Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Krzysztof Rogala: Nigdy nie byłem w PZPR

Janka Werpachowska
Krzysztof Rogala od trzydziestu lat mieszka w Szwajcarii. Jest związany zawodowo z redakcją dokumentu w Telewizji Polskiej. W ubiegły weekend był na spotkaniu pierwszych absolwentów białostockiej Filii Uniwersytetu Warszawskiego.
Krzysztof Rogala od trzydziestu lat mieszka w Szwajcarii. Jest związany zawodowo z redakcją dokumentu w Telewizji Polskiej. W ubiegły weekend był na spotkaniu pierwszych absolwentów białostockiej Filii Uniwersytetu Warszawskiego. Wojciech Oksztol
- W Zurichu byłem pytany o przynależność partyjną. I wtedy uświadomiłem sobie, że nigdy nie zapisałem się do PZPR. Nawet pracując w redakcji dziennika telewizyjnego, nie byłem do tego namawiany - wspomina Krzysztof Rogala.

Kurier Poranny: Rozpoczynał Pan studia akurat w tym samym roku, kiedy w Białymstoku powstała Filia Uniwersytetu Warszawskiego.

Krzysztof Rogala: Zdawałem na wydział prawa na Uniwersytecie Warszawskim. To były takie czasy, że nie wystarczyło zdać dobrze egzamin. Niektórych ratowały tak zwane punkty za pochodzenie, które miały rzekomo wyrównać szanse młodzieży pochodzącej ze środowisk robotniczych i chłopskich.

Mnie takie punkty nie przysługiwały, dlatego, chociaż egzamin wstępny zdałem, na studia nie zostałem przyjęty. To była katastrofa, świat mi się zawalił. Ale w rektoracie dowiedziałem się, że od października w Białymstoku będzie Filia Uniwersytetu Warszawskiego, że będę mógł bez problemów rozpocząć na niej studia. I tak się stało.

Trzyletnie Zawodowe Studia Administracji to jednak nie to samo, co prawo na UW. Absolwenci tego kierunku najczęściej zasilali kadry urzędnicze, a nie robili błyskotliwą karierę w mediach. Jak Panu się udało przebić przez układy i koterie warszawskie?
- Jeszcze przed studiami interesowałem się polityką, szczególnie zagraniczną. Kiedy dostałem się na FUW w Białymstoku, założyłem na naszej uczelni Studenckie Stowarzyszenie Przyjaciół ONZ. Gdy pojechałem na ogólnopolski zjazd tej organizacji, poznałem wielu jej członków, którzy po latach zostali ludźmi z pierwszych stron gazet: Marek Belka, Bronisław Geremek, Jacek Saryusz-Wolski.
W ramach działalności w SSPONZ zapraszałem do Białegostoku dziennikarzy, którzy specjalizowali się w tematyce międzynarodowej. W tamtym czasie ze studentami FUW spotkali się miedzy innymi Bartosz Janiszewski, Andrzej Nowaliński, Karol Małcużyński - można powiedzieć tuzy polskiego dziennikarstwa. Przyjeżdżał również Eugeniusz Piątek, późniejszy profesor, ekspert jeśli chodzi o stosunki międzynarodowe.
Nazwiska, które Pan wymienił, rzeczywiście mogły okazać się pomocne. A jak to się stało, że dostał się Pan do mediów?
- Studiując w Białymstoku pisywałem do prasy - głównie były to informacje dotyczące życia studenckiego. Moje teksty ukazywały się w ówczesnej Gazecie Białostockiej (później przemianowanej na Gazetę Współczesną), w tygodniku Itd oraz w piśmie Student.
Końcówka lat 60. i początki 70. to czasy, kiedy dziennikarz nie mógł sobie pozwolić na napisanie czegokolwiek, co kłóciłoby się z obowiązująca linią jedynie słusznej partii.
- Tak, to prawda. Miałem w związku z tym przygodę, która dzisiaj brzmi jak czysta fantazja. W Białymstoku powstał nowy akademik, już dziś nie pamiętam, przy jakiej ulicy, bodajże przy Alei 1 Maja (dziś Piłsudskiego). I władze uczelni, i władze miasta bardzo były z niego dumne. Ale toalety wyglądały tak: w rzędzie stało pięć klozetów, ale między nimi nie było żadnych ścianek czy choćby lekkiego przepierzenia. To był żeński akademik, więc musiałem poprosić jedną z koleżanek, żeby zrobiła zdjęcie. I wysłałem je - z odpowiednim opisem i komentarzem, do Studenta.
Wtedy w Białymstoku sekretarzem Komitetu Wojewódzkiego Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej był Władysław Juszkiewicz. Wpadł w szał, kiedy zobaczył tę notatkę ze zdjęciem pięciu klozetów w Studencie. Nie była podpisana, a Juszkiewicz nie przypuszczał chyba, że to ja mogłem być autorem tak wywrotowej informacji. Znaliśmy się, bo jego żona była moją nauczycielką języka rosyjskiego w III ogólniaku a poza tym ja często bywałem w siedzibie komitetu wojewódzkiego (obecny wydział humanistyczny Uniwersytetu w Białymstoku), bo w tym samym gmachu były biura organizacji młodzieżowych. Towarzysz sekretarz pokazał mi tę kompromitująca Białystok notatkę i groźnie zapowiedział: Zniszczę tego autora!
Przestraszył się Pan?
- Brzmiało groźnie, wiedziałem, że mogą łatwo odkryć, że to ja pisałem. Jednak bardziej martwił mnie los koleżanki, która zrobiła zdjęcie tej toalety. Ale nic się nie działo. Po wielu latach, kiedy już pracowałem w radiu i telewizji polskiej, spotkałem Juszkiewicza i zapytałem, czy pamięta tamtą historię. I co się stało z autorem. Juszkiewicz odpowiedział: Ustaliliśmy, kto to i już więcej nic nie napisał. Na co ja mówię: Ale to byłem ja. Głupio mu się chyba zrobiło, nic nie odpowiedział.
A dla mnie ta historia z sedesami była dobrą lekcją partyjnej propagandy. Sekretarz komitetu wojewódzkiego ugania się za autorem krytycznej notatki, zamiast chwycić za telefon i wydać polecenie, żeby natychmiast w toalecie w akademiku zainstalować ścianki działowe. W tamtych czasach taka interwencja byłaby skuteczna na sto procent. Ale chodziło nie o dobrą robotę, lecz o zachowanie pozorów.
Mówił Pan, że kontakty nawiązane podczas działalności w Studenckim Stowarzyszeniu Przyjaciół ONZ pomogły Panu w starcie zawodowym w Warszawie.
- Po pierwsze, trzeba powiedzieć, jak się znalazłem w stolicy. Udało mi się po drugim roku studiów przenieść na wydział prawa na Uniwersytet Warszawski. Zrobiłem to wbrew woli rodziców, więc postanowili, że nie będą mnie finansować. Zostałem bez środków do życia. Skontaktowałem się z Bartoszem Janiszewskim, przedstawiłem mu swoją sytuację, a on zaproponował mi pracę w Polskim Radiu - oczywiście nie na etacie, byłem wolnym strzelcem, zajmowałem się tematyką młodzieżową.
Wkrótce otrzymałem propozycję z telewizji, żeby i do nich przygotowywać materiały. Zmieniłem kierunek studiów - na politologię i dziennikarstwo, a żeby pogodzić je z pracą, przeniosłem się na zaoczne. Takie to były początki. Przez długie lata pracowałem w tvp, w redakcji dziennika.
Co innego się widziało, a co innego trzeba było mówić. Mam rację?
- Zdarzało się. Pamiętam uroczyste przyjęcie wydane w Wilanowie na zakończenie dni kultury polskiej w Związku Radzieckim. Towarzysze nasi i radzieccy siedzieli za stołem uginającym się od luksusowych potraw, owoców, jakich wtedy nikt nie widywał w sklepach. Myślę, że nie każdy umiałby niektóre nazwać.
Opuścił Pan Polskę w czerwcu 1981 roku - wtedy, kiedy jeszcze trwał szesnastomiesięczny karnawał wolności.
- Wyjechałem, bo z różnych tzw. dobrze poinformowanych źródeł miałem informacje, że w sierpniu będzie wprowadzony stan wojenny. Po prostu się przestraszyłem. Zlikwidowałem mieszkanie w Warszawie, najbliższym przyjaciołom powiedziałem, że jadę i nie wracam. Wylądowałem w Zurichu i poprosiłem o azyl. Dostałem go po pół roku. Pamiętam, że pytany byłem wtedy o przynależność partyjną - i uświadomiłem sobie, że przez całe życie nie należałem do partii. Sam się temu dziwię, ale nawet pracując w dzienniku telewizyjnym, nie byłem namawiany do wstąpienia do PZPR.
Mieszkając w Zurichu nie stracił Pan kontaktu z zawodem?
- Nie od razu znalazłem pracę w mediach. Trochę to trwało. Kiedy w Polsce wprowadzono stan wojenny pierwsi zaproponowali mi pracę szefowie redakcji polskiej z Deutschlandfunk. Później odezwało się Radio Wolna Europa. Ze względu na rodzinę, która pozostała w Polsce, moje korespondencje na antenie RWE sygnowałem nazwiskiem Zalewski. Ale mój głos był rozpoznawalny.
Kiedyś mama starała się o paszport, żeby mnie odwiedzić. Oczywiście go nie dostała. A od funkcjonariusza, z którym rozmawiała, usłyszała: Niech najpierw pan Zalewski odwiedzi panią. Mama udawała, że nie wie, o kogo chodzi. Ale żeby zakończyć temat mojej pracy w tamtym okresie, to ważnym momentem było nawiązanie współpracy z sekcją polską BBC. Wtedy zaczęły się moje podróże służbowe po całym świecie: obsługiwałem wszystkie podróże papieża Jana Pawła II, szczyty polityczne i gospodarcze, ważne wizyty dyplomatyczne.
Czy w tamtym czasie miał Pan nadzieję, że kiedyś wszystko się zmieni, że znów będzie Pan pracownikiem publicznej telewizji polskiej?
- Kiedyś, był może 1985 albo 86 rok, robiłem wywiad z profesorem Władysławem Bartoszewskim dla Wolnej Europy. Potem rozmawialiśmy i trochę mu się pożaliłem: że nie mogłem być na pogrzebie taty, że nie mogę odwiedzić córki i mamy, które mieszkają w Polsce. A profesor powiedział: To się niedługo zmieni, ten system umiera. To kwestia kilku lat, i wszystko padnie.
Okazało się, że miał rację. Gorbaczow, pierestrojka, a potem ruszyła lawina. I dzisiaj można mieszkać w Szwajcarii i pracować w TVP.

Czytaj e-wydanie »

Nieruchomości z Twojego regionu**

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny