Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Lech Podbiełło zbudował pierwszy latający balon w Białymstoku

Maryla Pawlak-Żalikowska [email protected] tel. 85 7489 552
Lech Podbiełło (pierwszy z prawej) odbył na gazowcach 70 lotów, a na grzańcach ponad 300
Lech Podbiełło (pierwszy z prawej) odbył na gazowcach 70 lotów, a na grzańcach ponad 300 Archiwum prywatne Lecha Podbiełło
Lech Podbiełło wraz z kolegami z uniwersytetu zbudował pierwszy latający balon w Białymstoku. Założył też pierwszy balonowy klub studencki w Polsce. Także jako pierwszy w kraju wprowadził pneumatyczne reklamy na rynek. I tak przeszedł drogę od pasjonata do biznesmena, właściciela firmy Tent-Balony.

Był rok 1974. Na wydziałach matematyczno-przyrodniczym i pedagogice filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku kilku studentów kombinowało, co by tu robić, żeby w tych siermiężnych czasach żyć pełną piersią, a nie tylko studiami. I jakoś tak trochę od czapy i z wiatrem przyszedł im pewnego wieczora w akademiku do głowy pomysł, żeby polatać balonem.

Tyle, że balonu w Białymstoku nie było.

- Tadeusz Bohojło, Andrzej Ćwikła - wymienia nazwiska najbliższych kolegów Lech Podbiegło i przypomina: - Zaczęliśmy od szperania w historii polskiego baloniarstwa. Bo przecież Polska przed wojną była w tej dziedzinie całkiem silna. Franciszek Hynek i Zbigniew Burzyński odnosili sukcesy na najbardziej prestiżowych balonowych zawodach świata o puchar Gordona Bennetta. W 1939 roku to nasz kraj miał organizować tę imprezę, ale wojna pokrzyżowała plany. Po wojnie loty były sporadyczne. A w środowisku akademickim to dopiero my zaczęliśmy odrodzenie baloniarstwa.

Zrobić rolls royce'a własnymi rękami

W Białymstoku ta dyscyplina sportu w ogóle nie miała tradycji. Co innego w Poznaniu, Grudziądzu czy Warszawie, gdzie balony startowały z Pól Mokotowskich.

Są ich generalnie dwa rodzaje: charlsy (od nazwiska Jacques Alexandre Charles'a, który w roku 1783 wypuścił w powietrze pierwszy balon napełniony wodorem) i montgolfiery (na pamiątkę Josepha Michela oraz Jacquesa Etienna Montgolfier, którzy w tym samym roku odbyli lot balonem na ogrzane powietrze.

- Te pierwsze są jak rolls royce wśród balonów - wyjaśnia Lech Podbiegło. - To właśnie na nich rozgrywane były zawody Gordona Bennetta o największej tradycji i prestiżu. Ale są bardzo trudne technologicznie do zrobienia. Trzeba też do nich dużo gazu jako nośnika. Ich ogromnym plusem jest z kolei to, że są ciche. Przemieszczają się z wiatrem wręcz bezszelestnie. Na takim gazowcu jest zupełnie inna atmosfera lotu niż na montgolfierze, czyli grzańcu, dziś modelu najbardziej rozpowszechnionym.

Niemniej białostoccy studenci postanowili własnoręcznie zrobić właśnie balonowego rolls royce'a.

- Technologia była znana, bo dokopaliśmy się do szczątków pierwszego powojennego balonu Syrena. Udostępniła nam go żona Zbigniewa Burzyńskiego - opowiada pan Lech. - W szyciu współpracowaliśmy z Łódzkimi Zakładami Bielawa produkującymi pościel, a materiał gumował nam Zakład Przemysłu Gumowego w Grudziądzu. Balon miał objętość 2200 m sześc. I zaczęliśmy go budować w 1977 roku.

Balon miał być tak duży, żeby mógł zmieścić w koszu trzy, cztery osoby, bo studentów chętnych do latania w Białymstoku przybywało.

- Szyliśmy go całą ekipą cały rok. Sami wycinaliśmy bryty z materiału, uszczelnialiśmy klejem, paskami gumowanymi, żeby nie było dziurek po igle. Wszystko ręcznie.

Nici były bawełniane. Nie bez przyczyny - połączenia nici syntetycznych wywoływałyby gromadzenie się ładunków elektrostatycznych.

- A przecież taki balon latał na gazie. Był jak latająca bomba - śmieje się pan Lech. - Siatkę, którą był osnuty, zrobił nam mistrz powroźnictwa sprzed wojny.

Kosz też był pleciony specjalnie do tego celu przez mistrza wikliniarstwa z jeszcze innego końca Polski.
Jak znajdowali takich ludzi? Dziś, gdy człowiek siada do internetu i "wujek Google" podpowiada mu wszystko i wszystkich, trudno to sobie nawet wyobrazić: szukało się po znajomych, w środowisku lotniczym, odtwarzało zapomniane kontakty.

Balon został wreszcie zbudowany w 1978 roku. Żaden z jego pomysłodawców wcześniej w życiu w koszu nie siedział. Dlatego pierwszy oblot zrobili dwaj wyszkoleni w Poznaniu piloci - ludzie legendy Stefan Makne i Ireneusz Cieślak.

- Gazownia białostocka pomogła nam nawet zrobić własne ujęcie gazu na Krywlanach - wspomina Lech Podbiełło. - Mieliśmy swoje pole startowe do gazowców przy ogródkach działkowych.

Napełnianie takiego balonu za każdym razem było okazją do małego pikniku, bo trwało blisko 6 godzin. Natomiast okazją do pierwszego prawdziwego lotu był festiwal młodzieży na Kubie. - Pilotem był Irek Cieślak, bo my jeszcze nie byliśmy wyszkoleni - opowiada Lech Podbiełło, który potem na gazowcach zrobił 70 lotów. - Wtedy już od kilku lat istniał Studencki Klub Balonowy przy Filii Uniwersytetu Warszawskiego w Białymstoku i nas nie było tylko czterech, a dużo więcej. Gdy balon wrócił z Kuby, rozochoceni postanowiliśmy w Białymstoku zorganizować zawody międzynarodowe.

Pierwsze wrażenia z kosza

- W 1978 roku po powrocie balonu z Kuby poleciałem nim po raz pierwszy na Pucharze Głosu Robotniczego - przypomina studenckie pasje dzisiejszy przedsiębiorca. I śmieje się, że aby wystartować trzeba było mieć koniecznie spadochron, co było wymogiem dosyć idiotycznym, bo zanim jego czasza by się otworzyła w razie upadku z balonu, to człowiek i tak już leżałby na ziemi. No, ale przepisy obowiązywały w tej dziedzinie sportu samolotowe i trzeba było mieć taki właśnie bardziej psychiczny niż rzeczywisty zawór bezpieczeństwa.

- Jak już mówiłem, to co jest najbardziej niesamowite to ta cisza, w jakiej się sunie gazowcem przez przestworza - wspomina Lech Podbiełło swoje wrażenia z kosza. - A sama technologia lotu? No cóż: długotrwałe napełnianie, piknik, przepinanie balastowych worków z piaskiem na obrzeża kosza i potem manewrowanie strumieniem gazu… i się leci.

Worki z piaskiem są potrzebne do regulowania wysokości lotu: w razie zbyt szybkiego opadania, wysypuje się z nich piasek. Jako balast bezpieczeństwa trzeba było ich mieć w tym pierwszym balonie osiem. Gdy groziło, że będzie ich za chwile mniej, trzeba było siadać.

- Piasek z worków wysypywało się szufelką. Ale zdarzyło się, że w stresie i emocjach kolega po komendzie: wyrzucić balast, odruchowo wyrzucił cały worek! - opowiada pan Lech. - Sam start sprawia wrażenie jak jazda windą, tyle, że dookoła jest przestrzeń a nad głową czasza balonu. A kosz jest bardzo stabilny: nawet gdyby wszyscy zgromadzili się na jednej burcie, to gwałtownego przechyłu być nie może, bo liny trzymają całą konstrukcję.

Prawie pięć razy tyle lotów co na gazowcach Lech Podbiełło odbył na grzańcach. Nieraz zdarzyły mu się lądowania w co najmniej dziwnych okolicznościach.

- Gdy już pozdobywałem licencje i zaczęliśmy latać po świecie, wzięliśmy raz w latach 90. udział w zawodach montgolfierów zorganizowanych przez bogatego człowieka w Indiach. Ściągał pilotów z całego świata - relacjonuje białostocki pilot balonowy. - Przemieszczaliśmy się po miastach z pokazami. Podczas jednego z lotów w Delhi trzeba było bardzo uważać, żeby nie trafić na lotnisko. Ale niestety, kierunek wiatru był taki, że niosło nas właśnie tam. Widząc jakąś wielką przestrzeń posadziłem balon. Poczułem się co najmniej dziwnie, gdy naprzeciwko mnie wybiegł człowiek z karabinem. Okazało się, że wylądowaliśmy na terenie ambasady pakistańskiej! Szykował się niezły konflikt, ale na szczęście emocje szybko opadły, gdy ów strażnik zobaczył na czaszy balonu biało-czerwoną flagę, a nie indyjską. Zełgałem, że to było lądowanie awaryjne i wszystko skończyło się bardzo sympatycznym pokazem dla dzieci. Niemniej media odnotowały ten epizod.

Balon jak paszport

W balonach napędzanych grzanym powietrzem lądowanie np. na dachu budynku czy koronach drzew nie jest czymś wyjątkowym. Bo jak gaz się skończy, to co czynić? Jest to też lot dużo głośniejszy, ale ponieważ manewruje się montgolfierem zdecydowanie szybciej niż gazowcem, to takimi balonami zawodniczo lata się na celność, a nie na odległość jak na gazowych.

Początek fascynacji Lecha Podbiełło balonami na grzane powietrze zaczął się po zawodach, które białostoccy studenci zorganizowali w roku 1979 w Białymstoku. Bo na te zawody, gdzie były i gazowce i grzańce, przyjechali ludzie z różnych stron świata. W tym sympatyczny, trochę szalony Anglik, który rok później znowu odwiedził Podlasie, ale już z całą rodziną i zaczął uczyć chłopaków lotów na montgolfierach.

- Robił to całkiem prywatnie - opowiada pan Lech. - Lataliśmy z Krywlan nad Białymstokiem. Grzańcowi wystarczało pół godziny żeby go przygotować do startu: jest lekki, ortalionowy, rozstawiają go dwie, trzy osoby.
Białostocki klub działał już wtedy oficjalnie jako pierwszy w Polsce o tym profilu przy warszawskiej centrali studenckiej organizacji Almatur. I przez nią był dofinansowany. Na początku lat 80. miał już na stanie dwa własne balony gazowe (ten wielki pierwszy i drugi mniejszy, o objętości 1000 m sześć.) i jednego grzańca, latającego już pod logo Almaturu.

- Czyli mieliśmy już trzy statki powietrzne, więc i szkolenia za tym szły i licencje - wylicza Lech Podbiegło. - Do klubu przychodziło już nawet 20 osób, z tym że w miarę kończenia studiów te składy się zmieniały. Ludzie szli własną drogą, często wyjeżdżali.

Przypomnijmy, że były to czasy, gdy paszporty Polaków leżały jeszcze na komendach milicji, dewizy były ograniczone. Zawody balony otwierały więc granice dla innych często zamknięte. To właśnie w ten sposób - górą, podczas 10-godzinnego lotu - Lech Podbiełło i jego koledzy z klubu zwiedzili np. RFN od granicy NDR-owskiej aż pod Belgię.

- Pamiętam rok 1978, pierwszy wyjazd na mistrzostwa świata do Uppsali w Szwecji - opowiada baloniarz. - Ten szok: zima stulecie trwa, u nas cały kraj sparaliżowany, a w Szwecji pociągi jeżdżą, wszystko działa, a klimat ten sam. Chłonęliśmy wszystko. A promesy, dolary, paszporty załatwiał nam Almatur.

Potem były też Indie, Japonia, Chiny, Izrael. - Byliśmy kiedyś na pustyni Negew w Izraelu. Podchodzili do nas ludzie i cieszyli się: Białystok? Ja urodzony w tym mieście jestem!

Skydancer czyli polski chwiej reklamowy

Po zakończeniu edukacji w 1978 roku Lech Podbiegło został na uczelni jako asystent i nadal mieszkając w akademiku zajmował się klubem i balonami. Wytrzymał tak osiem lat, ale potem zdecydował się na wyjazd do Stanów za chlebem. Gdy wrócił znowu został szefem klubu.

Pewnego dnia jeden z polskich teatrów zwrócił się do nich z prośbą, żeby wykonali elementy scenografii w formie unoszącej się struktury.

- Zaczęliśmy się zastanawiać: skoro budowaliśmy balony, to czemu nie spróbować? - opowiada dzisiejszy właściciel firmy Tent-Balony. - Spróbowaliśmy. Spodobało się i tak zaczęła się komercja. Zresztą jeszcze będąc w Indiach czy innych krajach, gdzie funkcjonowała gospodarka rynkowa i reklama była na zupełnie innym etapie rozwoju niż u nas (bo i konkurencja była nieporównywalna), widziałem, że są firmy, które robią takie pneumatyczne konstrukcje. Już wtedy kiełkował mi w głowie pomysł na taki biznes.

I tak 21 lat temu razem z dwoma kolegami białostoczanin założył firmę szyjącą balony reklamowe.

- Trzeba było wreszcie zadbać o środki do życia, bo przecież na lataniu balonami się nie zarabiało, tylko raczej wydawało - wspomina pionier tej branży w Polsce. - Ponieważ przecieraliśmy szlaki w Polsce, musieliśmy się nieźle nakombinować nad technologią.

Zaczęli produkować reklamowe balony, namioty a w końcu także konstrukcje ludzików napełnianych i poruszanych sprężonym powietrzem. W świecie znane były pod nazwą skydancers (tańczące na niebie). Lech Podbiegło nadal im jednak własną nazwę.

- Taki ludzik przypomina… pijanego człowieka. Chwieja - uśmiecha się szef Tent-Balony. - Tak go nazwałem i poszło w Polskę. Skydancer to też ładna nazwa, ale przecież nie nasza.
Przez osiem lat białostoczanie nie mieli praktycznie w Polsce konkurencji, a ich klientami zostawały nawet zagraniczne koncerny. Choćby z tego prostego powodu, że one, w przeciwieństwie do krajowych przedsiębiorstw, znały już nośność tego typu reklamy, a Polacy robili ją równie świetnie jak światowi liderzy, a taniej.

Potem rynek się zacieśnił. - Konkurencja miała łatwiej, bo mogła już oprzeć się na naszych doświadczeniach - mówi Lech Podbiełło, którego balony są obecnie nieodłącznym elementem oprawy np. Tour de Pologne Czesława Langa.

Dziś pan Lech za często do kosza balonowego nie wskakuje, bo zdrowie nie bardzo mu pozwala.

- Ale przez tę naszą studencką pasję przydarzyła mi się fajna przygoda na całe życie - stwierdza. Był na wszystkich kontynentach i przyznaje, że nie potrafiłby wybrać wrażenia, które było największe i najtrwalsze. Fantastyczny był widok na Himalaje i wyspy japońskie, ale dech w piersi zapierały także loty nad Biebrzą.

- Stado łosi zrywało się nagle przestraszone cieniem gazowca, bo dźwięku prawie nie wydawał i skradał się niczym drapieżnik - opowiada pan Lech i dodaje do tej listy atrakcji lot nad żaglówkami wokół Giżycka, czy podlaskimi wsiami, które się wyludniały, bo każdy biegł lub jechał czym się da, żeby jak najdłużej patrzeć na lecące balony.

- Chodząc po ziemi jesteśmy płascy - mówi Lech Podbiełło. - Lot jest jak wejście człowieka w trzeci wymiar.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny