechaliśmy do Lubocina koło Charkowa. Była wiosna, dużo słońca, Boże co za radość, wreszcie ciepło, praca lżejsza, bo przy owocach i w fabryce wina. Jedzenie dużo lepsze, zupa, bliny, obiady z dwóch dań, już zapomnieliśmy o takim odżywianiu. Ale wtedy właśnie spadła na nas tragiczna wiadomość o śmierci brata Gienka, który był w wojsku. Zginął podczas wyzwalania Warszawy. .

Powrót do kraju

Do kraju wróciliśmy w 1946 r., w marcu. Przekroczenie granicy, pierwsze miasto - Przemyśl - zapamiętam na całe życie. Dzień był piękny, słoneczny, akurat niedziela, rano. Kiedy wyszliśmy z wagonów, wszyscy popadali na kolana, by ucałować ziemię.

Kolejarze patrząc na nas, też się popłakali. Zaczęły bić dzwony w kościołach. Uznaliśmy, że do nas są skierowane, do Boga nas wołają. Ktoś krzyknął: Idziemy do kościoła. Ale jak my wyglądamy, ludzi wystraszymy. Każdy zaczął się otrzepywać ze słomy, czesać włosy, jakoś się ogarniać. Ludzie zaskoczeni, świątecznie, wiosennie ubrani, a my w łachmanach. Rozstąpili się, my podeszliśmy do ołtarza. I znowu padanie na kolana, i zamiast cichej modlitwy radosny jęk i płacz. Ja nie uklękłam, dostałam, pamiętam jakiegoś niewytłumaczalnego znieruchomienia, zesztywnienia. Stałam i patrzyłam. Po mszy zaraz przyszli do nas przemyślanie, przynieśli dużo jedzenia, ubrania. Byli z nami do wieczora, aż odjechaliśmy.

O ojcu przez ten czas nic nie wiedzieliśmy. Okazało się, że po wyjściu ze szpitala wyjechał do brata do Warszawy i brał udział w powstaniu. Był ranny. Po wojnie zamieszkał w Zabrzu z kobietą, którą poznał w czasie powstania. Przyjechał do nas, rozmawiał z mamą. Zabrał nas nawet do siebie, żeby nam było lepiej. I było lepiej, dobre jedzenie, ale ja nie mogłam znieść tej nowej kobiety. I po trzech tygodniach wszyscy wróciliśmy.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny