Nasza Loteria SR - pasek na kartach artykułów

Wygoda. Była taka dzielnica, był taki dom. Wojciech Karpiński opisał barwne dzieciństwo w książce "W ogrodach snów"

Jerzy Doroszkiewicz
Wojciech Karpiński napisał książkę "W ogrodach snów"
Wojciech Karpiński napisał książkę "W ogrodach snów" Wojciech Wojtkielewicz
Wojciech Karpiński, białostocki poeta, niedawno wydal poetycką opowieść o Białymstoku swego dzieciństwa. „W ogrodach snów” zabiera czytelników w podróż w przeszłość w okolice ulicy Wasilkowskiej.

Czy „W ogrodach snów” to rodzaj Pana literackiej, artystycznej podróży do czasów dzieciństwa?

Wojciech Karpiński: Książka może nosi cechy biograficzne. Powstała bowiem nie tylko z fantazji, ale i z mojej pamięci. Jest opowieścią umiejscowioną na jednej z ulic Białegostoku w latach 60., która była mi nie tylko dobrze znaną, ale też, z powodów sentymentalnych, bliską. Chociaż równie dobrze mogłaby opowiadać o historii podobnych miejsc w innym mieście, o klimacie przedmieścia z tamtych czasów. Ulica Wasilkowska jest położona w centrum Wygody. W czasach, które opisuję, osiedle to było zatopione w bajecznych ogrodach, wypełnionych darami przyrody i przygodami mojego dzieciństwa, miało też ciemniejszą stronę – było niebezpieczne. Wielu młodych ludzi, będących na bakier z prawem, edukacją i dobrymi manierami, tworzyło historię przypadków kryminalnych Wygody. Kto tam mieszkał, mógł o dowolnej porze dnia oraz nocy bez obawy spacerować, natomiast obcy mieli z tym problem. Mieszkańcy innych osiedli mieli respekt przed chłopakami z Wygody. Z czasem uległo to oczywiście zmianie. Cechy Wygody zaczęły przejmować inne osiedla, jak na przykład Bojary, później Piasta.

Ulica Wasilkowska była dla pana w dzieciństwie centrum wszechświata?

W ówczesnym dzieciństwie ulica i podwórza wiązały nas swoją codzienną przygodą, zabawą, wymyślaną przez nas samych, którzy oglądaliśmy filmy rodzaju Winnetou, Zorro, Czterej pancerni i pies. Przenosiliśmy później obejrzane sceny do naszych podwórkowych pomysłów. Rekwizyty robiliśmy sami: łuki z gałęzi i sznurka, szpady z drutów oraz puszek po konserwach, karabiny z drewna i żelaznych rurek. Pomysłowość nie znała granic. Nasze zabawy były niesamowicie naturalne i spontaniczne. Ale potrafiliśmy także zarabiać pieniądze na swoje potrzeby, zbierając makulaturę, złom, butelki, za co kupowaliśmy cukierki, oranżadę, słodkie bułki, bilety do kina, części do rowerów, znaczki, króliki. Kiedy ktoś jechał na większe zakupy np. do delikatesów lub domu towarowego, to mówił, że jedzie do miasta, czyli poza nasze granice.

Pan z dużą czułością oddaje obraz tamtego świata – kuźnię, bar „Wygoda”.

Nie opisałem wszystkich miejsc charakterystycznych. Kuźnia na swój sposób była magiczna i fascynująca. Ogień, żar, płynne żelazo – prawie wszystko na wyciągnięcie ręki. I konie, ciężkie, pociągowe, pracujące od świtu do popołudnia na budowach i węglówce, miały w kuźni zasłużony postój, odpoczywały, dostawały nowe podkowy, z którymi za chwilę paradowały po bruku ulicy. Tam zajeżdżała też końska elita, czyli rumaki zaprzęgnięte do dorożek. Jeśli chodzi o bar „Wygoda”, to wtedy nie miał dobrej sławy. Można powiedzieć, że to była speluna. Bar serwował bardziej alkohol niż dania, chyba że jako zakąskę. Piwo nie było wszędzie dostępne, a tam raczej było. Niektórzy przychodzili z kankami, aby kupić rozlewne z zamiarem wypicia w domu. W barze jedno było pewne, że jak ktoś wszedł, to ryzykował, że oberwie. Jego bywalcy dzielili się na tubylców i innych.

Nie da się ukryć, że w okolicy wiele osób nadużywało alkoholu – była na to akceptacja społeczna?

Wówczas obowiązywały dwie podstawowe zasady: pensje robotnicze należało w części przepić, a każdą usługę w rodzaju: malowanie pokoju, naprawa pieca kaflowego, ubój świni czy królików była wynagradzana w złotówkach oraz dodatkowo czystą wódką, pitą w kieliszkach lub szklankach po musztardzie. Na stole królowała smażona wątróbka z uboju i szproty w oleju lub śledzie w occie. Gdyby majster za robotę otrzymał tylko pieniądze, mógł się obrazić. Wódka w ćwiartkach i półlitrówkach oraz piwo jasne były także środkami płatniczymi, występującymi równolegle, obok złotówki. Najmłodsi próbowali wino, choć wydaje mi się, że zdarzało się to rzadziej niż obecnie. Przypominam sobie, że każda zakupiona pralka, telewizor, radio także należało, według zwyczaju, opić, bo mogły się szybko popsuć. Nieopite meble rozsychały się, a opite rozsychały się wolniej.

Ważnym elementem krajobrazu stał się wiadukt – rzeczywiście przy budowie pracowali więźniowie z Zakładu Karnego?

Wiadukt to przejście graniczne między Wygodą a miastem. Z perspektywy kilkudziesięciu lat nie mogę zrozumieć, jak można było budować tak długo jeden wiadukt. W tym czasie ruch pojazdów i pieszy odbywał się przez przejazd kolejowy w pobliżu. Z budowy wiaduktu, jak z każdej budowy w owym czasie, kradziono cement, który trafiał na prywatne posesje. Co do udziału więźniów przy budowie – rzeczywiście wspomagali oni budowlańców. Wielu z nich pracowało na budowach przed osadzeniem, a karę odbywali przeważnie za kradzieże. To był paradoks, nazywany szumnie resocjalizacją. Strażnicy w rozmowach między sobą nazywali ich nie „więźniami” czy „skazanymi”, lecz „złodziejami” lub „doliną”, co było zaczerpnięte z grypsery.

A wspomniany napis „Katyń pomścimy” – kiedy się pojawiał?

Trudno mi przypomnieć, kiedy ten napis pojawił się po raz pierwszy. Mam wrażenie, że widziałem go przez cały okres szkoły podstawowej i później. Był wielokrotnie usuwany i za każdym razem pojawiał się ponownie. Tajne służby nie potrafiły sobie z tym poradzić. Nie słyszałem, żeby sprawców schwytano. Napis ten stał się symbolem naszego sprzeciwu wobec systemu opartego na kłamstwie. Wiadukt był idealnym miejscem. Sami go zbudowali (śmiech).

W pana wspomnieniach są i esbecy, i milicjanci kontrolujący oświetlenie numerów – ludzie bali się tzw. przedstawicieli władzy?

O esbekach bardziej słyszałem niż miałem z nimi do czynienia.

Z racji wieku nie stanowiłem zagrożenia dla władzy ludowej. Milicjanci natomiast byli stale obecni na ulicy. Faktycznie budzili respekt. Zwracaliśmy się do nich : ”Panie władzo”, wielu z nich nie grzeszyło inteligencją, nawet w stopniu minimalnym - prości ludzie, słabo wykształceni, po krótkich szkoleniach, po wojsku, zawzięci. Nasz sąsiad strącił kiedyś milicjantowi czapkę podczas sprzeczki na plaży i został za to skazany na więzienie. Pilnowanie oświetlenia numerów budynków to była, w naszym odczuciu, jakaś obsesja, ale z punktu widzenia interesów komunistycznej władzy miała uzasadnienie. Chodziło o stałą kontrolę społeczeństwa przez ówczesny system. W obecnym cyberświecie stosuje się zupełnie inne metody.

A tabory cygańskie – naprawdę przejeżdżały przez Białystok?

To był bajeczny widok kolorowych wozów. Zawsze zastanawiałem się, jak oni mogą się w nich pomieścić z całym dobytkiem. Ale Cyganie nie wymagali wiele od życia podszytego wiatrem i muzyką. Ich ogniska rozpalane wieczorem ściągały nas - małych gapiów. Nogi same tańczyły.

Historia o miłości do Cyganki to prawda czy literacka fikcja?

Miłość chłopca do pięknej Cyganki była bardzo prawdopodobna. Tak się zdarza w opowieściach. Pisarz ma prawo do konstrukcji obrazów z historiami, które mogły się wydarzyć, tym bardziej, że na ulicy krążyło tyle różnych opowieści. W jednej z nich zakochany chłopiec porzucił swój dom i wędrował za taborem. Ślad po nim zaginął. Podobno został przez Cyganów zamordowany. Tabory pojawiały się nieoczekiwanie i w taki sam sposób znikały, zostawiając po sobie zapamiętane przez nas dźwięki gitar i skrzypiec, a czasem rozdarte serca. Smutek pozostawał jednak nie tylko z powodu ich wyjazdu, ale z uwagi na okradzione przez nich domy, czego niestety nie da się wymazać z pamięci.

Czym był dla pana w dzieciństwie cyrk?

Znałem chyba wszystkie cyrki, a było ich wtedy kilkanaście, różnej wielkości, z lepszym i gorszym repertuarem, w większości z artystami nie tylko z Polski. Do muzyki cyrkowej mam sentyment do dzisiaj. Zdarzało mi się, na początku przedstawienia, skupić większą uwagę na muzykach niż na arenie. Marzyłem, żeby mieć czerwony uniform, i przynajmniej sprawdzać w nim w cyrku bilety, a później składać deski areny, aby wpuścić konie, wielbłądy, niedźwiedzie.

Małe zwierzęta występowały zwykle wcześniej, a najgroźniejsze po założeniu krat. W cyrku wszystko było barwne, zjawiskowe i magiczne. Nawet lody, znacznie droższe niż gdziekolwiek, sprzedawane przez urocze dziewczyny, miały niepowtarzalny smak. Wróciłem do cyrku po latach. Wtenczas nie obserwowałem z uwagą przedstawienia, słuchałem muzyki i przyglądałem się reakcjom widzów, a przede wszystkim dzieci, ich ustom otwartym na przemian to z zachwytu, to z grozy siejącej przez treserów dzikich zwierząt czy radości za sprawą klaunów. W dzieciństwie nazywaliśmy ich „kubusiami”. Już jako dorosły z przykrością odbierałem wiadomości o upadku Julinka – bazy i szkoły cyrkowej, mając oczywiście świadomość, że to niewątpliwe zjawisko kulturowe z różnych powodów zaniknie, ustąpi innym formom masowej rozrywki. Ale od czasu do czasu spotykam jeszcze afisze, więc chyba cyrk próbuje przetrwać.

W roku 1968 miał pan 12 lat – rzeczywiście sowieckie czołgi jechały przez miasto?

Kiedy samochody ciężarowe jechały przez dwie doby, to robiło wrażenie. Obraz jak z filmów wojennych - transport na front, a z Radia Wolna Europa dowiedzieliśmy się, że nie chodzi o braterską pomoc Związku Radzieckiego, Polski, NRD wobec Czechosłowacji, tylko o interwencję w sprawy wewnętrzne tego kraju. Mieszkańcy Wasilkowskiej stali przy ogrodzeniach, obserwując z obawą, czym skończy się przejazd tak potężnej ilości żołnierzy i uzbrojenia. Po jakimś czasie okazało się, że przerzucono z ZSRR na teren Czechosłowacji w sumie 25 dywizji. Sądzę, że nie wszystkie przejechały pod naszymi oknami, ale niewątpliwie znaczna ich część. Różne były reakcje mieszkańców na widok obcego wojska, do czego byli przyzwyczajeni bardziej mieszkańcy zachodniej Polski, diametralnie różne, od gestów przyjaźni do wrogich okrzyków. Co poniektórzy skłócili się w sporach, jak należy reagować na inwazję. Nawet byłem świadkiem bójki pomiędzy bardziej zaangażowanymi w ten spór, rozstrzygniętej przez milicjantów pilnujących ulicy.

W pana książce wspomnienia wręcz buzują – czy w domu robiliście buzę, czy to tylko ubarwienie literackie białostockiego kolorytu?

Och, buza robiona w naszym domu nie miała równych. Osobiście byłem angażowany przez matkę w przecieranie kaszy przez sito. Gęsta konsystencja, słodki smak, wzmocniony rodzynkami, fermentacja z umiarem czyniła z tego napoju rarytas. Oczywiście zdarzały się też błędy w przygotowaniu. Pamiętam, jak któregoś roku dodaliśmy za dużo drożdży. Butelki wybuchły, a buza rozlała się szerokimi plamami na ściany świeżo pomalowanego przed świętami pokoju. Teraz w niektórych restauracjach można ją kupić. Próbowałem. Za silnie mam zapisany w pamięci tamten smak.

Czym była Wasilkowska – wsią czy miastem? Krowy, kury, króliki, gołębie, renklody w sadzie – idylla.

Wymienił Pan atrybuty przedmieścia, ale rzecz jasna niewspółczesnego, w pewnym sensie samowystarczalnego, z tożsamością miejską.

Pana książkowe alter ego nie przepada za lekturami – wyjątkiem są przygody Tomka i… seria „Z żółtym tygrysem”.

Od zarania moich dziejów edukacyjnych miałem zakodowaną niechęć do obowiązku czytania książek wskazanych przez nauczycieli. Dlaczego ktoś ma za mnie ma decydować, co ma mnie wzbogacić. Szanowałem własne wybory. Teraz jest podobnie. Jeśli znajomi zachęcają mnie do zapoznania się z poczytną książką, to ja wprawdzie nie rezygnuję z takiej lektury, lecz odkładam ją na później. Tłumaczę to w ten sposób, że wiem najlepiej, czego potrzebuję aktualnie do rozwoju intelektualnego. Nie chcę w tym względzie popełniać błędów. I chyba dotychczas nie pomyliłem się. Czytam mnóstwo książek. Czytanie i pisanie traktuję nierozłącznie.

W posłowiu zarzeka się pan, że wszystkie postaci są wytworem literackiej wyobraźni – a tło? Po co pan wraca do świata dzieciństwa?

„W ogrodach snów” jest rachunkiem z okresu, który ukształtował mnie i podobnych mi. Mam odczucie, że miejsca, w których było mi dane żyć w bliskości z przyrodą, dzielić się z nią, kształtować i poddawać jej urokom, należy utrwalić w literaturze. Opisując tło dzieciństwa, zdecydowałem się na plastyczność obrazów. W tych fragmentach sięgnąłem do języka poetyckiego, który z uwagi na moje dotychczasowe zainteresowania jest mi bardzo bliski. Starałem się, aby załączone w książce obrazy przekazały wiernie barwy i zapachy. Miałem nadzieję, że w ten sposób nawiążę z czytelnikiem kontakt na poziomie nastrojów tamtych czasów na jednej z ulic pewnego przedmieścia. Od czytelników, którzy już przeczytali książkę, a są mniej więcej w moim wieku, wiem, że przywołałem ich własną pamięć. A teraz oni uzupełniają moją. Coś ponownie odżyło.

Jakie zatem było pana białostockie dzieciństwo?

Barwne. Co do tego nie mam wątpliwości.

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Dołącz do nas na X!

Codziennie informujemy o ciekawostkach i aktualnych wydarzeniach.

Obserwuj nas na X!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!
Wróć na poranny.pl Kurier Poranny