Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Po prostu jestem Urbaniak

Jerzy Doroszkiewicz
Michał Urbaniak podczas Suwałki Blues Festival 2013
Michał Urbaniak podczas Suwałki Blues Festival 2013 Wojciech Otłowski/www.wojciech-otlowski.pl
Jest jedynym polskim muzykiem, który nagrywał z Milesem Davisem. Michał Urbaniak - ikona światowego jazzu, zagra razem z białostoczanami. Od jutra będzie prowadził warsztaty. A w niedzielę wystąpi w kinie Forum.

Panie Michale, jak się panu podobała sala koncertowa w Suwalskim Ośrodku Kultury i sam Suwałki Blues Festival?

Michał Urbaniak: Było fantastycznie i bardzo nowocześnie. Super sala - bardzo wygodna i praktyczna. Poza tym świetni ludzi i profesjonalna obsługa. Nawet jest dojazd prosto do estrady - po prostu - w Suwałkach było świetnie.

Z muzyka przeistoczył się pan w pierwszoplanowego aktora. Ale ile z pana jest w muzyku z filmu Mój rower?

Nie mogę tego wymierzyć. Uważam, że było 100 procent, ponieważ wyobraziłem sobie po prostu postać, którą miałem zagrać. A to mógł być mój kumpel z młodości, taki klezmer z Łodzi.

Ojca pan nie miał, a z ojczymem się pan dogadywał?

Nie. Jedynym mężczyzną, który mnie wychowywał był Andrzej Makowiecki, autor mojej niedawno wydanej biografii. Starszy o pięć lat, był dla mnie wzorem. I zawsze mawiam, ze wszystkiego złego, czego się w życiu nauczyłem - to od niego.

Jakie było życie w tej robotniczej Łodzi? Pan chyba miał szczęście i żył trochę pod kloszem?

Ja nie miałem szczęścia, po prostu mama była zaradną kobietą, dbała o syna jedynaka i syn jedynak miał wszystko, co sobie zażyczył i przejął tę wadę albo zaletę charakteru, że jak sobie coś wymyśli, to musi to mieć i tak z reguły jest.

Ale mieć w domu basen, w czerwonej Łodzi?

No właśnie, to fakt.

A miejscowi komuniści? Pozwolili na basen klasie robotniczej?

Mama była szwaczką, chałupniczką, wszystko się zgadzało.

No tak, to ja straciłem czujność klasową. A sąsiedzi? Nie zazdrościli trochę?

Bardzo zazdrościli. Nazywali mnie fabrykantem, i trudno mi było iść samemu do szkoły, chodziłem w towarzystwie dwóch służących albo jeździłem taksówką.

Dla młodego Michała chyba najważniejszą osobą musiała być matka - fundnęła panu solidny saksofon na dobry początek.

Na pewno tak. W późniejszym okresie życia, doceniłem ją po raz nie wiadomo który, jako dorosły. Wtedy urodziła się pierwsza córka, a mama została babcią.

Ale córka urodziła się w USA.

A mama przyjeżdżała do Nowego Jorku i mimo, że wiedziała o naszych sukcesach, na wszelki wypadek przemycała tysiąc dolarów w zwitku zawiniętym w szmatkę albo w krawat, żeby w razie czego pomóc synkowi.

Miał pan zadatki na wirtuoza skrzypiec, a po saksofon sięgnął przez jazz?

Byłem wirtuozem. Dawałem koncerty z orkiestrami, wygrywałem festiwale, ale zakochałem się w jazzie i chciałem te dwa światy połączyć. Niestety, styl życia jazzmanów i Andrzej Makowiecki, pokazały mi inną stronę życia. Tak frapującą, że zajmującą strasznie dużo czasu. Poza tym cały czas byliśmy w podróży i zwyczajnie nie miałem czasu na kultywowanie muzyki klasycznej. W tamtych czasach muzyk klasyczny nie mógł grać jazzu. To była hańba, dla establishmentu muzyki klasycznej jazz to była knajpa.

Lata 60. w Polsce to chyba dla muzyków czas nieustannej balangi?

Czasy Stodoły, Hybryd - oczywiście, że tak. Tańczący Henio Meloman, dopóki zdrowia starczyło. Mnie wystarczyło gdzieś do 1970 roku.

Stańko na haju, żona Komedy sikająca w Hybrydach.

Stańko? Jeszcze gorzej. Nawet go trochę nieładnie przezwaliśmy. Po prostu przydarzył mu się wypadek fizjologiczny. Tak czy inaczej, wszystko działo się wokół grania. Jeśli używaliśmy używek, to na takiej zasadzie jak kiedyś w USA kokaina czy heroina. Żeby mieć większego kopa do grania i granie było ważniejsze niż wszystko. Potem zdrowie zaczęło szwankować i trzeba było się zastanowić, co z tym zrobić.

Po co młody muzyk sięga po alkohol? Żeby pokonać tremę?

Żeby mieć lepszą kondycję, więcej grać, ćwiczyć. W nałóg nie wpada się od razu. Człowiek tego nie zauważa, że żeby czuć się normalnie - trzeba się napić. Ja nigdy tego nie robiłem, ale wiem jak koledzy się czuli.

Pan dość wcześnie zaczął być podobno bardzo uczuciowy, a i poznawał ciekawe młode dziewczyny, córkę Dygata na przykład.

Och, przyjaźniliśmy się. Ja byłem raczej nieśmiały, to Makowiecki był kozak, ja byłem raczej kochliwy. Je tego nie robiłem tak masowo, jak inni koledzy, nawet im trochę zazdrościłem. Jato się zaraz przywiązywałem, chciałem pójść do kina, spędzać czas, być, a koledzy to mieli różne pomysły na ten temat.

Zaliczali?

No, raczej tak.

Śnią się Panu tamte lata?

No pewnie, że tak. Nawet te szkolne, kiedy jeździłem tramwajem 12 przystanków, zimą były takie otwarte platformy, wychodziłem i śpiewałem sobie bluesa.

Super, na festiwalu w Suwałkach też pan sięgnął po elementy bluesa i pokazał, że to są korzenie.

To jest oczywiste. Tylko w Polsce dorabia się jakieś teorie, panowie krytycy piszą jakieś bzdury, wypociny intelektualne, które nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. To jest muzyka afrykańska, która powstała przy zderzeniu się z muzyką europejską na południu Stanów Zjednoczonych. Najpierw na plantacjach, potem weszła do burdeli, do miejsc gdzie pito alkohol, a gangsterzy jak Al. Capone i inni chronili te lokale przed policją. W środku grało się jazz, był burdel, piło się alkohol, a na zewnątrz szalała prohibicja. I jazz ma cały czas znamiona tamtych czasów. Za komuny to był dla nas najpiękniejszy protest. Do dzisiaj łapię się na tym, że gram i protestuję, tylko nie wiem przeciwko komu.

Oj, pokazuje pan siebie, nie musi pan protestować

A ja ciągle czuję się, jakbym protestował z nawyku. To nałóg! To jak palec Nicholsona w mediach. To nie było "Fuck everybody" tylko, że wciąż tkwi w nim duch protestu, podobnie jak w tej muzyce. To skutek rasizmu, genezy tej muzyki, kretyństwa i indolencji promotorów. W Polsce niektórzy organizatorzy sprowadzają zespoły, które nie mają nic wspólnego z jazzem, tylko brzmią jak jazz. Jaz bez jazzu nie jest jazem, natomiast hip hop, soul, salsa, bossa nova, reggae, blues, funk - to wszystko jest jazz.

Po raz pierwszy trafił pan do USA w 1962 roku. Nie dość, że graliście na festiwalach jazzowych to jeszcze zobaczył pan kawałek Ameryki - co pan sobie myślał, kiedy trzeba było wracać do Polski?

Chciałem namówić Namysłowskiego, żebyśmy zostali, ale on nie chciał. Poza tym świętej pamięci Andrzej Trzaskowski, nasz leader, mówił, że nie możemy zostać, ponieważ musimy grać na festiwalach w Europie. No to wróciliśmy. Mieliśmy tyle do opowiadania kolegom i przyjaciołom w Polsce, że warto było wrócić, żeby naopowiadać, skoro oni sami nie mogli tego przeżyć. Ja w USA szczypałem się sprawdzając, czy to jest sen czy jawa. Widziałem na żywo i Armstronga i Coltrane i Davisa. Samoloty, szampan, było tego.

Dziś wiele osób uważa, że bycie muzykiem to łatwizna, fajny szpan, ale pan chyba bardzo ciężko pracował, żeby znaleźć szacunek w USA?

Bardzo solidnie i bardzo uczciwie.

Pan podobno jest wręcz pracoholikiem. Jak komponowanie to wszystko inne jest nieważne.

Tak było, jest i będzie. Na szczęście i sukces trzeba zapracować - tego jestem pewien.

Na jazzowym festiwalu w Montreaux został pan najlepszym skrzypkiem, dostał stypendium i razem z Urszulą Dudziak polecieliście do Stanów.

Szefem jury był Neshua Ertegun, właściciel Atlantic Records, wiedziałem, że kontrakt będzie, wszystko będzie.

Trafił pan w najlepszy czas fusion, mieszania się gatunków i jeszcze dołożył do tego tygla polskie akcenty - to był najlepszy czas Urbaniaka?

Najpierw te akcenty były marginalne, bo jestem raczej wrogiem łączenia folku z jazzem i takiej mikstury. Ale w pewnym momencie pomyślałem, że to płynie prosto z serca. Stanąłem kiedyś na Broadwayu i pomyślałem: Przyjechałem z tak daleka, mam tyle do powiedzenia, a ja się ograniczam do Harlemu - to trochę za mało i otworzyłem się. Ja tego nie wymyśliłem i nie lubię wymyślać niczego, jeśli chodzi o muzykę. Te polskie nuty, nieparzyste metra były we krwi, były hamowane, tępione przeze mnie przez wiele lat, ale pomyślałem: dlaczego, po co? I musiały się pojawić. I teraz jestem uznany za jednego z twórców stylu fusion. Niedawno w nowojorskim City Hall inspektor sprawdzał moje dokumenty, musiał się poradzić adwokata, a on spojrzał w dokumenty i pyta "czy pan jest TEN Urbaniak?". I mówi do tego inspektora: "To jest jeden z twórców muzyki fusion. Słynny człowiek". Naprawdę się wzruszyłem, dałem mu swoje płyty, ale nie chciał przyjąć w urzędzie. To położyłem na blacie i kto chciał, to wziął.

Jak Amerykanie traktowali polskiego skrzypka? Nie był pan maskotką?

Na początku rzeczywiście w Columbia Records byłem ich maskotką. A teraz w USA już mało kto pamięta, że jestem Polakiem. Po prostu - jestem Urbaniak. Ja nie pojechałem na początku lat 70. po kontrakty, po pieniądze, pojechałem się sprawdzić wśród Czarnych. Czy tak, jak ja czuję jazz jest dobrze. Okazało się, że tak i w związku z tym większość życia spędzam z czarnymi muzykami, choć i wielu białych tak potrafi. To musi być muzyka prosto z serca, z duszy i z jajami. Jeśli ktoś mi pieprzy, że nie słucha jazzu, bo go nie rozumie, to kopnąłbym tych wszystkich promotorów od Summer Jazz Days, Jazz Jamboree, którzy sprowadzają zespoły nie mające nic wspólnego z jazzem. Ludzie potem wychodzą i narzekają, że nie lubią jazzu. Mnie się zdarza bardzo często - ktoś podchodzi do mnie i mówi - proszę pana, nie rozumiem jazzu, nie lubię jazzu, ale kocham to co pan gra. Mnie to wystarczy.

Podobno był pan szalenie zazdrosny, kiedy Urszula Dudziak wyjeżdżała na koncerty, wydzwaniał pan czy wręcz przyjeżdżał do niej - tak kocha polski jazzman?

To nie tak. W pewnym momencie , po 19 latach życia razem, nagle zaczęło się coś zmieniać. Nikt mi w szkole nie powiedział, a szkoda, bo zamiast wtedy pieprzyć o Stalinie a i teraz uczyć zbędnych rzeczy, mogliby uczyć życia. Trzeba było wytłumaczyć, że kobiety w średnim wieku, mężczyźni może trochę później, tak się zastanawiają, czy są jeszcze atrakcyjne i chcą się trochę pokazać. A z niewiedzy pojawia się strach i zagrożenie. Ale generalnie nie jestem, nie byłem i nie będę zazdrosny. Wtedy raczej czułem się urażony i zrobiłem się podejrzliwy, bo nagle wszystko się zmieniło. Urszula chciała trochę oddechu od nas i trochę chciała się dowartościować, sprawdzić, wyjść z domu.

To chyba trudno żyć we dwoje będąc muzykami, zwłaszcza kiedy się rywalizuje o tych samych słuchaczy?

Mnie się wydaje, ze to jest wspaniała rzecz. I to funkcjonowało genialnie do pewnego momentu i mogłoby funkcjonować do dzisiaj i czasem nawet rozmawiamy o tym z Ulą. Pewnie trzeba było zachować balans, ale to się nie udało. Muzycznie przeszliśmy do historii - Uli głos ze skrzypcami i z czarnym zespołem zrobił furorę.

I nigdy nie chciał pan wracać do Polski?

Nawet o tym nie myślałem i nie spodziewałem się, że kiedykolwiek wrócę do Polski. Jestem wdzięczny Lechowi Wałęsie i kocham go nad życie i uważam go za największego Polaka.

Czy muzyk może żyć bez swojej muzy? W pewnym momencie pojawiła się Liliana Komorowska.

Musi być muza. Muzyk bez muzy nie może żyć, musi ją sobie wręcz wykreować. Liliana pięknie czułą muzykę i do dziś ją czuje, zresztą sama udzielała się mniej lub bardziej profesjonalnie. Zresztą każda z żon ma czuja muzycznego, inaczej pewnie nie moglibyśmy być razem.

A Dorota Palmowska - menadżerka i obecna żona?

Też jak gram, to czasem spojrzę, czy jej się podoba.

To lepiej, żeby nie siadała w pierwszym rzędzie?

Dlaczego nie? Bardzo dobrze!

Wróćmy do pięknego filmu "Mój rower". Jaka jest definicja mężczyzny według Urbaniaka?

Ja nawet nie wiem, czy gram pozytywną postać. Ale jeżeli człowiek coś tworzy, a kreacja według amerykańskiego podręcznika, to sztuka zrobienia czegoś z niczego i sprzedania tego, to ktoś, kto tak robi zasługuje na uznanie.

Czyli muzyka, która powstaje z niczego, z uczucia, a można ją przecież sprzedać zasługuje na uznanie?

No tak, tak.

To pan nagrywając tyle płyt wykonał kilka tysięcy procent normy.

Około 70 tylko pod swoim nazwiskiem.

Zagrał pan niemal ze wszystkimi sławnymi jazzmanami świata, ale to Miles masował panu plecy…

Grałem i z Quincy Jonesem i George Bensonem, ale Miles jest takim symbolem, naj, naj, naj w jazzie - i socjalnie i muzycznie.

Dziś chce pan przekazywać swoją wiedzę młodszym i mamy Urbanator Days - nadszedł czas wychować następców?

Raczej ratować publiczność, promować ludzi którzy grają i czują rytm. Jest wielu ludzi, którzy może nie skończyli szkół, ale chce grać i kocha muzykę to zachęcamy ich i pokazujemy drogę, jak to robić jak najlepiej.

Urbanator to hasło, które do pana muzyki przyciągnęło wielu młodych

Załatwiamy, żeby wznowić tę płytę i dodatkowo wydać na winylu.

Jazz i hip hop to było to

Takie było odczucie chwili. Jestem Wodnikiem, żyje dziś i jutro i po prostu nie mogłem tego nie zrobić. Już w 1987 roku pierwszy w historii jazu miałem rapera w zespole. Miałem też śpiewaków na koncercie fusion z Billy Cobhamem i zostaliśmy wygwizdani, bo wszyscy oczekiwali ciężkiego brzmienia. A teraz okazuje się, że płyta "Urbanizer" do dziś jest hitem.

Czyli trzeba czasu, żeby zyskać zrozumienie?

Tu nic nie ma do zrozumienia, to słowo proszę wykreślić. Chcę żeby ludzie poczuli muzykę. Żeby się nie bali czuć i przestali myśleć. Myślenie jest do innych spraw w życiu, tu chodzi o to żeby się zrelaksować, poddać emocjom i pozwolić sobie poczuć muzykę. To jest taki zdrowy narkotyk. Zapraszam po prostu na mój koncert. To czas, kiedy nie trzeba myśleć, wystarczy być i czuć.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny