Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Polacy piszą listy do prezydenta USA. Marzą o raju

Aneta Boruch
Jeden z polskich autorów w liście do prezydenta USA, w czasie afery Clinton-Lewinsky, życzliwie podsuwał prezydentowi linię obrony: Najlepiej mówić, że w trakcie spotkań był pan pijany.
Jeden z polskich autorów w liście do prezydenta USA, w czasie afery Clinton-Lewinsky, życzliwie podsuwał prezydentowi linię obrony: Najlepiej mówić, że w trakcie spotkań był pan pijany. Fot. Bogusław F. Skok
Każdy list do prezydenta USA napisany w języku polskim wcześniej czy później trafia w moje ręce - mówi Joel Stern. Jest tłumaczem w Departamencie Stanu w Waszyngtonie.

Joel Stern urodził się pod Filadelfią. Jego ojciec pochodził z terenu byłej monarchii austro-węgierskiej i choć był niewykształcony, władał sześcioma językami. To było powszechne na tamtych terenach. Ale czy Stern senior kiedyś pomyślał, że Stern junior zrobi karierę na językach, bo pozna aż 20?!

Studia, czyli jak to się zaczęło

Joel zainteresował się językami obcymi w szkole średniej. Znalazł w bibliotece kilka książek Dostojewskiego po angielsku. Bardzo go zainteresowały. I zapisał się na szkolne kursy rosyjskiego. Języki to było zamiłowanie, hobby. Wtedy jeszcze nie miał pojęcia, że będzie zawodowo tłumaczył.

Uczył się ich na własną rękę czytając podręczniki, studiując gramatykę. Ale w większości przypadków nie miał żadnego pojęcia o wymowie. A potem na Uniwersytecie Michigan były kursy języka polskiego.

- Pierwszy rok języka polskiego był niefortunny, bo nasz profesor był Anglikiem, był obojętny wobec swoich studentów. A wtedy ciężko się uczyć - wspomina Joel. Ale studiował dalej.

Z biegiem czasu zabrał się za inne języki słowiańskie, czyli ukraiński, czeski, słowacki. Potrafi czytać wszystkie, choć nie równie płynnie. W sumie rozumie około 20 języków.

Zaczął pracować jako niezależny korektor, tłumacz, redaktor w wydawnictwie w Michigan. Dostał też kontrakt na tłumaczenie dziewięciu opowiadań Stanisława Lema. To jego ulubiony polski autor.

Jednak była to praca sporadyczna i raczej mało płatna.

- Bo ciężki jest los niezależnego tłumacza w Stanach Zjednoczonych - mówi.

Praca, czyli od Reagana do Obamy

Na początku lat 80. wysłał około 500 życiorysów do różnych agencji, tak na chybił trafił. I okazało się, że jeden z pracowników w Departamencie Stanu miał już ponad 80 lat i właśnie przechodził na emeryturę. To był rekordzista, bo znał 35 języków. I Joel pracuje tam już od 24 lat, od Reagana do Obamy.

Dostać się tu nie jest łatwo. Bo poza wysokimi kwalifikacjami trzeba jeszcze pomyślnie przejść procedurę weryfikacji kandydata przez służby specjalne. W przypadku Joela ta procedura trwała 14 miesięcy. I to nawet w sytuacji, gdy jeszcze ani razu nie był za granicą. Bo w innych przypadkach ta procedura może trwać nawet 2-3 lata. A służby bezpieczeństwa sprawdzają gruntownie rodzinę kandydata kilka pokoleń wstecz.

Na co dzień praca Joela polega na tłumaczeniu różnych pism: umów, artykułów w zagranicznej prasie, listów dyplomatycznych, not, ale także listów od prywatnych ludzi. W Departamencie Stanu jest rozdział pomiędzy tłumaczami ustnymi a pisemnymi.

- Nie chciałbym siedzieć cały czas w samolotach i hotelach - przyznaje szczerze Joel Stern. - Ustni tłumacze zarabiają więcej, ale ich prywatne życie jest niespokojne.

Najbardziej podoba mu się właśnie czytanie listów od zwykłych ludzi, bo to jest prawdziwe życie. A nie tłumaczenie z jednego biurokratycznego bełkotu na drugi. W tych listach jest fantazja, wyobraźnia, śmieszny język. Tu jest wszystko: choroby psychiczne, nadzieje, marzenia, oczekiwania. Byłyby one arcyciekawym tematem dla socjologa, psychologa, historyka, a nawet antropologa, bo widać w nich nawet zwyczaje narodowe.

Ile takich listów przychodzi? Szacuje, że około 50 tygodniowo. Część zostaje w Białym Domu, część przekazywana jest do Departamentu Stanu. Do niego trafiają przeważnie polskie, rzadziej rosyjskie czy ukraińskie. Czyta je, ocenia, czy jakieś pismo ma sens. Jeśli tak, to trafia dalej, do odpowiednich urzędników.
- Ale rzadko są sensowne listy od dorosłych - mówi Joel. - Poważne piszą tylko dzieci. I to jest wspólne dla wszystkich krajów, kultur, ras.

Polacy, czyli piszemy do prezydenta USA

Co najczęściej piszą Polacy do amerykańskiego prezydenta? Jakiś rodak z Gdyni proponuje pomoc w pozbyciu się... mrówek, które zaatakowały Stany i niszczą sprzęt komputerowy. O ile prezydent go zaprosi.

Inny z kolei prosi, by prezydent sfinansował mu leczenie zębów. Trafia się korespondencja bezpośrednio ze szpitala psychiatrycznego. Ktoś np. chce, by wysłać go na Marsa. Często są prośby o przyznanie wizy do USA, Polacy piszą też bezpośrednio do prezydenta odwołania, jeśli ktoś jej nie dostanie.

Jeden z takich polskich autorów w czasie afery Clinton-Lewinsky życzliwie podsuwał prezydentowi linię obrony, którą powinien zastosować w tej sytuacji. Mianowicie najlepiej byłoby mówić, że w trakcie spotkań był pijany.

Niektórzy otwarcie proszą o pieniądze. "Ile pan prezydent będzie mógł. Może być 50 albo w ostateczności 100 tysięcy dolarów". Albo jedna z pań proponuje, że zajmie się pielęgnowaniem prezydenta, o ile ten pokryje jej koszty podróży do USA. Jakiś wynalazca zdradza, że posiada receptury, jak otrzymać złoto, srebro, lek na raka, AIDS, a nawet krew odpowiedniej grupy oraz nowoczesne paliwo.
Na ręce prezydenta przyszła nawet nowa wersja najważniejszych przykazań dla świata, m.in.: nie bądźcie rasistami. 16 przykazanie brzmi: zwiedzajcie inne państwa.

Podróże, czyli miłość Joela

- Każdy list do prezydenta w języku polskim wcześniej czy później dochodzi do moich rąk - mówi Joel. - Mam więc pewien wgląd w psychologię Polaków.
Jacy w nich jesteśmy? Jak inne narody, Polacy mają mit o Ameryce - raju na ziemi, gdzie złoto leży na ulicach, a pieczone gołąbki same wpadają do gąbki.

Najbardziej wzruszająca jest korespondencja od dzieci. One najczęściej proszą o leki dla chorych rodziców czy finansowe wsparcie swoich rodzin. I oczywiście o zabawki. Na początku lat 90. w ręce Joela trafił taki list wysłany z Ukrainy. Dziewczynka prosiła, by przysłać jej lalkę Barbie, bo jej rodzina nie mogła sobie na to pozwolić. Joel i jego koledzy zrobili zbiórkę pieniędzy w swoim dziale. I przez amerykańską ambasadę w Moskwie dziewczynka dostała lalkę. Przysłała potem list z podziękowaniem. Kilka lat później Joel spotkał się z nią i jej rodziną w Moskwie.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny