Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Jolanta Nierodzik - projektantka i krawcowa. Jest jak wróżka, która spełnia marzenia. Swoje i innych

Agata Sawczenko
Agata Sawczenko
- Bóg mnie nie oszczędzał – mówi Jolanta Nierodzik. - Dał mi ciężki krzyż, bardzo ciężki. Ale też dał siłę, by go nieść – mówi Jolanta Nierodzik
- Bóg mnie nie oszczędzał – mówi Jolanta Nierodzik. - Dał mi ciężki krzyż, bardzo ciężki. Ale też dał siłę, by go nieść – mówi Jolanta Nierodzik Wojciech Wojtkielewicz
Jej suknie wystąpiły już w niejednym filmie i teledysku. Cieszyły też oczy wielu panien młodych i ich weselnych gości. Jolanta Nierodzik szyje również stroje sceniczne dla zespołów ludowych, dla Bractwa Kurkowego (w którym zresztą sama zasiada) oraz dla wszystkich kobiet, które chcą wyglądać perfekcyjnie

W pracowni Jolanty Nierodzik, znajdującej się na białostockich Dziesięcinach, nie sposób skupić wzroku w jednym miejscu. Tyle tu materiałów, tyle pięknych sukien, kostiumów. Do tego podest, gdzie wykonywane są przymiarki. I ściana ozdobiona kwiatami z materiału, wykonanymi ręką samej projektantki. Jest i poczekalnia – niewielka, przytulna, z okrągłym stolikiem, na którym często pojawiają się delikatne filiżanki z aromatyczną herbatką. Do chwili wypoczynku zapraszają też piękne, rzeźbione krzesła z prawdziwego drewna.

- Jeszcze niedawno stała tu kanapa, ale zrobiłam przemeblowanie, bo zbyt często decydowałam się na nocowanie na niej, by rano mieć bliżej do pracy – śmieje się Jola.

Śmieje się, bo choć ma świadomość, że czasem pracuje zbyt dużo, to ta praca przecież sprawia jej taką przyjemność, daje taką satysfakcję, że trudno jest z tych dodatkowych godzin w pracowni zrezygnować. Tym bardziej, że doceniają ją klientki. Mówią i piszą o niej czasem: wróżka, która spełnia marzenia. To marzenia i ich, klientek, i samej Joli.

Przychodzą klientki, a wychodzą... koleżanki

Jolanta Nierodzik to projektantka nietypowa. Nietypowa, bo oprócz tego, że sama bierze miarę i sama projektuje stroje, to jeszcze własnoręcznie je odszywa. Dzięki temu są perfekcyjne, idealnie dopasowane do figury – i charakteru! - noszącej je pani. Takie podejście sprawia, że kobiet w jej pracowni nie brakuje.

- Przychodzą do mnie klientki, a wychodzą... koleżanki – śmieje się Jola, która – oprócz szycia i projektowania – lubi też… pogadać. Zresztą w ogóle lubi swoje życie. Choć nie zawsze było łatwo i różowo.

- Jak byłam mała, podkradałam mamie tkaniny z Peweksu. Potrafiłam wyciąć ze środka, bo tak akurat materiał był złożony, a mnie przecież gonił czas, choć o szyciu miałam bardzo nikłe pojęcie – wspomina.

Pierwsze kreacje tworzyła dla lalki Barbie. To była zabawka koleżanki, dziewczynki, która miała rodzinę za granicą. - Ona miała lalkę, ale ja miałam fach w ręku! - śmieje się dziś Jola.

To dlatego, że tak bardzo lubiła szyć, Jola poszła do szkoły krawieckiej, a później do pracy w zakładach gorseciarskich. Jak mówi: i tu, i tu, bardzo dużo się nauczyła.

- A pierwszą suknię za pieniądze uszyłam w pierwszej klasie zawodówki. Czułam się taka dowartościowana – przyznaje.

Mama ją wtedy pytała: Nie boisz się, że zniszczysz? To taka droga tkanina z Peweksu…

- A ja wiedziałam, że w razie kłopotów pomoże mi właśnie mama albo babcia, bo obie świetnie szyły.

Jola też tak chciała. Jest perfekcjonistką. Dziś mówi, że szyć nauczyli ją najlepsi projektanci: Dior i Chanel.

- W latach 90. pojawiły się w Polsce pierwsze second handy. Polowałam na perełki ze światowych domów mody. A jak upolowałam, prułam do ostatniej niteczki. Po to, by poznać sposób wykrojenia, zszycia, ściegi, rodzaj użytych nici – wspomina.

I szyła cały czas. Nawet gdy była na wychowawczym, to co chwilę zaglądały do niej sąsiadki, by im coś uszyć. A później opowiadały swoim koleżankom, skąd mają takie fajne ubrania. Poczta pantoflowa działała, więc Jola miała coraz więcej zleceń. - Nigdy ani grosza nie wydałam na reklamę! - zarzeka się. Ale z czasem jej prace widać było niemal wszędzie. A to uszyła stroje dla orkiestry dętej, a to jakaś gwiazda poprosiła o sukienkę na koncert, a to Joli krawiectwem zainteresowały się podlaskie influencerki. - Jolka! Trzeba cię promować! - orzekły. I promowały.

- Ale szyłam też pod nazwiskami innych białostockich projektantów – opowiada Jolanta Nierodzik. I zapewnia: - To dało mi bardzo dużą pewność siebie. Uwierzyłam w swój talent, w swoją wiedzę, w umiejętności.

Była samotna i schorowana

To było jej wtedy bardzo potrzebne. Była samotna, bo właśnie rozwiodła się z mężem, schorowana, bo cudem udało jej się wyjść z ciężkiego wirusowego zapalenia opon mózgowych, i niemal bez środków do życia, bo nie miała stałej pracy, mogła liczyć tylko na pomoc rodziców i okazjonalne zlecenia. Okazjonalne, bo zwyczajnie nie dała rady pracować po chorobie. No i nie miała na czym. - Potrzebna mi była nowa maszyna, a nie miałam jej za co kupić. I tak na co dzień wybierałam: jedzenie, leki czy insulina, bo od wielu lat choruję na cukrzycę i nadciśnienie.

To był czas, kiedy wciąż miała pod górkę.

- Ale wiedziałam, że jak wystrzelę, to jak z procy! - uśmiecha się.

Marzenia o... pracy

Jola przyznaje, że uwielbia swoją pracę. Uwielbia zdejmowanie miary, zastanawianie się wspólnie z klientką nad fasonem, a później szycie, przymiarki i efekt końcowy. Lubi też spotkania z klientkami, bo… po prostu lubi ludzi.

- Czasem mnie ludzie pytają, ile czasu spędzam w pracy. A ja nawet nie wiem. Pracownię mam w domu, tyle że na parterze. Wstaję więc, szykuję się i za chwilę mogę już schodzić na dół. Nawet pierwszą kawę piję już u siebie w pracy.

Klientek ma mnóstwo. Przychodzą na przymiarki rano, po południu, wieczorem. Bywa, że przyjeżdżają panie z Krakowa, Warszawy, czasem też z zagranicy. Na trzy dni wynajmują hotel. Jola bierze miarę i szyje. A panie w tym czasie zwiedzają Podlasie. Jola szyje też stroje do filmów, ale też dla zespołów ludowych, do skansenów. To też uwielbia. I tu też jest taka drobiazgowa. Przed każdym tego typu projektem czyta książki, studiuje zachowane dawne stroje, konsultuje się z historykami. Dlatego wszystko, co wychodzi spod jej igły, jest takie imponujące. I dlatego wciąż kolejne instytucje proszą o jej czas i pracę. - Ileż ja się naczytałam, napróbowałam, naprułam. Bo odwzorowanie strojów, by były dokładnie takie, jak kiedyś, to nie jest łatwa praca – tłumaczy. I dodaje, że oprócz prawdziwych ludowych strojów uwielbia też folk. Ludowe elementy dodaje do codziennych strojów, sukienek, płaszczy. Zaczepiają ją później ludzie na ulicy i mówią: Jakie to piękne!

Zapewnia, że wszystko robi z pasji. - Ale i życie mnie do tego zmuszało. Dzięki pracy mogę zarabiać pieniądze. A one pomagają realizować mi cele, spełniać marzenia.

Ale te marzenia też często są związane z pracą. Bo Jola kiedyś marzyła o własnej szwalni, pracy z drogimi tkaninami, dodawaniu kobietom – dzięki świetnie dopasowanym strojom – pewności siebie oraz o własnych pokazach. Marzenia się spełniły. W pewnym momencie zaproszeń do przygotowania pokazów mody było tak dużo, że zaczęło brakować czasu.

- Może dlatego, że przyjmowałam wszystkie zaproszenia. Pokazywanie moich prac sprawia mi tyle radości, że nie miało dla mnie znaczenia, czy jadę do Krakowa na Wawel, czy do domu kultury w jakiejś małej miejscowości na Podlasiu.

Teraz, niestety, nie ma już czasu na tworzenie kolekcji „na wieszak”. Dużo mniej więc jest pokazów przed publicznością. Ale czasem Joli uda się zebrać kilkanaście klientek, które zgodzą się nałożyć uszyte przez nią stroje i wystąpić przed publicznością. Wtedy przedstawia każdą z nich, o każdej mówi kilka inspirujących słów. Tak było podczas zorganizowanego przez Kurier Poranny i Gazetę Współczesną Forum Kobiecości, gdzie zaprosiliśmy kandydatki do tegorocznego tytułu Kobieca Twarz Regionu. Po pokazie Joli brawom nie było końca. I wzruszeniom, bo Jola tak pięknie opowiadała. Opowiadała o pracy, o życiu, o tym, że tak naprawdę każda z nas pokazuje światu tylko kawałek siebie. Tak wiele skrywamy…

Bóg dał mi krzyż. I siły, by go nieść

- Bóg mnie nie oszczędzał – mówi Jolanta Nierodzik. - Dał mi ciężki krzyż, bardzo ciężki. Ale też dał siłę, by go nieść.

Opowiada o swoich chorobach, o ciężkim małżeństwie.

- Mój mąż był wspaniałym człowiekiem, takim amerykańskim, prosto z paczki. Ale kochał dwie kobiety: Jolę i wódkę. Wybrał wódkę – mówi.

Wspomina, że to ta wódka właśnie zniszczyła ich życie, rodzinę. W którymś momencie w końcu poczuła, że musi ratować i córki, i siebie. Uciekły. Jola była tuż po wirusowym zapaleniu opon mózgowych. Nie dała rady pracować. - A pracować bardzo się chciało, naprawdę. Umysł pracował, ale ciało nie miało siły na tę pracę.

Później był kolejny związek, trzecie dziecko i szybkie rozstanie z partnerem. Na szczęście wtedy pomagali jej dziadkowie syna: i z jednej, i z drugiej strony.

- Bo syn bardzo chorował. Choć w Centrum Zdrowia Dziecka okazało się, że jest tyle jeszcze bardziej chorych dzieci... Pomyślałam wtedy: Panie Boże, tak bardzo cię przepraszam, że byłam taka zła, że tak chore dziecko mam. Dopiero tam, w szpitalu, zobaczyłam, co naprawdę znaczy chore dziecko. Panie Boże, od teraz to, co mi dajesz, przyjmuję, biorę i idę.

W 2016 roku nie miała właściwie żadnych środków do życia. Żyła dzięki pomocy rodziny, przyjaciół i z zapomogi z MOPS-u. - Zastanawiałam się, czy kupić dziecku buty, czy sobie insulinę, bo o wyjeździe na wycieczkę to już nie było mowy – wspomina.
Wtedy, gdy syn miał już półtora roku, Jola postanowiła, że musi stanąć na nogi. Synkiem w ciągu dnia opiekowała się babcia, a ona szyła na starych maszynach, które były w jej domu rodzinnym. - Bez ZUS-u, bez ubezpieczenia, bo zwyczajnie nie było mnie stać na takie opłaty – przyznaje dziś Jola. W końcu powiedziała sobie: dość. Tak dalej być nie może.

Przekonała komisję, by przyznała jej grupę inwalidzką już na stałe (wcześniej musiała przedłużać ten status co roku).

- Powiedziałam prawdę: że potrzebuję tego, by założyć firmę – wspomina.

Zaszła wtedy na komisję w pięknej sukience, z blond warkoczem, z ustami namalowanymi na czerwono. Na pierwszy rzut oka – tryskająca zdrowiem! Pani z komisji pyta: Co pani dolega? Jak wygląda pani dzień?

- Mówię, że przy trójce dzieci dzień wygląda ciekawie i nieprzewidywalnie. Ale zawsze staram się zacząć go tak samo. Wstaję rano, patrzę w lusterko i pytam: Jolka, za czemu ty takaja krasiwaja? Potem maluję się, czeszę, stroję. I heja w pieluchy, w gary!
Wtedy też od razu złożyła wniosek o dofinansowanie do zakupu maszyn do szycia. Pieniądze dostała. Firma pięknie się zaczęła rozwijać. – I przyszedł COVID. I zostawił mi w spadku kolejną chorobę: reumatoidalne zapalenie stawów – mówi Jolanta Nierodzik.
Na razie radzi sobie z kolejną chorobą.

- Ale daje mi popalić. Coraz częściej sztywnieją mi palce i boję się, że któregoś dnia znów nie będę dała rady pracować. Tylko tego się boję – mówi.

Taka miłość nie na pokaz

Bo wszystko inne w jej życiu się poukładało. Znalazła mężczyznę, który jest jej partnerem w życiu, nie tylko mężem. To taka dobra miłość.

- To mężczyzna, który dodaje kobiecie skrzydeł, który nie przytłacza, a pomaga, inspiruje, motywuje. To ktoś, kto mnie rozumie. I kocha moje dzieci. A to jest dla mnie takie ważne – mówi Jola.

Przyznaje, że teraz po pracy wraca do domu ze spokojną głową, bo wie, że tam czeka na nią ktoś, kto poda obiad, zrobi herbatę, a potem usiądzie i porozmawia.

– Ja tego nigdy w życiu nie miałam, więc dlatego może tak bardzo to doceniam? - zastanawia się. I chwilę potem mówi: - Wiesz, ja nigdy jeszcze o tej naszej miłości tak publicznie nie mówiłam. Bo to takie nasze, niefejsbukowe, nieinstagramowe. Trzymamy to dla siebie – uśmiecha się.

od 16 latprzemoc
Wideo

CBŚP na Pomorzu zlikwidowało ogromną fabrykę „kryształu”

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny