Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Dzielnica Starosielce. Tu był Meksyk

Alicja Zielińska [email protected] tel. 85 748 95 45
1929 r. Ks. Paweł Grzybowski z harcerkami. Z prawej siedzi moja mama.
1929 r. Ks. Paweł Grzybowski z harcerkami. Z prawej siedzi moja mama. archiwum prywatne
Starosielce to moje rodzinne osiedle. Stąd pochodzą rodzice i dziadkowie. Wychowałem się tam i dorastałem. Od 1977 roku mieszkam przy ulicy Towarowej, ale do Starosielc wciąż mnie ciągnie i w jednej chwili bym wrócił do mojego dawnego domu. Niestety już go nie ma, tak jak i wielu innych domów. Inaczej wszystko wygląda. Jeżdżę tam często, przynajmniej raz w miesiącu, oglądam. Zamykam oczy i przypominam jak było przed laty - mówi Marek Zdrodowski.

W poprzednich wydaniach przypominaliśmy historię Wygody. Dziś o Starosielcach. Pan Marek Zdrodowski przyniósł wiele zdjęć i pamiątek ze swojej młodości i podzielił się wspomnieniami. Jego dziadkowie ze strony ojca byli rodowitymi mieszkańcami Starosielc, natomiast dziadkowie ze strony mamy osiedlili się tutaj w latach 20. po pobycie w Rosji, gdzie jako bieżeńcy w czasie I wojny światowej schronili się przed Niemcami. - Mieszkali przy jednej ulicy - opowiada pan Marek. - Mama była bardzo ładna, to nic dziwnego, że tata ją wypatrzył. Miała 19 lat, kiedy wychodziła za mąż, tata 29.

Po mamie została mi cenna pamiątka - książka z 1925 roku. Nosi długi i dość osobliwy tytuł: "Maria Teresa hrabina Ledóchowska, założycielka i pierwsza kierowniczka generalna sodalicji św. Piotra dla misyj afrykańskich i oswobodzenia niewolników". Podarował ją mamie z własnoręczną dedykacją ks. Paweł Grzybowski, proboszcz parafii. To był bardzo znany, zasłużony kapłan. I wspaniały człowiek. Takiego drugiego - mama mówiła - w życiu nie spotkała, koło biednego nigdy nie przeszedł obojętnie. Gospodarzowi kiedyś koń padł i on strasznie rozpaczał, bo to żywiciel rodziny był. Ksiądz Grzybowski jak się dowiedział, to zapytał tylko, ile nowy koń kosztuje i dał mu pieniądze.

Sam chodził w połatanej sutannie, nie przywiązywał do tego wcale znaczenia. Miał też bardzo dobry kontakt z młodzieżą, sam był harcerzem, jeździł na obozy. Zapraszał na plebanię, mama opowiadała, że kiedyś na jednym spotkaniu zastanawiał się czym ich poczęstować. Poszedł do spiżarni i niewiele się zastanawiając wyciągnął jakieś wiktuały i wystawił wszystko na stół. Na to weszła gospodyni i podniosła larum, co ksiądz robi, jutro przyjeżdżają goście. Ksiądz machnął ręką: a co tam goście, przyjadą i tak najedzeni, wystarczy herbata, a tu młodzież głodna i trzeba nakarmić. A znając ciebie - zwrócił się do gospodyni - na pewno coś wymyślisz.

Zmarł tragicznie. Na obozie harcerskim, wchodził po drabinie i spadł tak nieszczęśliwie, że zabił się na miejscu. Na pogrzebie były tłumy z całego miasta, rabin, batiuszka żegnali go ze łzami w oczach. Leży pochowany na starym cmentarzu w Starosielcach, przy ulicy - nomen omen - ks. Grzybowskiego, jego imię właśnie niedawno nadano tej ulicy. Jako chłopak, ile razy chodziłem z mamą na cmentarz do dziadka, to zatrzymywaliśmy się przy grobie księdza Grzybowskiego i mama modliła się.

Rodzice początkowo wynajmowali mieszkanie. W 1957 roku, kiedy miałem siedem lat, pamiętam to doskonale, przeprowadziliśmy się do własnego domu przy ulicy Okrzei, kiedyś to była ulica Feliksa Kona. Dom był drewniany, wokół mieliśmy duży ogród, prawie 1500 metrów. Sad mieliśmy, warzywa swoje. Nie było wygód, sławojka w podwórzu, woda w studni, ale bez wahania bym zostawił te miejskie obecnie wygody i wrócił do tych warunków jakie tam były.

Nasza ulica była niezbyt okazała, ot 4, 5 metrów szerokości, ale o zwartej zabudowie. Stało tam 11 domów. Po drugiej stronie znajdowały się pola, rosły ziemniaki, żyto. Naprzeciwko nas mieszkała pani, która miała krowę, codziennie ktoś z rodziny przynosił nam świeże mleko. Było wspaniałe, smak do dzisiaj czuję. Jak się zsiadło, to można było łyżką śmietanę zbierać.

Starosielce to była dzielnica Białegostoku, ale miała charakter wiejski, taki sielski. Bo i Białystok nie był tym miastem co teraz. Pamiętam stawy na Marczuku. Jak szedłem ze Starosielc przez pola, gdzie teraz są duże osiedla Zielone Wzgórza i Słoneczny Stok, to leżały tam wielkie hałdy lnu. Do stawów dochodziło się ścieżką. Jeden był duży, drugi mniejszy. Bardzo dużo ludzi tam przychodziło To było spore kąpielsko. Gdyby tak miasto teraz zadbało o te stawy, uporządkowało teren, to mielibyśmy piękne miejsce rekreacyjne.

Hetmańska była jeszcze wąziutką ulicą, a Popiełuszki (wówczas Szosa do Jeżewa) wyglądała jak polna droga. Do Starosielc jeździł jeden autobus komunikacji miejskiej oznaczony literą E, potem doszła 12. Młodzież do ogólnika V, na Miodowej przyjeżdżała przewozówką - takim specjalnym pociągiem. Podstawiano go na dworcu przy Kolejowej. Bilet kosztował grosze.

Przy ulicy Okrzei na samym jej początku znajdowała się piekarnia. Chleb stamtąd był wspaniały, wyrabiany ręcznie i pieczony w piecu chlebowym. Ludzie czekali pod piekarnią i kupowali jeszcze gorący. Piekarz wynosił prosto z pieca. Smaczny był, ach oczywiście, takiego teraz nie ma. Skórka pachnąca, chrupiąca, kilka dni mógł leżeć i nie czerstwiał. Potem zlikwidowano tę piekarnię, bo była nierentowna, w czasach komuny zresztą nie dbano o takie małe zakłady.

A i kino mieliśmy własne - Kolejarz się nazywało. Nie było telewizji, to ludzie chętnie chodzili do kina. Dla dzieci organizowano specjalne poranki filmowe, wyświetlano Polską Kronikę Filmową i ze dwie, trzy bajki, i to była frajda. Obok znajdowała się górka, coś w rodzaju parku, zimą wspaniałe miejsce do zabawy. Zjeżdżaliśmy na czym kto miał, na nartach, na sankach, albo wprost na tyłku.
Szkoła podstawowa początkowo mieściła się na Miodowej, w tym samym budynku co V Liceum - kończyłem obie te szkoły. Dopiero później je rozdzielili i został tam tylko ogólniak, bo młodzieży przybywało.

To była dzielnica kolejarska. Most - wiadukt dzielił Starosielce na dwie części. I jedni i drudzy mieszkańcy na pytanie: gdzie idziesz, odpowiadali: na tamtą stronę. Nie była to jakaś granica, czy podział na lepszych bądź gorszych, po prostu tak zwyczajowo przyjęto.

Tak samo zresztą jak to, że na Starosielce mówiono Meksyk. To stąd, że mieszkało w owym czasie paru krewkich koleżków, co to nikomu nie przepuścili i do bójki się rwali przy każdej okazji. Z tym, że swego nigdy nie ruszyli. Ja często wracałem późno w nocy i nigdy się nie zdarzyło się, żeby ktoś mnie przestąpił. Przez Marczuk szedłem, ciemno, że choć oko wykol, a też bez strachu. Nawet nie pomyślałem, że coś się może zdarzyć, ktoś napadnie, jaki złodziej czy bandyta.

Pamiętam też, nie mówiło się: idę do sklepu, tylko: idę na rynek. A tych sklepów było w Starosielcach raptem dwa wtedy. Moja mama pracowała w jednym, a tata na kolei, w KZKS.

Przez te lata wiele w Starosielcach się zmieniło. Nie ma już mojego domu, nie ma ogrodu i ulica już nie taka co dawniej. Wyrosło tam osiedle, w miejscu domów i ogrodów powstały bloki. Jak chcę zobaczyć gdzie stał mój dom, to idę na równoległą ulicę, staję przed posesją sąsiada, którego ogród graniczył z naszym, i przypominam sobie. Piękne są te wspomnienia.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny