Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Białystok. Ładne miasto?

Małgorzata Zuber
Napisałam tekst o Białymstoku, do niedawna jeszcze zupełnie obcym mieście, z którym los zetknął mnie pół roku temu i coraz mocniej wiąże nas razem, przeplata dane nam czasy; kto wie, czy nie skazuje na siebie.
Białystok. Ładne miasto?

Marzec

"[...] szarpiemy się przez tak samo szare płaszczyzny. Istna symfonia popielata [...]. Od Małkini pociąg wkracza w nieskończone obszary wody. Nie jest to powódź żywiołowa, gwałtowna, krótka. To po prostu niezmierzony, długotrwały rozlew Bugu na wiosnę. Trwa cicho i bez końca i mokną w nim cierpliwie w ciągu tygodni korzenie wszystkich drzew, niziny wszystkich łąk. Tam, gdzie się kończą rozlewiska Bugu, zaczynają się rozlewiska Narwi. [...] Nieruchome tafle wód stały się najdoskonalszym zwierciadłem z oksydo¬wanego srebra. W głębi tego zwierciadła stoją w zadumie do góry nogami lasy, zagaje - krzewiny i zarośla - a brzegiem wody mknie pociąg wywrócony".

Nie, nie widziałam tego wszystkiego, gdy po raz pierwszy w piątkowy wieczór, 23 marca, jechałam pospiesznym pociągiem z Warszawy do Białegostoku. Dzień był wyjątkowo ponury, nieustannie wiał zimny wiatr i padał wcale nie cieplejszy deszcz, od którego grabiały dłonie i - niczym od mrozu - szczypały policzki.

Po drodze dostrzegałam jedynie migoczące w oddali niebieskawe i pomarańczowe światełka latarń, w szczególnym zagęszczeniu na dojazdach do kolejnych stacji i na nich. Może gdybym siedziała przy oknie... Ale i tak pewnie bym wiele nie zobaczyła, bo wnętrze nowoczesnego wagonu było oświetlone jaskrawym, białym światłem. Dopiero w niedzielę, kiedy wyjechałam z Białegostoku o 6.07 - by później, po ponad siedmiu godzinach podróży, wysiąść na obrzydliwym katowickim dworcu - zobaczyłam...

Zobaczyłam tysiące bladych, nieśmiałych słońc marcowych, odbitych w wodach sennych moczarów i delikatnie marszczonych wiatrem zakolach Narwi. Lśniące kroplami rosy lub topniejącym szronem brzeźniaki, jak gdyby płonące odbitym światłem świtu. Zielono-niebieskie, powleczone siwizną szronu pierwsze trawy na kolejowych nasypach, a gdzieniegdzie na pustych polach ostatnie łachy śniegu.
Ale był dopiero piątek... Do Białegostoku dojechałam przed 21. W Centrum Kultury Prawosławnej przy ulicy Świętego Mikołaja, równoległej do głównej ulicy Śródmieścia - Lipowej, dostałam pokój z widokiem na sobór pod wezwaniem tegoż świętego. Gdy weszłam, stanęłam w osłupieniu w drzwiach. Na tle czarnego, aksamitnego nieba, zajmując niemal całe dwuskrzydłowe okno, jaśniała iluminowana biała bryła soboru. Rankiem obudziły mnie jego dzwony i kiedy podeszłam do okna, spostrzegłam grupy prawosławnych duchownych, zmierzających na nabożeństwo. Sobór zaś błyszczał na tle nieba różowozłotym światłem poranka, które z wolna pokrywało kolejne jego części, co sprawiało wrażenie perfekcyjnej pracy niewidzialnego malarza.

Kwiecień

"Do miasta z dworca jedzie się bez końca, a bez końca - nową dzielnicą, niezmiernie rozrzuconą. Budowano szeroko, na sposób rosyjski, nie żałowano przestrzeni - co mogłoby być ładne, ale tutaj nie jest".

Wiadukt wprowadził mnie w stronę schodów. Zeszłam, przecięłam ulicę Bohaterów Monte Cassino i szłam dalej w stronę miasta ulicą Świętego Rocha. Góruje nad nią kościół pod wezwaniem tego świętego, modernistyczno-ekspresjonistyczny. Kiedy w 1924 roku Dąbrowska była w Białymstoku, jeszcze nawet nie zaczęto jego budowy. Poza tym - wszystko "po staremu". Tyle tylko, że nowa dzielnica jest dzielnicą starą, a kamienice przypominają przechodniowi belle epoque, w której powstały. Bo ten przechodzień urodzony w Orwellowskim 84, albo dowolnym innym roku, musi mierzyć się z Auschwitz, Hiroszimą, DNA i podbojem kosmosu...

"W myślach swoich widzę już te ulice wybrukowane gładko, domy otynkowane, szyby czyste, ludzi schludnych, nowe przepiękne gmachy, skwery pełne kwiatów, podwórza białe i uwite zielenią, całe miasto uczynione pięknym przez nas właśnie, a gwoli radości tamtejszych ludzi i dumie Rzeczypospolitej. Białystok ma wszystko dane na to, żeby stać się bardzo pięknym - stosunkowo tanim kosztem. Posiada on to, czego nie ma Warszawa - szerokie perspektywy, luźne przestrzenie, dużo zieleni drzew, nie trzeba go nazbyt przebudowywać".

Nie znałam tych słów, gdy w zimny, lecz słoneczny sobotni poranek spacerowałam po mieście, mile zaskakiwana schludnością ulicy Lipowej, pokrytej szarą kostką, z przejściami dla pieszych przystosowanymi do potrzeb osób niepełnosprawnych, czystością licznych parków - z Parkiem Branickich na czele. Dzisiaj myślę, że Maria Dąbrowska byłaby szczęśliwa, widząc współczesne centrum Białegostoku, niebędące jeszcze ideałem, ale noszące ślady pracy i dbałości.

I nagle w centrum miasta w każdą sobotę można dotrzeć do miejsca, w którym na prowizorycznych straganach Polacy, Białorusini i Litwini sprzedają świeży chleb, wędliny, miód i propolis. Można kupić również prześliczne, wykonane z naturalnych tworzyw figurki zwierząt - szczególnie jeży i żubrów, w czym celują przyjezdni z okolic Puszczy Białowieskiej. Strugane, szyte, lepione przez domorosłych artystów. "Ekologiczne" - jak zachwalał mi je jeden ze sprzedających.

Maj

Wstałam o 7:15 (śniadanie jest podawane o 8) i ubrałam się ciepło. W Białymstoku generalnie jest znacznie zimniej niż na Śląsku. Gdy w kwietniu na Górnym Śląsku drzewa były białe i różowe od kwiatów - na Podlasiu dopiero wypuszczały rachityczne listki.

Podczas śniadania cały czas rozmawiałam po rosyjsku - w Białymstoku nie zna się dnia ani godziny, kiedy trzeba będzie konwersować w języku Puszkina. Miejscowi nieźle znają białoruski, ja, niestety, mam do dyspozycji tylko rosyjski. Przynajmniej na razie. Nie inaczej jest na ulicy - równie często słyszy się polski, języki wschodniosłowiańskie i litewski.

Po śniadaniu mam zazwyczaj sporo czasu do chwili rozpoczęcia zajęć. Tym razem zdecydowałam się pójść do soboru. Cicho otwarłam drzwi, by nie przeszkadzać modlącym się, i stanęłam w kruchcie. Wewnątrz panował półmrok, więc dopiero po chwili w drżącym świetle świec dostrzegłam wielobarwne freski, pokrywające ściany aż po kopułę. W rogach, na podwyższeniach, od ściennych polichromii odcinały się wyraźnie szczerniałe ikony. Cały czas mam w pamięci niewyraźne sylwetki wiernych, bijących przed nimi pokłony do samej ziemi i żegnających się zamaszyście znakiem krzyża. Od prawej do lewej. Obraz był niewyraźny, zmącony dymem kadzideł. W dodatku powietrze zdawało się rozedrgane od poruszającego śpiewu chóru i modłów zanoszonych Bogu mocnym głosem przez celebransa.

Wreszcie przyszłam na zajęcia. Grupa katechetów religii prawosławnej, z którymi słuchałam wykładów, zaczęła konwersację. Pytali, skąd przyjeżdżam. Gdy odpowie¬działam, że z Górnego Śląska, pełni troski dopytują dla pewności: "I tak dojeżdża co dwa tygodnie?". Potwierdziłam, pokiwali głowami ze współczuciem i uznaniem, a potem poczęstowali chlebem domowego wypieku...

Po zajęciach wracałam do domu z przesiadką w Warszawie. Na dworcu spotkałam księdza profesora Henryka Paprockiego, z którym godzinę wcześniej żegnałam się na zajęciach. Jechaliśmy razem do stolicy. Podczas podróży wymienialiśmy poglądy na temat białostockiego dworca. Okazało się, że niedawno go odnowiono; jest naprawdę ładny. A przede wszystkim - czysty, a z tym cały czas mamy w Polsce problemy. Dzisiaj już wiem, że miałam szczęście - Maria Dąbrowska też przyjechała na nowo odremontowany białostocki dworzec. Jeżeli więc odnawiają go co osiemdziesiąt lat, to trudno nie mówić o szczęściu, że się w ten period udało wstrzelić.

Czerwiec

"O pałacu nic prawie nie daje się powiedzieć. Przez jego mury przewija się zaledwie niewyraźna idea dawnej piękności. Poza tym zatarto wszystko, zbanalizowano. Za pałacem szczątki parku. Wysokie drzewa czarne i nagie huczą od wiatru, co miota się między nimi. Dostojne szczyty są dziś całe w gniazdach wron, a park cały w ich ponurym krakaniu. Przy prostych alejach stoją prześliczne posągi barokowo-greckich radosnych bóstw".

Kilka dni tegorocznego czerwca spędzonych na Podlasiu było najpiękniejszymi w moim życiu. Dwa popołudnia upłynęły mi na spacerach po Białymstoku. Pierwsze w Parku Branickich. Niespiesznie falowała woda w starych stawach, łagodnie rozcinana przez rodziny przyjaznych kaczek i "indywidualizujące się" łabędzie. Siedziałam nad jednym ze stawów, czytając książkę - prezent od pana profesora Jerzego Kopani, w przerwach obserwując niezdarne wędrówki wodnego ptactwa po trawie, pod nogami - dosłownie, odpoczywających w parku ludzi.

Zastanawiałam się nad ulotnością symboliki i wyobrażeń. Co by powiedzieli właściciele pałacu, wytyczający park w celu podkreślenia wspaniałości swego rodu, widząc jego przemianę w miejsce egalitarnego odpoczynku przyjezdnych studentów i miejscowych zakochanych, prawdopodobnie plebejuszowskiego pochodzenia? Jak odebraliby fakt, że ich siedziba jest obecnie własnością Akademii Medycznej? Doskonale wiedziałam, że to bezprzedmiotowe pytania; każdy ma swój czas, a każdy czas - swoją symbolikę.

Żadne pokolenie, podejmując tak ogromny projekt jak przebudowa pałacu, nie jest w stanie wyjść poza świat własnego doświadczenia; wyobrażenia przyszłości rzadko kiedy potrafi przyoblec w fantastyczne kształty - nieczęste są antecedencje tego, co Inne. Ów stary, XVIII-wieczny park, założony z przeznaczeniem świadczenia o wielkości i finansowej potędze gospodarzy, a dziś będący powszechnym dobrem społecznym, miejscem niedzielnych spacerów, dowodzi bardziej bezpośrednio niż jakiekolwiek dzieło artystyczne słuszności Levinasowskiej koncepcji Sinngebung - otwartości szeroko rozumianego dzieła na nadawane mu przez odbiorców rozmaite znaczenia i wartości; otwartości na interpretację.

Każdy czas ma swoją barwę, dźwięk, a nawet smak. Czerwcowe dni spędzone w Białymstoku rozbrzmiewają w mojej pamięci muzyką wiolonczeli za sprawą Ewy - mojej współlokatorki.

Ostatniego dnia naszego pobytu w Białymstoku poszłyśmy na spacer nieznaną nam ulicą Warszawską - zachowanym odpryskiem kapitalistycznej przeszłości tego miasta. Także Maria Dąbrowska, mimo dość zdystansowanego stosunku do Białegostoku, nie mogła oprzeć się urokowi tej ulicy, strojnej rzędami dawnych (w jej czasach zupełnie niedawnych) niemieckich i żydowskich kamienic, świadectwa ekonomicznej pomyślności ich właścicieli, XIX-, XX-wiecznych przemysłowców i kupców. Autorka "Nocy i dni" pisała między innymi:

"Perspektywa jej dachów stanowi sama w sobie mały poemat. Jej zygzakowaty, łamany zarys wkracza w obszary nieba karbowanym grzbietem dachówek, jak chimeryczny, wijący się smok z bajki - smok nie niebezpieczny, a przypominający nam czasy dzieciństwa. Wschód wkroczył tu gdzieniegdzie tylko z barwami swymi. Oto domeczki piernikowe, domeczki czerwone, żółte, zielone i białe. Lecz w miarę, jak idą lata, białych jest coraz więcej".

Dąbrowska jednakże nie wspomniała ani słowem o pięknym neoromańskim kościele ewangelicko-augsburskim św. Jana, będącym dzisiaj świątynią rzymskokatolicką pw. św. Wojciecha, nadal jednak popularnie nazywanym kirchą. Zupełnie niepodobny do lwowskich świątyń, kościół ów przywołał w mojej pamięci wspomnienie niedawno widzianych greckokatolickich cerkwi mieszczących się w barokowych, do szpiku kości potrydenckich, dawnych łacińskich kościołach. Bo tak, jak na przykład dzisiejsza cerkiew św. Mikołaja Archanioła we Lwowie (do której chodziłam przez trzy dni z rzędu, by słuchać chóru), tak ta ewangelicka, niemiecka świątynia jest symbolem przemian społecznych i ludzkich dramatów, minionego stulecia.

Trwają dalej jako budowle, naznaczone już jednak odmienną symboliką, rozbrzmiewające odmiennymi językami. Te same, ale już po dwu stronach przepaści przelanej krwi i tułaczki, która legła między ludźmi, rodzinami i narodami Europy Środkowej i Wschodniej.

ZAKOŃCZENIE

Jest czas pamięci i czas historyczny. Jest też czas geologiczny. Na jednej z półek w moim pokoju, w otoczeniu rzeźb w węglu, stoi na drewnianym postumencie zwyczajny strzelisty kawałek antracytu, najszlachetniejszej, najczystszej odmiany węgla kamiennego, zawierającej od 90 do 97 proc. pierwiastka chemicznego oznaczonego symbolem C. Podczas jednej z naszych rozmów Ewa, słuchając opowieści o moich codwutygodniowych podróżach ze Śląska na Podlasie, powiedziała, że jestem kimś z "pomiędzy", człowiekiem tych ponad siedmiu godzin drogi z Katowic do Białegostoku.

W tej opinii jest wiele prawdy. Jednakże, a może dlatego właśnie, dopiero wyjazdy na Podlasie zmusiły mnie do postawienia sobie wielu pytań o głębię mojej górnośląskiej tożsamości, o to, czym jest dla mnie Śląsk. Uzyskałam kontrapunkt. Bardzo twórczy, bo nie antypodyczny, a komplementarny wobec mojej małej Ojczyzny.

Po pierwszym wyjeździe napisałam wiersz, w którym określiłam swą duszę jako węglową, jako antracytową. Wówczas miała być to po prostu czytelna metafora jej śląskości. Dzisiaj wiem, że ten ostatni epitet kryje w sobie o wiele głębsze znaczenie. Jeżeli bowiem jest w niej zdecydowana większość pierwiastka śląskiego, to i tak pozostaje jakaś część do zagospodarowania. I stopniowo owa próżnia wypełnia się z każdą z moich licznych podróży, nie tylko na Podlasie, choć te z pewnością zajmują miejsce szczególne.

A może po prostu jestem człowiekiem pogranicza kultur i tradycji i dlatego tak dobrze mi wszędzie tam, gdzie na świat składa się wiele opowieści? Tak oto, niespodzianie, miejsca, z którymi nic nas nie wiąże genealogicznie, historycznie i kulturowo, stają się bliskie, na trwałe zagnieżdżają się w sercu i umyśle. Oto przypadek staje się przeznaczeniem.

Cytaty: W. Myśliński: "Traktat o łuskaniu fasoli", M. Dąbrowska: "Brzydkie miasto", cyt. za: "7599 dni Drugiej Rzeczypospolitej. Antologia reportażu międzywojennego".
Reportaż Małgorzaty Zuber ukazał się w zbiorze "Miasto i czas", pracy zbiorowej pod redakcją Jacka Kurka i Krzysztofa Maliszewskiego, wydanej przez Miejski Dom Kultury "Batory" w Chorzowie w 2008 roku.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny