Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Cugowski: Budka Suflera wraca do rocka

Jerzy Doroszkiewicz
Krzysztof Cugowski z Budki Suflera
Krzysztof Cugowski z Budki Suflera Jerzy Doroszkiewicz
Budka Suflera 12 maja na specjalnym koncercie w Białymstoku przypomni swoje największe rockowe hity z początków kariery.

Panie Krzysztofie, jest Pan wiecznym rockandrollowcem?

Krzysztof Cugowski: - Ech, bardzo bym chciał, bo takiego mam ducha, ale różnie to w życiu bywało. Dlatego teraz postanowiliśmy zrobić powrót do czasów, kiedy byliśmy prawdziwym zespołem rockowym i zobaczymy, jak to się będzie podobało publiczności. Bo, niestety, często to, co się podoba bardzo wykonawcy, publiczności już mniej. Zagramy całą płytę "Cień wielkiej góry" i obszerne fragmenty "Przechodniem byłem między wami" oraz takie piosenki, które na żadnej z płyt wówczas się nie znalazły.

Skąd u Pana te rockowe sentymenty?

- Zanim stałem się muzykiem, byłem przede wszystkim słuchaczem. I zaliczyłem niemal wszystkie koncerty zachodnich artystów rockowych w Polsce, chociaż nie było ich wiele. I będę pamiętał je do śmierci. W tamtych czasach różnica w wyglądzie ludzi z Zachodu była porażająca. Nigdy nie zapomnę koncertu Rolling Stonesów w Kongresowej (13 kwietnia 1967 roku - przyp. red.). Kiedy wyszli na scenę, to tak jakby wyszli Marsjanie. Nim jeszcze cokolwiek zagrali. Tak wyglądali na tle tego szaroburego tłumu, jakim byliśmy. Nie pamiętam dobrze, jak grali, bo zawsze grali tak sobie. Rzecz polegała na tym, że wyszło na scenę zjawisko.

A jak 17-latek z Lublina zdobył bilet?

- Przyjechaliśmy rano z Lublina z kolegą i kupiliśmy trzy bilety po 300 zł, a kosztowały po 96 złotych. Przed koncertem trzeci kolega nie dojechał, to sprzedaliśmy jego bilet za tysiąc złotych. I dopiero w środku okazało się, że wszystkie były fałszywe. Ale uprosiliśmy bileterkę i pozwoliła nam zostać.

Zaczynaliście muzykować z Jackiem Grünem na perkusji, później był on świetnym dziennikarzem w Białymstoku.

- Jacek przyszedł do nas, kiedy wszystko było już poukładane. Przede wszystkim prywatnie był bardzo fajnym człowiekiem, i tak chcę go zapamiętać. To był mój kolega, byłem w Białymstoku na jego pogrzebie.

Potem zaczęliście grać, a w roku 1974 nagraliście "Sen o dolinie" i Polska oszalała

- Graliśmy wtedy już trzy lata, ale pozostawaliśmy na garnuszku rodziców. Byliśmy o krok od rozwiązania zespołu, bo wypadało z czegoś żyć, mając po 23 lata. Pomysłodawcą nagrania piosenki "Ain't No Sunshine" Billa Whithersa był Jurek Janiszewski, dziennikarz Radia Lublin. Namówił poetę Adama Sikorskiego, żeby napisał polski tekst. Nagrywaliśmy tę piosenkę po zagraniu na całonocnej studniówce, w niedzielę, w lutym 1974 roku. Nas interesowała wtedy inna muzyka, a Janiszewski zawiózł nagranie do Warszawy i tak to się zaczęło.

Mieliście szczęście.

- To wszystko potoczyło się bardzo szybko, pod koniec 1974 roku byliśmy już w Polsce znanym zespołem.

Ona przychodzi chytrze, bez ostrzeżeń i gróźb - nikt takich tekstów wtedy nie śpiewał

- Wszystko było oryginalne, jeśli chodzi o tamten czas. I to co graliśmy, i jakie teksty śpiewaliśmy, jak wyglądaliśmy. To było zaprzeczenie tamtego modelu rozrywki. Drugą taką ekipą byli tylko SBB z Czesławem Niemenem i Breakout. I tyle. To były jedyne zespoły grające muzykę rockową.

No właśnie, na pierwszej płycie zagrał z Wami Czesław Niemen - łatwo było go namówić?

- Prawdziwi artyści, którzy są ponad polskie szambko zawsze zachowują się porządnie. Nagrywając płytę nie mieliśmy ani hammonda ani syntezatora, a on miał. I wiedział, że jest nam potrzebny ze względu na sprzęt i na wizerunek. Organy razem z nami znosił po krętych schodach do studia do piwnicy. A mooga przyniósł w worku na plecach. To są przykłady muzyków z tamtego pokolenia. Myśmy byli ludźmi bez grosza i bez sprzętu. Takie sytuacje pamięta się do dzisiaj.

A co w człowieku się zmienia, kiedy z rockowego ochlajtusa staje się nagle senatorem?

- To się wiąże z upływającym czasem i wiekiem. W 2005 roku byłem blisko obu partii, które miały wygrać wybory i stworzyć PO-PiS. To miało gruntownie zmienić nasz kraj. Może to w tej chwili jest dosyć komiczne, ale chciałem wziąć udział w czymś, co jest istotne dla naszego państwa. Miałem już swoje lata, a skończyło się tak jak u nas zawsze. Teraz nie mam żadnych złudzeń, nikt nie jest w stanie mnie oszukać, opowiedzieć jakichś bajek, które są podawane obywatelom, bo ja wiem, jak jest naprawdę. Ale dzięki epizodowi z polityką poznałem wielu, mimo wszystko, fajnych ludzi, którzy podobnie jak ja myślą, że coś z tą Polską trzeba zrobić. Bo nie jest tu aż tak dobrze.

Do tanga trzeba dwojga, a jak Pan sądzi - Polacy się kiedyś dogadają, czy będą zawsze głosować przeciw komuś a nie za?

- No tak (śmiech). To jest bardzo poważne pytanie i nie wiem, czy umiem na nie odpowiedzieć. To jest kwestia zrozumienia tego co się dzieje. A skoro według badań nasi rodacy, jak czytają gazetę, to 70 procent nie rozumieją to boję się, że dopóki Polacy nie zaczną lepiej rozumieć tego, co się do nich mówi, to z tego nigdy nic nie będzie. Pamięć elektoratu, jak to się mówi w polityce, sięga roku, może dwóch. A potem najbardziej skompromitowany polityk, po kilku latach przerwy, wychodzi i wydaje się wyrocznią, świeżym człowiekiem i nic się nie stało, że za przeproszeniem jest ubabrany po łokcie. I tyle. Jak elektorat zacznie pamiętać, to zaczną się normalne wybory, a nie festiwal. Teraz polityk ma być przystojny, w dobrym garniturze, a co on umie - to już nie ma znaczenia.

Pan przez te trasy koncertowe nie miał czasu zajmować się wychowaniem synów aż zostali muzykami rockowymi?

- Nie byłem wielkim fanem tego, żeby grali, ale przynajmniej Wojtek i Piotrek byli w szkole muzycznej. Mają elementarne podstawy teorii muzyki, co przydaje się każdemu. Później okazało się, że system nauczania w szkołach muzycznych jest totalnym anachronizmem, ale - niech tam. Jedna rzecz mnie cieszy - to co robią, to umieją robić. Wiele dzieci znanych muzyków bierze się za granie z różnym skutkiem, a oni są kompetentni i to nie tylko moje zdanie. Jestem więc zadowolony.

Wierzył Pan, że "Takie tango", w sumie mało rockowa piosenka, pozwoli wam później wynająć na koncert sławną Carnegie Hall w Stanach Zjednoczonych?

- Gdyby nie okres tanga, myślę, że nie gralibyśmy do dzisiaj. To nam pozwoliło prolongować nasze granie o prawie następne dwadzieścia lat. Nie jest to piosenka rockowa, ale pozwoliła nam poszerzyć widownię. Weszliśmy w zupełnie inne rejony, choćby finansowe. Gdyby nie "Takie tango" i "Bal wszystkich świętych" na pewno nie miałbym domu i nie jeździłbym dobrym samochodem. Ja doskonale pamiętam, jak było wcześniej. Szanuję te piosenki i nie pozwolę powiedzieć o nich nic złego. Dzięki tym piosenkom staliśmy się zespołem znanym przez wszystkich.

Płytę "Cień wielkiej góry" kończą słowa "Myśli wychodzą z cienia" - a jakie myśli wychodzą dzisiaj z Pana głowy?

- Moje myśli są już mocno spokojne. Jestem już poukładanym wykonawcą. Jako Budka Suflera my już bardzo wiele nie żądamy od otaczającego nas świata, poza oczywiście chęcią życia wiecznie, ale to będzie pewnie trudno, podobnie jak i w dobrym zdrowiu. Życzymy sobie zawsze zdrowia i to jest prawdziwe. My już nie będziemy walczyć o listy przebojów i z młodymi ludźmi, którzy zaczynają kariery. Nie nadajemy się do tego i nie jest to już nam do niczego potrzebne.

Budka Suflera 12 maja na specjalnym koncercie w Białymstoku przypomni swoje największe rockowe hity z początków kariery.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny