Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Chuck Norris, Van Damme, Bruce Lee i Steven Seagal uczą honoru

Mirosław Miniszewski
Obserwacja współczesnej kultury, zwłaszcza kina, ujawnia radykalną wtórność i epigonizm. Kino pełne jest nieudolnych nawiązań, udających oryginalne pomysły.
Obserwacja współczesnej kultury, zwłaszcza kina, ujawnia radykalną wtórność i epigonizm. Kino pełne jest nieudolnych nawiązań, udających oryginalne pomysły. Fot. Internet
Postacie grane przez Van Damme'a, Norrisa, Seagala, chociaż były skrajnie kiczowate i groteskowe, to przynajmniej kształtowały swoiście pojmowany kodeks etyczny podwórka i ulicy.

Współczesne kino akcji przyzwyczaiło nas swymi apokaliptycznymi wizjami, że fundująca koniec naszej cywilizacji katastrofa będzie czymś spektakularnym i potwornym. Czekamy na to, że Ziemia pęknie, z nieba spadnie rój asteroid, oceany zaleją wielkie metropolie i bieguny zmienią położenie.

Co jest potworne

Slavoj Žižek, kontrowersyjny słoweński filozof, w wydanej niedawno po polsku książce pt. "Kruchy absolut" pisze o pojęciu potworności, ukutym przez niemieckiego filozofa Friedricha Schellinga. W ujęciu Žižka prawda ma być znacznie bardziej potworna, niż się nam wydaje, a drastyczne i mrożące krew w żyłach jej przedstawienia mają tylko zasłonić prawdziwy jej widok. Obrazy całkowitej katastrofy stanowią, według Žižka, tarczę ochronną dla naszej psychiki przed tym, co jest prawdziwym kataklizmem. Fantazje na temat roku 2012, filmy o końcu świata, opowieści mrożące krew w żyłach o potwornościach czasu końca, są tylko zasłoną dla faktu, że ten koniec już jakiś czas temu nastał. Tyle że nie był to koniec świata, tylko kina.

Liczba obrazów podejmujących tematy apokaliptyczne jest ogromna. Amerykańskie filmy obróciły nasz świat w perzynę już na setki, tysiące sposobów. Jeśli moglibyśmy uprawiać zbiorową psychoanalizę producentów i reżyserów filmowych, to traumą, która pozostaje ukryta i domaga się u nich terapii, jest właśnie nieświadome poczucie końca, przemożna świadomość tego, że nie są już w stanie wytworzyć niczego nowego. Mogą już tylko niszczyć albo odtwarzać to, co już było. Kino apokaliptyczne to współcześnie główny nurt amerykańskiej kinematografii.

Obserwacja współczesnej kultury, zwłaszcza kina, ujawnia radykalną wtórność i epigonizm. Kino pełne jest nieudolnych nawiązań, udających oryginalne pomysły. I to jest prawdziwa potworność czasów po końcu, a wizja katastrofy z udziałem asteroid i kataklizmów jest tylko zasłoną dla tego faktu, że rzeczywisty kataklizm polega na totalnym wyjałowieniu współczesnej kultury.

Mdła kopia ulicznego fightera

Co jakiś czas wchodzi na ekrany film, który przez dystrybutorów reklamowany jest jako nowa jakość, wartka akcja i oryginalne ujęcie tematu. Tak jest chociażby z intensywnie promowanym "Fightingiem", który dopiero co wszedł na ekrany naszych kin. Jego bohater podejmuje się walk ulicznych, aby zarobić na życie. Spotyka na swej drodze czarnoskórego menedżera, który wprowadza go w świat nielegalnych turniejów i oszałamiająco wysokich wygranych pieniężnych.

Pierwsze minuty filmu ujawniają obeznanemu z kinem widzowi, że jest to wielka ściema: jest to beznadziejny remake znanego doskonale mojemu pokoleniu filmu pt. "Lwie serce" z 1990 roku w reżyserii Sheldona Letticha, w którym wystąpił znany jeszcze niedawno aktor Jean-Claude Van Damme. Ten film był w swoim czasie typowym przykładem niskobudżetowego kina klasy C. Ale w porównaniu z tym, co oferuje reżyser rzeczonego remake'u, Dito Montiel, było to fascynujące i pełne dramatyzmu dzieło. Tymczasem dystrybutor filmu "Fighting" nawet się nie zająknął, że daje widzowi zmielony na nowo i podgrzany stary kotlet. Tyle tylko, że bohater grany przed 19 laty przez Van Damme'a, Lyon Gaultier, posiadał przynajmniej osobowość i jego finałowy pojedynek z monstrualnym Atillą miał chociaż typowo dramatyczną konstrukcję z umiejętnie dozowanym poziomem napięcia. Scena ta zresztą weszła do ścisłego kanonu kina sztuk walki.

Tymczasem bohater remake'u, Sean MacArthur, grany przez mdłego jak buła z lukrem Channinga Tatuma, nie jest w stanie wyzwolić u widza niczego poza ziewaniem i irytacją. Ta płaska jak w kreskówce postać jest tylko cieniem swego pierwowzoru, który, co trzeba koniecznie pamiętać, wcale nie miał ambicji pretendować do miana gwiazdy wielkiego kina: to była w założeniu tania rozrywka z przeznaczeniem na kasety VHS.

Kino niskobudżetowe także stanowić może nośnik treści, które mogą być kulturotwórcze. Postacie grane przez Van Damme'a, Bruce'a Lee, Chucka Norrisa, Stevena Seagala, chociaż były skrajnie kiczowate i groteskowe, nie tworzyły przecież kultury wysokiej, to przynajmniej kształtowały swoiście pojmowany kodeks etyczny podwórka i ulicy czasów mojego dzieciństwa i wczesnej młodości, gdzie nie do pomyślenia było kopnąć leżącego, a każda walka na pięści była podyktowana poczuciem honoru i obwarowana licznymi zasadami. Bito się zawsze o coś lub za coś. Nie można było tłuc się bez powodu, jak to dzisiaj jest praktykowane. Filmowy wojownik był nową wersją figury rycerza i to etos był najważniejszy w kreowanych wtedy postaciach - była to manifestacja ważnego w naszej kulturze mitu. Wyrastające w latach 80. jak grzyby po deszczu polskie szkoły sztuk walki były kuźniami charakterów i dyscypliny. Każdy chciał być tak sprawny jak Bruce Lee albo tak szlachetny jak Chuck Norris. Podobnie jak kiedyś boks, tak później karate, judo, jujitsu czy aikido były sposobami na skuteczne kanalizowanie agresji młodych chłopców.

Powielona forma bez treści

Dzisiejsi bohaterowie, który próbują naśladować tamtych, nie mają żadnego wyrazu. Jest to czysta, powielona bez treści forma, pozbawiona jakiegokolwiek przesłania. W sumie nie wiadomo, o co tym zuchom chodzi. Nikt, włączając w to reżysera, nie ma o tym prawdopodobnie pojęcia. Między Lyonem Gaultierem a Seanem MacArthurem jest ziejąca pustką przepaść. Obydwaj walczą o pieniądze, ale tylko ten pierwszy wie, po co to robi. W jego świecie pieniądze były tylko środkiem do osiągania celów, teraz są już tylko fetyszem.

Weźmy na przykład takie dziewczyny spacerujące w polskim filmie "Galerianki" ( jest właśnie wyświetlany w naszych kinach). Klasyczna prostytutka czy kurtyzana nie miałaby pojęcia, o co w ogóle tym galeriankom chodzi! Oddziela ją od nich otchłań. Prostytutka jest ostatecznie postacią tragiczną (walczy o byt), galerianka tymczasem jest żałosną, pozbawioną głębi człowieczeństwa, bezmyślną, estetycznie obrzydliwą biomasą, gdzie wola życia i instynkt przetrwania zostały zastąpione ślepą żądzą konsumpcyjnego fetyszyzmu. Nie wie, po co żyje; nie wie też, że może myśleć. Bo nikt jej o tym nigdy nie powiedział, że można myśleć. Galarianka nie zbiera na leki dla chorej siostry, tylko doraźnie potrzebuje środków na doładowanie komórki lub na zakup taniego ciuchu z błyszczącymi, kiczowatymi napisami.

Taki sam jest Sean MacArthur - płaski, bez wyrazu, bez duszy. Podnieca go czysta forma konsumpcji. Nawet jego gest pomocy wykonany wobec pięknej Zulay Valez, polegający na propozycji opłacenia jej zaległego czynszu, jest w istocie manifestacją fetyszyzmu: pusta forma bezbronnej Zulay to tylko seksowna lalka - latynoska Barbie. Nawet nie wiadomo, dlaczego Seanowi zależy na niej i po co mu pieniądze, o które walczy na ulicznych ringach. Po prostu potrzebuje kasy dla samej kasy.

Lyon Gaultier sprzedawał swoje ciało, walcząc, bo nie miał wyjścia, Sean to po prostu lubi. Jako absolwent college'u nie musi walczyć aby przeżyć, może iść do normalnej pracy, ale jego bardziej kręci śliwa pod okiem i torba pełna banknotów. Lyon jest dezerterem z Legii Cudzoziemskiej, ścigają go jej agenci. Wcześniej bandyci zabili mu brata, którego żona i córeczka są w niebezpieczeństwie oraz cierpią niedostatek. Dlatego ucieka z Afryki i przybywa im z pomocą.

Tym bardziej to zatrważa, że, jak już napisałem, postać Lyona należy do najtańszej i ordynarnej popkultury końca lat 80., a Sean pretenduje do idola kina średniej kategorii.

W "Lwim sercu" jeszcze możemy doszukać się jakiejś głębi, charakterystycznej dla kultury okresu dekadencji. W "Fightingu" nie ma nic - tylko marny i nudny obraz bez treści. Nawet biją się tam bez ikry: ściskają się niczym ciepłe kluchy, paplając przy tym jakieś androny.

Tym się różni autentyczna twórczość, nawet postmodernistyczna, od epigonii, że bierze pod uwagę to, że raz wykorzystane formy nie dają się tak po prostu powielić i powtórzyć. Można je co najwyżej zdekonstruować, a to nie to samo, co po prostu zastąpić Lyona Gaultiera Seanem MacArthurem.

Od nowa wymyśla się koło

Potworność, którą skrywają marzenia filmowców o końcu świata, to w istocie mdły przekaz ich twórczości. Trudnej do pojęcia nie przez to wcale, że jest nowa, ale dlatego, że nie jest tak naprawdę niczym nowym. Koszmar polega na tym, że każe się nam zachwycać nad wymyślonym od nowa przysłowiowym kołem.

Wynajdują więc autorzy od nowa to koło, nie wiedząc tego, że zrobiono to wcześniej. Nowe pokolenie twórców zachowuje się po prostu tak, jakby niczego wcześniej nie było. W istocie oszukują oni widza. Doskonale wiedzą, że małpują stare pomysły, bo sami są kompletnie bezpłodni.

Dla przedstawicieli mojego świata nie do pomyślenia jest żyć tak, jakby wcześniej nic się nie wydarzyło, i fascynować się każdym zaproponowanym głupstwem. Coraz częściej doświadczam poczucia rezygnacji, kiedy nie jestem w stanie prowadzić rozmowy z wykształconym nawet człowiekiem, bo trzeba by mu wprzódy wyłożyć historię naszej cywilizacji, od samego początku.

Otwiera taki ktoś ze zdumienia oczy, kiedy dowiaduje się, że w nie tak znów odległym czasowo świecie, bez komórek i Internetu, żyli ludzie, którzy tworzyli rzeczy ciekawe i oryginalne; że w porównaniu z tamtymi czasami nasza epoka to kulturowa pustynia - i to pomimo przepełnionych księgarń i dziesięciosalowych multipleksów.

Jeszcze 10, 15 lat temu można było codziennie nawet iść do kina, aby zobaczyć jakiś ciekawy film. Dzisiaj, pomimo olbrzymich i nowoczesnych sal, dobry obraz trafia się średnio dwa, trzy razy do roku. Trzeba przy tym mieć świadomość, że do Polski nie docierają prawie w ogóle ambitne produkcje kinowe, które ciągle jeszcze powstają w artystycznych gettach, bo to się nie sprzedaje.

Lepsza jest sieczka ze zmielonych ponownie klopsów z przeszłości. Na tyle odległej, żeby osiemnastolatek się nie zorientował, że jest robiony w konia, że to już kiedyś było zrobione. Ale zarazem na tyle bliskiej, żeby temat był jeszcze w miarę aktualny oraz dał się na nowo sprzedać. I żeby scenariusz było można napisać na kolanie przez weekend, nie zawracając sobie specjalnie głowy dialogami.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny