Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Zwolniony stoczniowiec chce do Europarlamentu!

Krystyna Pohl
Kadr ze spotu "Kolesie". W czarnym kasku Zbigniew Wysocki.
Kadr ze spotu "Kolesie". W czarnym kasku Zbigniew Wysocki.
Startuję do Europarlamentu z listy Samoobrony, bo chcę ratować resztki polskiego przemysłu okrętowego - mówi Zbigniew Wysocki.

Stoczniowy, czarny kask z namalowanym krzyżem, twarz wykrzywiona płaczem. Takiego zobaczyła go cała Polska w telewizyjnym spocie PiS. - Do wielu ludzi po raz pierwszy dotarło, jak ważna jest stocznia w Szczecinie, skoro dorosły facet płacze nad losem swojego zakładu pracy - mówi Zbigniew Wysocki, płaczący stoczniowiec. - Wtedy, w marcu, na ostatnim wodowaniu w stoczni, płakało wielu moich kolegów, łzy w oczach mieli też szczecinianie niezwiązani ze stocznią.

Zbigniew Wysocki nie jest już stoczniowcem. 30 kwietnia został zwolniony zgodnie z zapisem specustawy. Przepracował w stoczni prawie ćwierć wieku. Był monterem rurociągów okrętowych. W marcu został zwolniony jego syn Grzegorz, który pracował jako wycinacz gazowy. Obaj dostali odszkodowania.

- Wolałbym mieć pracę w stoczni niż te pieniądze - mówi cicho Wysocki. - Mam dopiero pięćdziesiąt trzy lata. Nie chcę być bezrobotnym.

Po ostatnim wodowaniu w Stoczni Szczecińskiej Nowa (na wodę spłynął kontenerowiec "Fesco Vladimir"), zdjęcia płaczącego stoczniowca pojawiły się w gazetach i w telewizyjnej relacji z uroczystości.

- Nie pchałem się na afisz - zapewnia. - Jeden z lokalnych działaczy PiS zapytał, mimo że nie jestem w tej partii, czy mogą mnie wykorzystać do reklamówki w telewizji. Zgodziłem się. O żadnej forsie nie było mowy. Chciałem, aby jak najwięcej ludzi zobaczyło, jakim dramatem dla załogi jest likwidacja stoczni. Chciałem, aby o stoczni było głośno.

Bardzo nam się chciało budować statki

Zbigniew Wysocki urodził się w Szczecinie. Tu poznali się jego rodzice. Ojciec przyjechał ze Lwowa, matka z Bydgoszczy. Pracę w stoczni zaczął w 1984 roku.

- Przeniosłem się tam z zakładów mięsnych, bo stocznia gwarantowała stabilizację zawodową i dobre zarobki - opowiada. - Trafiłem na wydział zajmujący się uruchamianiem i obsługą silników i agregatów. Od razu posłali mnie też na kurs spawaczy.

Wtedy stocznia budowała duże holowniki oceaniczne, zwane neftegazami, promy, statki badawcze, statki-szpitale. Ale na początku lat 90. pojawiły się kłopoty. Jeden bank nawet złożył wniosek o upadłość. Na moim wydziale pracy nie było, zatrudnili mnie jako wartownika. A potem nastał prezes Piotrkowski i zaczęliśmy budować kontenerowce. Stocznia stała się słynna w Europie i na świecie. Te statki schodziły z pochylni jak z taśmy. Wodowanie co dwa tygodnie było czymś normalnym. Tempo pracy było ogromne. Pracowało się w soboty, niedziele, ale można było dobrze zarobić. Każdy pani powie, że bardzo nam się chciało te statki budować.

Walczyliśmy o stocznię na ulicy

Wysocki przerywa i długo milczy. Przyznaje, że ciągle nie może pojąć, dlaczego w 2002 roku stocznia padła. Ale twierdzi, że pewne oznaki, że źle się dzieje, były już wcześniej. Najpierw stocznia stała się jedną ze spółek holdingu, potem zarząd wysyłał listy do żon spawaczy, aby one zmusiły mężów do lepszej pracy, następnie były kłopoty z chemikaliowcami, a w 2001 zaczęli wypłacać pensje na raty. I to ludzi najbardziej zaniepokoiło. W styczniu 2002 wszystko pękło. Na wiecu w stronę zarządu poleciały jaja, śruby i okrzyki "złodzieje". Na początku marca stocznia stanęła.

- To był szok - przyznaje Wysocki. - Ludzie zostali bez pracy i pieniędzy. Nie mieliśmy na czynsze, na raty i różne opłaty. Wiele rodzin przeżywało prawdziwe dramaty. Wiedzieliśmy, że musimy o tę stocznię sami zawalczyć. Założyliśmy komitet protestacyjny i w maju kilka tysięcy stoczniowców wyszło poza bramy zakładu. Potem jeszcze wiele razy maszerowaliśmy ulicami, waląc kaskami, gwiżdżąc, skandując. Prawda jest taka, że to my, stoczniowcy, wydeptaliśmy, wychodziliśmy tę Stocznię Szczecińską Nowa. Padła przecież poprzednia, padł holding. Gdyby nie marsze, wiece, protesty, to naszej stoczni już dawno by nie było.

W czasie jednego wiecu do stoczniowców ze skargą na prezesa przyszły szwaczki z Odry. Nie płacił, nie szanował kobiet, nie rozmawiał z załogą. Kilku stoczniowców siłą wyciągnęło prezesa z gabinetu. Doszło do szarpaniny. Sprawa trafiła do sądu. Ośmiu stoczniowców, w tym Wysocki, zostało oskarżonych o lincz.

- Proces trwał długo i dopiero pod koniec 2005 roku zapadł korzystny dla nas wyrok - mówi Wysocki. - Ale najpierw starano się nas przykładnie ukarać.

To nie był jedyny proces Wysockiego. Procesował się z prof. Teresą Lubińską o zniesławienie.

- W lipcu 2004 roku w Szczecinie była konferencja poświęcona przemysłowi stoczniowemu - opowiada Wysocki. - Zapytałem grzecznie panią profesor, wówczas radną, w czym przeszkadza jej stocznia i dlaczego ma negatywne nastawienie do jej pracowników. A ona wykrzyczała mi: "Odejdź, esbeku!", "Kto ci zapłacił, esbeku?". Poczułem się, jakbym w twarz dostał. Nie mogłem tej zniewagi zostawić i oddałem sprawę do sądu. W styczniu 2006 roku pani profesor przeprosiła mnie w sądzie, przyjąłem przeprosiny, nawet podaliśmy sobie ręce. Powiedziała, że przeprasza dla dobra Polski.

Powstanie SSN najpierw było wielką radością i nadzieją, ale wkrótce zaczęły się stare kłopoty. Aż dwa lata czekała na zakup stoczniowego majątku. Cały czas borykała się z brakiem pieniędzy.

Stoczniowcy nie będą nakładać tipsów

- Państwo nie było najlepszym właścicielem - uważa Wysocki. - Zmieniały się rządy i nic dla stoczni nie robiły. A z Unii Europejskiej dochodziły coraz bardziej niepokojące sygnały. PiS je zlekceważyło i zmarnowało dwa lata. A PO była zbyt posłuszna żądaniom unijnej komisarz Neelie Kroes i zbyt szybko odtrąbiła sukces. Jaki to sukces, ta cała specustawa i sprzedaż stoczniowego majątku tak, aby już nie można było budować tu statków? Jedyne dobre jest tylko to, że zwalniani ludzie dostają jakieś pieniądze i mogą się szkolić. Ale z tymi szkoleniami to też lipa.

Przecież te pierwsze oferty szkoleń i pracy były żałosne, kpiny jakieś. Już widzę stoczniowca, jak się uczy fryzjerstwa, strzyżenia psów lub nakładania tipsów. Nie mogłem tego zdzierżyć i któregoś razu wparowałem na sesję rady miasta. Coś to dało. Bo pewne oferty pousuwali.

Z flagą na ramieniu

Wysocki jest członkiem rady osiedla Bukowe-Klęskowo, zaangażował się w zbieranie podpisów przeciw płatnej strefie parkowania. I cały czas walczy o stocznię. Protestował ze stoczniowcami w Warszawie i w Brukseli. W październiku zeszłego roku, po manifestacji przed urzędem wojewódzkim, postanowił rozpocząć głodówkę w gabinecie wojewody. Usiadł w fotelu w drelichu, stoczniowym kasku, z flagą na ramieniu i powiedział, że się nie ruszy, dopóki premier Tusk nie przyjedzie do Szczecina.

- To była kolejna manifestacja stoczniowców i nic się nie działo - mówi. - Ile można chodzić ulicami? Powiedziałem, że będę siedział i głodował, i nie pozwolę na upadek stoczni. Po kilku godzinach policjanci mnie wyprowadzili. Był lekarz, stwierdził, że mam bardzo wysokie ciśnienie i muszę jechać do szpitala. Ciśnienie w ogóle mam wysokie, ale zawsze mi skacze, gdy się denerwuję.

Żona się martwi i powtarza, żebym się tak ciągle nie narażał, nie wychylał. Ale ja nie potrafię być bierny. Ta moja akcja nie poszła na marne, bo po dwóch dniach premier spotkał się w Warszawie ze związkowcami z SSN, a zabiegali o to spotkanie od miesiąca.

Rozpłakałem się

Gdy 7 marca tego roku spłynął na wodę ostatni statek, stoczniowcy najpierw spalili kukłę Neelie Kroes, a potem urządzili symboliczny pogrzeb stoczni ze stalową czarną trumną, z żałobnym marszem i zniczami zapalonymi przed pomnikiem Ofiar Grudnia 1970 r. To wtedy Wysocki założył ten czarny kask.

- Odśpiewaliśmy hymn i wtedy nie wytrzymałem, rozpłakałem się, uświadomiłem sobie, że już nie ma stoczni, a ja i tysiące takich jak ja nie mamy pracy. Pierwszy raz w życiu tak płakałem za tą stocznią. A teraz diabli mnie biorą, gdy słyszę głupoty, które opowiadają politycy. Taki Nitras nigdy w stoczni nie był, nigdy się nią nie interesował, a teraz kreuje się na człowieka, który walczył o stocznię. Parę dni temu na kampanię wyborczą PO przyniosłem mu znicz, aby zapalił go pod stocznią, przy pomniku, ale ochrona mnie dopadła i wykręciła ręce.

Teraz politycy różnych partii albo kreują się na bohaterów, albo przerzucają odpowiedzialnością za losy stoczni. Ale mają też nowego winnego. Według nich to związkowcy, nazywani przez nich zadymiarzami, są winni upadku stoczni. Nawet nie mogę o tym spokojnie mówić, wszystko się we mnie gotuje.

Dlatego startuje do Parlamentu Europejskiego z listy Samoobrony. Twierdzi, że zaproponowano mu to jeszcze w styczniu tego roku. - Zgodziłem się, bo chcę poznać prawdę o stoczni - mówi. - Może uda się uratować chociaż resztki polskiego przemysłu okrętowego. Nie, nie znam żadnego języka obcego, ale przecież są tłumacze, są doradcy. Dam radę.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny