Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Moja droga krzyżowa

Henryk Kubisztal
Z zaciekawieniem czytam w "Dobrym Piątku" wynurzenia czytelników opisujące ich jeden dzień w życiu. Długo się zastanawiałem i wahałem, czy opisać smutny dzień z mojego życia.
Jednak kiedy 21 maja minęła smutna dla mnie rocznica sześciu lat od operacji, zdecydowałem się napisać i opisać ten

dzień. Nie wiem, czy redakcja wykorzysta moje wynurzenia, ale takie były i są moje odczucia tego pamiętnego do końca mojego życia dnia. Łączę serdeczne pozdrowienia.



Wtorek 21. 05. 2002 r.

Godzina 13.00 - przenoszą mnie na oddział pooperacyjny, godzina 13.15 - telefonuję do Steni*, informując, że operacja o godzinie 16.00. Pociesza mnie i martwi się, nic jej nie nadmieniałem, że po raz ostatni z nią rozmawiam. Przecież po operacji nie będę mówił.

Godzina 13.30 - 15.00. Snuję się po szpitalu i parku, nie mogę sobie znaleźć miejsca, różne myśli przychodzą mi do głowy. Zawsze uważałem się za psychicznego twardziela, a teraz w ostatnich dniach rozkleiłem się strasznie. Cały czas też zadaję sobie pytanie czy spotka mnie los Stefana**. Miałem ostatnio bardzo dużo czasu do wszelkiego rodzaju przemyśleń. Zrobiłem dokładny rachunek własnego życia. Doszedłem do wniosku, że jeśli po operacji mam się męczyć i być ciężarem dla innych (Steni) - przecież to nowotwór...

To Stefan wybrał słuszne wyjście z sytuacji bez wyjścia, i ja też jestem na to przygotowany. Co jest po śmierci? Nie zadawałem sobie nigdy takich pytań. Dla mnie śmierć jest abstrakcyjna, absolutnie nie do wyobrażenia. Godzina 15.15. Stoję w parku przyszpitalnym koło parkanu, patrzę na odjeżdżający w kierunku dworca tramwaj, czy do niego jeszcze kiedykolwiek wsiądę by pojechać na dworzec i do Drezdenka? Strumień myśli i pytań. Najgłupsze brzmi: dlaczego ja? Potem strach poczucie obcości, pustki, osamotnienia i moment, kiedy się bardzo o tym komuś chce powiedzieć i z kimś porozmawiać. To próba odczarowania potwornego stereotypu, który zabija ludzi.

Gdy myślimy "rak równa się śmierci", przestajemy z nim walczyć. Godzina 15.30. Wracam na oddział, pielęgniarka już na mnie czeka, wiezie wózkiem inwalidzkim na blok operacyjny, tam każą się odpowiednio ułożyć na stole, przywiązują ręce i tyle pamiętam.

Budzę się na sali operacyjnej, widzę jak przez mgłę, słyszę strzępy rozmów: chyba jest skrzep, słabe tętno 40, coś tam podać, która godzina? 22.30. Przekładają mnie na łóżko, czuję się potwornie, wiozą na oddział pooperacyjny, strasznie trzęsie, podany wcześniej lek chyba działa, bo pani doktor mówi - patrz jaki ładny, nabiera rumieńców jak prosiaczek - coś jeszcze mówią i robią ale nie pamiętam - zasypiam.

Środa 22. 05. 2002 r .

Budzę się o godzinie 4.00 czuję się okropnie, wszystko mnie boli, ciało ścierpnięte, zasypiam ponownie. Budzę się o 6.00, w dalszym ciągu czuję się strasznie. Pani doktor, która mnie operowała, do godziny 17.00 była ze cztery razy. Powiedziała, że trwająca cztery i pół godziny operacja udała się bardzo pięknie, chociaż była bardzo ciężka, jednak silny organizm zniósł ja dobrze.

Ona tak ciężkiej operacji krtani jeszcze nie przeprowadzała, a w swojej praktyce lekarskiej tego typu operacji wykonała już mnóstwo. Do tego stopnia, że mogłaby je wykonywać po ciemku. Usunęła całą krtań z dużym guzem, który się na niej znajdował, kawałek nasady języka od wewnątrz i część prawego węzła chłonnego.

Gdy się dowiedziałem o raku, myślałem, że już po mnie. To jest przecież wredny nowotwór, potrafiący atakować wszystko zarówno kości, narządy jak i tkanki miękkie. Już nam się wydaje, że zapędziliśmy chorobę do rogu, już dostaliśmy odpowiednie leki. I nagle dzieje się coś, czego się nie spodziewaliśmy. Właśnie na tym polega perfidia choroby nowotworowej, że wciąż jesteśmy zaskakiwani. Każda choroba to suma przypadków, ale tym przypadkom trzeba pomagać.

Każdy przypadek trzeba eliminować, ale każdy z nas popełnia błędy. Mój błąd był oczywisty. Jak można było pójść do innego lekarza niż laryngolog lub onkolog. U mnie przez pół roku leczono zapalenie gardła, przez to straciłem dużo czasu. Przez cały dzień dostaję środki przeciwbólowe, dużo śpię jest to jednak rodzaj takiego pół snu, bardzo często się budzę. Wieczorem, jest godzina 18.15, stan zdrowia jakby troszeczkę się poprawił. Czy jednak będę spał tej nocy? O dziwo usiadłem na łóżku spuszczając nogi na podłogę, a następnie wstałem i pochodziłem najpierw koło łóżka, a następnie po całym oddziale pooperacyjnym.

To już coś, bo rozruszałem ścierpnięte nogi i pośladki. Ale przeraziłem się jak spojrzałem w lustro, twarz bardzo spuchnięta dosłownie dwa razy większa jak normalnie. Zasnąłem o 23.30. Spałem bardzo słabo, budziłem się co godzinę. Kaszel, ból w płucach, pieczenie, drapanie, w ustach sucho, rurka trachostomijna uciska, co świadczy, że chyba jeszcze bardziej spuchłem.

Środa 21.05.2008.

Właśnie dzisiaj minęło sześć lat od tego tragicznego dla mnie dnia. Pomimo przewidywań "życzliwych", którzy dawali mi trzy, góra sześć miesięcy życia, ja ciągle żyję i na razie nigdzie się nie "wybieram".
* Stenia to moja żona
** Stefan to mój kolega z pracy, który zmarł w wieku 57 lat na nowotwór trzy miesiące przed moją operacja.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na gazetalubuska.pl Gazeta Lubuska