Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Film Niepokonani. Polacy szli trasą uciekających z łagru

Roman Laudański (Gazeta Pomorska)
Bartosz Malinowski (od lewej), Tomasz Grzywaczewski i Filip Drożdża po zakończeniu wyprawy
Bartosz Malinowski (od lewej), Tomasz Grzywaczewski i Filip Drożdża po zakończeniu wyprawy
Idąc, płynąc, konno i na rowerach pokonali 8 tysięcy kilometrów. Przez Syberię, Mongolię, pustynię Gobi i Himalaje. Odtworzyli trasę ucieczki zesłańców z sowieckiego łagru. I tak jak Witold Gliński w 1941 roku, dotarli do Indii.

Zaczęło się od książki Sławomira Rawicza "Długi marsz". Tomasz Grzywaczewski dostał ją od ojca. Przeczytał w jedną noc. To pasjonująca historia ucieczki grupy zesłańców z sowieckiego łagru. Interesował się tą tematyką, ale zaskoczyło go, że nie słyszał o ucieczce Witolda Glińskiego.

- Poszukałem w internecie, najwięcej informacji było anglojęzycznych, także o filmie "Niepokonani" ("The Way Back") Petera Weira - opowiada Tomasz. - Okazało się, że fascynująca historia polskiego bohatera, pokazująca nasze dzieje z jak najlepszej strony, jest w Polsce nieznana! Pomyślałem - czy tylko obcokrajowcy mają za nas to opowiadać?! Anglicy, przedstawiając historię Enigmy, odebrali nam w filmie prawdę o udziale Polaków w rozszyfrowaniu niemieckiej maszyny. Na szczęście w filmie "Niepokonani" Peter Weier oddał Polakom to, co cesarskie.

Tomasz studiował wtedy prawo w Łodzi i równocześnie był dziennikarzem. Postanowił przywrócić Polakom historię ucieczki z łagru. Spotkał się z Bartoszem Malinowskim, który w 2007 roku przeszedł Łuk Karpat: 2000 kilometrów pieszo po górach. - Zapytałem Bartka, z kim mógłbym pójść śladami Witolda Glińskiego - wspomina Tomasz. - Odpowiedział: pójdziemy razem. Pojawił się sponsor, pieniądze na przygotowanie filmu dokumentalnego z podróży. Trafili na operatora Filipa Drożdża.

Wyruszyli z Jakucka

W maju 2010 roku wylądowali na lotnisku w Jakucku. Jakucja jest dziesięciokrotnie większa od Polski, a mieszka tam tylko milion ludzi, z czego 250 tys. w Jakucku, stolicy. I tu pojawił się problem. Chcieli ruszyć rzeką Leną w kierunku Bajkału. Ale rzekę pokrywał gruby lód. Musieli poczekać. Kiedy wreszcie wyruszyli, łapali na stopa motorówki, barki i najróżniejsze łodzie, żeby tylko pokonać kolejne - kilkudziesięciokilometrowe odcinki pomiędzy jakuckimi wsiami.

Do Olekminska dopłynęli m.in. na pokładzie potężnej barki przystosowanej do przewożenia kontenerów (spali w namiocie rozbitym na środku pustej ładowni) oraz statkiem pasażersko-towarowym w towarzystwie strażaków - spadochroniarzy, zrzucanych w tajgę podczas potężnych pożarów. W Olekminsku poznali Piotra Gabyszewa, nauczyciela historii i przewodnika, który zaprowadził ich do miejsca, w którym znajdował się jeden z łagrów. Na wielkiej, zarośniętej przez tajgę polanie, nie było już baraków. Jedynym śladem z czasów Nieludzkiej Ziemi były kawałki skorodowanych pieców. W środku zimy mrozy dochodzą tam do minus 50, 60 stopni Celsjusza. W takich warunkach, i z takiego miejsca zesłańczej niedoli, w 1941 roku ucieczkę rozpoczęła siedmioosobowa grupa Witolda Glińskiego.

Przez tajgę

- Następnym etapem naszej podróży był pieszy marsz wzdłuż jeziora Bajkał - wspomina Tomasz Grzywaczewski. - Tysiąc kilometrów przez tajgę w kompletnej dziczy. W Górach Barguzińskich byliśmy oddaleni od najmniejszej wioski o kilkaset kilometrów. Przez ten czas nie widzieliśmy żadnych śladów człowieka, nawet najmniejszej ścieżki. Gdyby w tym czasie coś nam się stało, to szanse wyciągnięcia nas z tajgi byłyby znikome. Pojawił się strach, ale nie ten paraliżujący, a mobilizujący do przeżycia. Zabrali ze sobą zapas suchej żywności, którą jedli w tajdze lub na płaskowyżu tybetańskim. Natomiast przy kontakcie nawet z najmniejszą cywilizacją, korzystali z gościny miejscowych.

- Przez pół roku zdarzyły się nam tylko dwie nieprzyjemne sytuacje z miejscowymi; ich gościnność i życzliwość bardzo nas zaskoczyła - dodaje Tomasz. - Bez nich nie przebylibyśmy tej trasy. Jeśli tylko trafialiśmy do wioski, to mieliśmy gdzie spać, co jeść i każdy nam pomagał.

W tajdze zatrzymała ich na cztery dni rzeka Tampuda. Przewodnicy odradzili im zabranie lin alpinistycznych i to był błąd. Tampuda okazała się dramatycznie rwącą rzeką o szerokości 30-40 metrów. Prąd ścinał z nóg. Żadnego mostu. Do najbliższej wioski 250 km. Za nimi dzicz. Usiłowali zbudować przeprawę, ścinając wielkie drzewa. Wszystkie porwał prąd. Filip (kamerzysta) uczepił się "na misia" kawałka drewna, Bartek z Tomkiem asekurowali go kawałkami sznurka wzmacnianego sznurowadłami i linkami namiotowymi. Dopiero kiedy zniosło go na drugi brzeg - założyli sznurkową windę linową i na uprzęży zrobionej z pasków - przeprawili się na drugi brzeg.

- To był najbardziej dramatyczny moment - przyznaje Tomasz.

Przez Chiny do Indii

Dalej 300 km rajdu konnego przez północną Mongolię. Pustynię Gobi pokonali na rowerach. Z północnych Chin, nadal rowerami, wyruszyli do Tybetu i przez Himalaje dotarli do Indii.

Tomasz opowiada, że przygotowanie takiej wyprawy powinno zająć rok, a oni zdążyli pospinać wszystko w cztery miesiące. Nieśli 30-kilogramowe plecaki (najwięcej miejsca zajmował sprzęt filmowy, fotograficzny, panele słoneczne). W Mongolii mieli przewodnika zajmującego się końmi. Na pustyni (po stronie mongolskiej) towarzyszył im samochód wiozący wodę.

Na granicy chińsko-mongolskiej są tylko dwa przejścia graniczne otwarte dla obcokrajowców, każde znajdowało się 1,2 tys. km od ich trasy. Przewidywania były słuszne. 50 km od granicy burza piaskowa pokryła wszystko. Miejscowi uprzedzili ich, że na przejście granicy w tym miejscu nie mają co liczyć. Musieli wsiąść w samochód i objechać kawał drogi do przejścia. Na odcinku z Lassy do Katmandu w dwóch rowerach popękały ramy. Pierwszy (oczywiście chiński) rower pospawali po 20 km, drugi - po 250 km. - Ramę związałem sznurkami i prętami, jakoś się to trzymało - przypomina Tomasz.

Byliśmy u Glińskiego

- Przed ekspedycją polecieliśmy do Witolda Glińskiego, który mieszka do dziś w Wielkiej Brytanii - opowiada Tomasz. - Okazało się, że byliśmy pierwszymi polskimi dziennikarzami, którzy się z nim spotkali! Opowiedział nam swoją historię i dawał praktyczne rady, jak przeżyć taką podróż.

Najbardziej przypadły im do gustu słowa Glińskiego: musisz uciekać własną drogą. Co oznaczało, że muszą myśleć i działać sami. Bolało go, że w filmie "Niepokonani" nie znalazło się jego nazwisko, ale to jest równy gość, który swoje zrobił i normalnie żyje, chociaż było to najwyższej klasy bohaterstwo - dodaje Tomasz.

Najbardziej dramatycznym momentem ucieczki z 1941 roku była pustynia Gobi. To kamienista równina ciągnąca się przez setki kilometrów. 70 lat temu uciekinierzy pokonywali dziennie ok. 40 km. Uczestnicy wyprawy po latach - ok. 25-30 km z plecakami. Kiedy Tomasz, Bartosz i Filip dotarli wreszcie do Ułan Ude - stolicy Buriacji - troskliwie zajęła się nimi Maria Iwanowa, prezes Stowarzyszenia Nadzieja. Odkarmiła ich, pielęgnowała - wręcz przywróciła do dalszej trasy.

Warto było

- Warto było pokonać tę drogę, by przypomnieć historię Witolda Glińskiego i pozostałych uciekinierów - mówi Tomasz Grzywaczewski. Teraz z podróżnikiem Jackiem Pałkiewiczem i Marcinem Mamoniem, dokumentalistą wojennym chce zająć się serialem dokumentalno-przygodowym pt.: "Polskie opisanie świata", o wielkich polskich podróżnikach i awanturnikach, którzy zmieniali świat i bardziej są znani na obczyźnie niż w kraju.

Czytaj e-wydanie »

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny