Powiadają, że nie ma nic potworniejszego dla duszy niż przeżyć własne dzieci. Tym bardziej gdy umierają młodo, a na kolejne może być już za późno. Takie dzieci przychodzą potem w snach. Upominają się o to, czego nie zdążyły dostać za życia.
Dlaczego nie przychodzą do ojca w snach? Ma na ten temat swoją teorię, ale opowie ją na końcu.
Zbigniew Figas, lat 59. Obliczalny, przewidywalny, poczciwy. A w środku - dramat jak spod ręki Szekspira.
Kotwica owinięta szmatą
To się zaczęło w lipcową noc 1993 roku. Do mieszkania Figasów w deskowcu na opolskich Chabrach ktoś zapukał. Pan Zbigniew przyłożył oko do judasza. Zobaczył człowieka w oficerskim mundurze, za plecami oficera żołnierze.
Krzysztof, starszy z dwóch synów Figasa, odbywał właśnie służbę zasadniczą w jednostce w Giżycku. Jeździł 30-tonowym potworem do układania mostów pontonowych. Do cywila zostały mu trzy miesiące.
- W końcu im otworzyłem - wspomina pan Zbigniew. - Ale najpierw wyjrzałem przez okno i zobaczyłem, że przed domem stoi wóz żandarmerii. Rzeczywiście byli od Krzysztofa. Tyle że on już nie żył.
Utopił się na przepustce w jeziorze, nad które poszedł z dziewczyną i jej 12-letnią siostrą. Dziewczynka kąpała się z nim. Tonąc, złapał ją nawet za rękę, ale go nie utrzymała. Ciała jeszcze nie mają. Tyle powiedział nieporadny w żałobnej celebrze oficer. Ale przecież uczynny, bo wypiwszy herbatę, zauważył, że pociąg na Mazury odchodzi za kilka godzin.
- Pojechałem z nim - opowiada Zbigniew Figas. - To była najdłuższa podróż życia. Takiej podróży nie przegadasz, nie przebujasz nad krzyżówką. Męka. Armia podstawiła na stację gazik, który zawiózł ojca nad jezioro. Ono jest duże. Drugiego brzegu nie widać.
- Stanąłem na piachu, a oficer mówi: Pana syn tu gdzieś jest. Będę tę chwilę pamiętał do śmierci. Zapaliłem lampkę nad brzegiem i wróciłem do Opola. Oni go szukali kotwicą, którą ciągnęli liną po dnie. Owinęli ją w szmaty, żeby Krzyśka nie pokaleczyć. Postawili sobie za punkt honoru, że go wyłowią.
Za dwa dni telefon z Giżycka. Kotwica zaczepiła o ciało. Sekcja zwłok odbędzie się w Olsztynie.
Gdy odchodzi pierwszy
Po raz pierwszy w życiu Zbigniew Figas musiał zorganizować pogrzeb. To się tylko tak mówi, że to jedynie formalność. Do tego też trzeba być dzielnym. - Masa szczegółów do załatwienia. Urzędy, instytucje, firmy. Okazuje się, że gdy schodzimy z tego świata, jest to dla otoczenia równie absorbujące, jak gdy nań przychodzimy.
Naturalna kolej rzeczy wygląda tak: odchodzi jeden syn, to jeśli jest drugi, miłość rodziców, ich uwaga, troska i pieniądze przechodzą na niego. Ale gdy zginął pierwszy, ojciec wiedział już, że umrze drugi.
- Jacek chorował na zanik mięśni - opowiada pan Zbigniew. - Ta choroba to odroczony wyrok. Wyrok śmierci. Po raz pierwszy usłyszałem ten wyrok pierwszego września, gdy Jacek miał iść do pierwszej klasy. Wszystkie dzieci do szkoły, a on do szpitala. Badania, wycinek i zakłopotana mina lekarza. W czwartej klasie usiadł na wózku inwalidzkim i już do szkoły nie wrócił.
Ojciec nigdy nie przypuszczał, że Jacek przeżyje Krzyśka. Plany życiowe związane były ze starszym, zdrowym. Działka, a na niej warsztat mechaniczny, potem dom. I nagle wszystko na nic.
Z żoną Ireną postanowili, że tak długo, jak dadzą radę, młodszy syn będzie w domu. Dali radę do końca, choć lekko nie było. Chłopak był ciężki, rozrośnięty po sterydach, w nocy trzeba było wstawać kilka razy, żeby go przewrócić na drugi bok. Do tego sonda karmiąca, odsysanie, przewijanie, butla z tlenem. Ich życie stało się czuwaniem. Sen zamienił się w permanentną drzemkę. Zmęczenie było normalnym stanem organizmu.
Przez te lata do Jacka przychodzili nauczyciele: najpierw skończył w ten sposób podstawówkę, potem zaliczył w domu maturę. Pod koniec miał sprawne tylko nadgarstki. Stukał w klawiaturę trzymanym z trudem ołówkiem.
- Na dwa tygodnie przed śmiercią zapytał mnie ruchem warg: Tato, wyjdę z tego?
- I co mu pan odpowiedział?
- Że tak.
Biała wysoka wstążka
Zbigniew Figas ściszył głos do szeptu, gdy przytaczał swą ostatnią rozmowę z Jackiem.
- Tato, ktoś tu przy mnie stoi.
- Gdzie, synu? Nie ma tu nikogo.
- Przy ramieniu.
- A jak wygląda?
- Jak biała wysoka wstążka. I idzie do góry.
Po tych słowach Jacek zamilkł. Ojciec sięgnął po ssak, ulżył synowi i poszedł się zdrzemnąć. I wtedy stało się coś dziwnego. I on, i żona, choć wyćwiczeni w czuwaniu, zasnęli na dwie godziny snem kamiennym, głębokim, pełnym. Gdy się zbudzili - panika. Bo nie słychać rzężenia syna.
- Umarł, kiedy spaliśmy kamieniem. Jakby ktoś chciał mu podarować spokój na odejście, jakby to było ukartowane. Twarz pogodna, żadnego grymasu. Jeżeli można powiedzieć, że śmierć jest piękna, to Jacek ją miał i całym swoim życiem sobie na taką godną śmierć zapracował.
Krzysztof zginął w lipcu 1993 roku. Jacek zmarł w lutym 1995 roku. Zbigniew Figas: - Poczułem tę pustkę jak u Kochanowskiego w trenach, po Urszulce. Do terapeuty nie chodziłem, w chemii pomocy nie szukałem. Ratowałem się wiarą i pracą. Żona, żeby nie zwariować, wypełniła czas zaocznymi studiami. Żałoba uczy pokory i stosunku do życia. Gdy spotykałem kogoś, kto szarżował jak nosorożec, parł do przodu kosztem znajomych, rodziny, to mi wtedy stawał przed oczyma tamten obraz z Giżycka. Ja nad wielkim, pustym jeziorem i słowa oficera za mną: Gdzieś tu jest pana syn.
Pierwszy testament
- A co, psy będziemy teraz chować? - powiedziała mu żona Irena, gdy przypomnieli sobie o niecodziennej propozycji, jaką swego czasu złożyli im synowie.
- To było przy rodzinnym stole - przypomina sobie ojciec. - I brzmiało niewiarygodnie. Bo oni byli już dorosłymi chłopcami, w wieku, kiedy młody mężczyzna rozgląda się za kobietami, chce się wyszumieć. A oni zgodnie: Mamo, tato, zamieszkajmy na wsi i weźmy do siebie jakieś dwie sieroty. Tak mówili. Potem do tego jakoś już nie wracaliśmy, a potem wiadomo.
Gdy Irena i Zbigniew przypomnieli sobie tamtą rozmowę, poczuli się tak, jakby ktoś im coś podpowiedział z zaświatów. Bo wcześniej chodziło im po głowie to i owo. Może zrobić sobie dzidziusia? Ale się bali. Bo jak tu się nie bać grubo po czterdziestce i ze świadomością, że jedno z dzieci nosiło w sobie genetyczną skazę? I nagle wspomnienie tej rozmowy.
- Irena, mówię do żony. Oni nam przecież w tej prośbie zostawili testament - wspomina pan Zbigniew. A żona wtedy to swoje zadzierzyste: - A co, psy będziemy teraz chować? I nie minęło dużo czasu, jak Figasowie zapukali do wrót katolickiego ośrodka adopcyjnego.
Dwójka za dwóch - choć taka rachuba nie została wypowiedziana, była w jakiś sposób naturalna. Bo rachunek musi się zgadzać, a w przyrodzie nic nie ginie.
Po dziewięciu miesiącach kursów, na które Figasowie chodzili sumiennie wraz z ludźmi, którzy mogliby być ich dziećmi, w ich domu pojawiła się trzyletnia Martyna i pięcioletni Bogdan. Rodzeństwo uroczych rudzielców, których matka zmarła na raka w kościelnym domu dla samotnych matek.
Ale zanim testament Jacka i Krzyśka się dopełnił, pan Zbigniew kupił kawałek ziemi i wybudował dom. Na wsi, jak chcieli tego synowie. Ładza to urokliwa mieścina na obrzeżu Borów Stobrawskich. Grzyby, zwierzyna, spokój. Nic, tylko chować dzieci. Bo nie psy przecież.
Ale w całej historii jest też drugi testament. W domu Figasów, w specjalnej szkatule na klucz, spoczywa list matki Martyny i Bogdana. Pisany ze świadomością zbliżającej się śmierci. Matka prosi w nim, aby jej dzieci trafiły kiedyś do dobrych ludzi.
- Mam nadzieję, że się spełniło - uśmiecha się Zbigniew Figas.
Czuje czasem obecność synów, ale w snach ich nie gości. Dlaczego?
- Ja wypełniam testament synów wzorowo, więc o co mogą mieć pretensje, no o co?
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Dołącz do nas na X!
Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?